Życie Henryka Brulard/Rozdział XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXV

Gdyby to umiał powiedzieć przekonywująco, zostałbym łajdakiem i miałbym dziś wielki majątek.
Wyobrażałem sobie świat, w trzynastym roku, wyłącznie wedle Sekretnych pamiętników Duclosa i Pamiętników Saint-Simona w siedmiu tomach. Najwyższe szczęście, to było żyć w Paryżu, pisząc książki, z dwoma tysiącami franków renty. Marion mówiła mi, że ojciec zostawi znacznie więcej.
Zdaje mi się, że sobie powiadałem: Prawdziwa czy fałszywa, matematyka wydobędzie mnie z Grenobli, z tego bajora, które mnie przyprawia o mdłości.
Ale to rozumowanie wydaje mi się nad mój wiek. Pracowałem dalej, byłaby to zbyt wielka przykrość przerwać; ale byłem głęboko niespokojny i zasmucony.
Wreszcie przypadek zechciał, abym ujrzał wielkiego człowieka i abym nie został łajdakiem. Tutaj, poraz drugi, przedmiot przerasta opowiadającego. Będę się starał nie być przesadnym.
W mojem ubóstwieniu dla matematyki, słyszałem, od jakiegoś czasu, o młodym człowieku, słynnym jakobinie, wielkim i nieustraszonym myśliwym, który znał matematykę o wiele lepiej niż pp. Dupuy i Chabert, ale nie robi z niej rzemiosła. Jedynie, ponieważ jest niebogaty, dawał lekcje tej mętnej głowie, Anglesowi (później hrabia i prefekt policji, wzbogacony przez Ludwika XVIII w epoce pożyczek).
Ale byłem nieśmiały, jak do niego przystąpić? Przytem te lekcje były straszliwie drogie, dwanaście su godzina, jak je opłacić? (Ta cena wydaje mi się zbyt śmieszna; to było może dwadzieścia cztery albo czterdzieści su).
Wyspowiadałem się z pełnego serca dobrej ciotce Elżbiecie, która wówczas miała może ośmdziesiąt lat, ale jej wyborne serce i jej najlepsza głowa miały, jeśli możebne, nie więcej niż trzydzieści. Wspaniałomyślnie dała mi całą kupę talarów. Ale nie pieniądze musiały wiele kosztować tę duszę pełną najszczerszej i najsubtelniejszej dumy: trzeba mi było brać te lekcje w sekrecie przed ojcem, na jakież słuszne wymówki się narażała?
Czy Serafja żyła jeszcze? Nie ręczyłbym że nie. Jednakże byłem wielkiem dzieckiem przy śmierci Serafji, bo, dowiadując się o jej śmierci w kuchni, naprzeciwko szafy Marion, padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to cudowne oswobodzenie.
Wypadek ten, talary dane mi tak szlachetnie przez ciotkę Elżbietę, abym brał w tajemnicy lekcje od tego okropnego jakobina, zapobiegły temu, abym się stał na zawsze łajdakiem. Ujrzeć człowieka na miarę Greków i Rzymian, pragnąć umrzeć raczej niż nie być takim jak on, to było rzeczą jednej chwili: punto (Non sia che un punto (Alfieri).
Nie wiem w jaki sposób, ja, tak nieśmiały, zbliżyłem się z panem Gros. (Fresk opadł w tem miejscu, ale byłbym jedynie płaskim romansopisarzem, jak don Rugiero Caetani, gdybym starał się go uzupełnić. Aluzja do fresków Campo Santo w Pizie, w ich stanie obecnym).
Bez świadomości jak się tam dostałem, widzę się w małej izdebce Grosa, w dzielnicy najstarszej i najbiedniejszej w mieście. Była wąska i długa ulica, wciśnięta między górę a rzekę. Nie wszedłem sam do tej izdebki, ale kto był moim towarzyszem nauk? Czy Cheminade? Na tym punkcie zupełne zapomnienie, cała uwaga duszy skupiła się widać na Grosie. (Ten wielki człowiek umarł od tak dawna, że mogę go pisać bez pan).
Był to młody człowiek o włosach ciemno-blond, bardzo żywy ale bardzo otyły; mógł mieć dwadzieścia pięć lub sześć lat, włosy miał bardzo kręcące się i dość długie, ubrany był w surdut. Powiedział nam:
„Obywatele, od czego zaczniemy? Trzebaby wiedzieć, co już umiecie.
— Umiemy zrównania drugiego stopnia“.
Jako rozsądny człowiek, zaczął z nami przerabiać te zrównania, to znaczy tworzenie kwadrata z a + b, naprzykład, które kazał nam podnieść do drugiej potęgi: a² + 2ab + b², przypuszczenie że pierwszy człon zrównania był początkiem kwadratu etc.
Niebo się nam otwarło, przynajmniej mnie. Widziałem nareszcie przyczynę rzeczy; to już nie była recepta aptekarska spadła z nieba na rozwiązywanie zrównań.
Odczuwałem żywą przyjemność, podobną tej, jaką daje czytanie pasjonującego romansu. Trzeba przyznać, że wszystko co nam Gros mówił o zrównaniach drugiego stopnia znajdowało się mmiejwięcej w nikczemnym Bezout, ale tam nasze oko nie raczyło tego widzieć. To było wyłożone tak płasko, że nie siliłem się nawet zwrócić na to uwagi.
Na trzeciej czy czwartej lekcji przeszliśmy do zrównań trzeciego stopnia; tutaj już Gros był zupełnie oryginalny. Zdaje mi się, że nas przenosił wręcz na granice wiedzy, oko w oko z trudnościami do zwalczenia, lub przed zasłonę, którą trzeba było podnieść. Pokazywał nam naprzykład kolejno rozmaite sposoby rozwiązywania zrównań trzeciego stopnia, pierwsze próby Cardana, późniejsze postępy, wreszcie metodę obecną.
Byliśmy bardzo zdziwieni, że nie każe nam dowodzić tego samego twierdzenia jednemu po drugim. Z chwilą gdyśmy rzecz zrozumieli, przechodził do innej.
Nie będąc ani trochę szarlatanem, Gros osiągał skutek tej właściwości, tak pożytecznej u nauczyciela, jak u naczelnego wodza: wypełniał całą moją duszę. Ubóstwiałem go i szanowałem, czciłem go tak, że może go do siebie zraziłem. Tak często spotkałem się z tym nieprzyjemnym i zdumiewającym skutkiem, że może przez błąd pamięci przypisuję go memu pierwszemu namiętnemu uwielbieniu. Zraziłem do siebie pana de Tracy i panią Pasta przez to że ich uwielbiałem zbyt gorąco.
Pewnego dnia, w którym nadeszła wielka wiadomość, mówiliśmy o polityce przez całą lekcję; z końcem lekcji Gros nie chciał przyjąć od nas pieniędzy. Byłem tak przyzwyczajony do brudasostwa naszych delfinackich profesorów, panów Chabert, Durand, etc., że ten bardzo prosty rys zdwoił mój podziw i mój entuzjazm.
Nie przypominam sobie prawie nic z dwóch ostatnich lat 1798 i 1799. Namiętność do matematyki tak mnie pochłaniała, że Feliks Faure powiadał mi, iż wówczas nosiłem włosy za długie, tak żal mi było pół godziny, które trzeba było stracić na strzyżenie.
Z końcem roku 1799, moje serce obywatela zrozpaczone było naszemi klęskami we Włoszech, pod Novi i gdzieindziej, klęskami które sprawiały mojej rodzinie żywą radość, pomieszaną jednak z niepokojem. Dziadek mój, rozsądniejszy, byłby chciał aby Rosjanie i Austrjacy nie doszli do Grenobli. Ale poprawdzie o tych życzeniach mojej rodziny mogę mówić jedynie z domysłu: nadzieja opuszczenia jej niebawem oraz szał mój do matematyki pochłaniały mnie do tego stopnia, że już bardzo mało zwracałem uwagi na odezwania mojej rodziny. Nie powiadałem sobie może wyraźnie, ale czułem to: Tak jak rzeczy stoją, co mi znaczy ta paplanina!
Niebawem, samolubna obawa przyłączyła się do tych zgryzot obywatela. Bałem się że, z powodu zbliżania się Rosjan, może nie być egzaminu w Grenobli.
Bonaparte wylądował we Fréjus. Obwiniam się, że miałem to szczere pragnienie: ten młody Bonaparte, którego sobie wyobrażałem młodzieńcem pięknym jak pułkownik z opery komicznej, powinien się zrobić królem Francji.
To słowo budziło we mnie same wspaniałe i szlachetne pojęcia. Ta płaska omyłka była następstwem mego jeszcze bardziej płaskiego wychowania. Rodzice moi czuli się niby służbą w stosunku do króla. Na samo imię króla i Burbonów, łzy napływały im do oczu.
Nie wiem, czy miałem to płaskie uczucie już w r. 1797, delektując się opowiadaniem bitew pod Lodi, Arcole, etc., etc, które przywodziły do rozpaczy moją rodzinę długo starającą się w nie nie uwierzyć, czy też miałem je w 1799, na wieść o wylądowaniu we Fréjus. Skłaniam się ku 1797.
W istocie, zbliżanie się nieprzyjaciela sprawiło, że pan Ludwik Monge, egzaminator Szkoły Politechnicznej, nie przybył do Grenobli. Trzeba nam będzie jechać do Paryża, powiadaliśmy sobie wszyscy. Ale, myślałem, jak uzyskać taką podróż od moich rodziców? Jechać do nowoczesnego Babilonu, do miasta zepsucia, w niespełna siedemnastym roku! Byłem bardzo niespokojny, ale nie mam żadnego wyraźnego wspomnienia.
Przyszły egzaminy z kursu matematycznego pana Dupuy i stały się moim tryumfem.
Dostałem pierwszą nagrodę na ośmiu czy dziewięciu młodych ludzi, przeważnie starszych i silniej protegowanych odemnie, którzy wszyscy, w dwa miesiące później, dostali się do Szkoły Politechnicznej.
Byłem wymowny przy tablicy; bo też mówiłem o rzeczy, nad którą myślałem namiętnie conajmniej od piętnastu miesięcy i którą studjowałem od trzech lat (sprawdzić to), od otwarcia kursu pana Dupuy w parterowej sali Szkoły Centralnej. Pan Dausse, człowiek uparty i uczony, widząc że umiem, stawiał mi pytania najtrudniejsze i najbardziej zdolne mnie zakłopotać. Był to człowiek o straszliwem wejrzeniu, nigdy nie zachęcający.
Pan Dausse, naczelny inżynier, przyjaciel mego dziadka (który był obecny na moim egzaminie i to z rozkoszą), dodał do pierwszej nagrody tom Eulera. Może ten dar otrzymałem w 1798 roku, z końcem którego też otrzymałem pierwszą nagrodę z matematyki. (Kurs pana Dupuy składał się z dwóch lat, nawet z trzech).
Natychmiast po egzaminie, wieczorem, lub raczej wieczorem dnia w którym moje nazwisko ogłoszono z taką chwałą na afiszu („Ale, z przyczyny że obywatel Beyle odpowiedział z niepospolitą ścisłością i łatwością...“), widzę się jak przechodzę przez lasek parkowy, między posągiem Herkulesa a bramą, z Bigillionem i paroma innymi, upojonymi moim tryumfem, wszyscy bowiem uważali go za słuszny i wiedzieli dobrze, że pan Dupuy mnie nie lubi; wieść o lekcjach, które brałem u jakobina Gros, ja, który miałem ten przywilej że mogłem słuchać jego kursu, nie przyczyniła się do naszego pojednania.
Zatem, przechodząc tamtędy rzekłem do Bigilliona, filozofując jak to było naszym zwyczajem:
„W takiej chwili, przebaczyłoby się wszystkim swoim nieprzyjaciołom.
— Przeciwnie, odparł Bigillion, skoczyłoby się na nich, aby ich zwyciężyć“.
Radość upajała mnie nieco, to prawda, i starałem się wysiłkiem rozumowania ukryć ją; jednakże, w gruncie, ta odpowiedź świadczy o niskości uczuć Bigilliona, bardziej przyziemnego odemnie, a zarazem o owej hiszpańskiej egzaltacji, której miałem nieszczęście podlegać całe życie.
Po tym tryumfalnym egzaminie, udałem się do Claix. Zdrowie moje domagało się wypoczynku. Ale miałem nowy niepokój, nad którym dumałem w małym gaiku w Doyatières i w zaroślach nad rzeką Drac (nosiłem już strzelbę tylko dla formy): czy ojciec da mi pieniądze na to, abym się zapuścił w nowy Babilon, w to gniazdo zepsucia, w szesnastu latach?
Tutaj znowu nadmiar namiętności, wzruszenia, niszczy wszelką pamięć. Zupełnie nie wiem, jak się ułożył mój wyjazd.
Była mowa o drugim egzaminie przed panem Dupuy, byłem zmordowany, wycieńczony pracą, naprawdę bez sił. Powtarzać arytmetykę, geometrję, trygonometrję, algebrę, statykę, tak aby móc przebyć nowy egzamin, to była straszna mordęga. Doprawdy, już nie mogłem. Ten nowy wysiłek, którego się spodziewałem wprawdzie, ale w grudniu, byłby mi obrzydził z kretesem ukochaną matematykę. Szczęściem lenistwo pana Dupuy, zajętego winobraniem w Noyarey, przyszło w pomoc mojemu. Oznajmił mi, tykając mnie, co było oznaką wielkiej łaski, że wie doskonale co ja umiem, że nowy egzamin jest niepotrzebny; zaczem dał mi z godną i kapłańską miną wspaniałe świadectwo, zaświadczające fałsz, mianowicie że mnie poddał nowemu egzaminowi co do mego przyjęcia do Szkoły Politechnicznej i że wywiązałem się zeń znakomicie.
Wuj dał mi dwa czy cztery ludwiki, których nie przyjąłem: Prawdopodobnie od kochanego dziadka i ciotki Elżbiety też dostałem podarki, których nic nie pamiętam.
Wyjazd mój ułożono z niejakim panem Rosset, znajomym ojca, który wracał do Paryża, gdzie mieszkał.
To, co teraz powiem, nie jest piękne. W samej chwili wyjazdu, czekając na wehikuł, ojciec żegnał się ze mną w Parku miejskim, pod oknami domów nawprost ulicy Montorge.
Płakał trochę. Jedyne wrażenie, jakie na mnie sprawiły jego łzy, było to, że mi się wydał bardzo brzydki. Jeżeli czytelnik poweźmie wstręt do mnie, niech raczy sobie przypomnieć setkę przymusowych przechadzek do Granges z ciotką Serafją, przechadzek do których mnie zmuszano dla mojej przyjemności. Owa obłuda złościła mnie najbardziej i zrodziła we mnie wstręt do tej przywary.
Wzruszenie odjęło mi absolutnie wszelką pamięć mojej podróży z panem Rosset, z Grenobli do Ljonu, z Ljonu do Nemours.
Było to w pierwszych dniach listopada 1799, bo w Nemours, o dwadzieścia czy dwadzieścia pięć mil od Paryża, dowiedzieliśmy się o wypadkach 18-go Brumaire (czyli 9-go listopada 1799) które spełniły się poprzedniego dnia.
Dowiedzieliśmy się o nich wieczorem; niewiele z tego rozumiałem i byłem zachwycony że młody generał Bonaparte zrobił się królem Francji. Dziadek mówił mi często z entuzjazmem o Filipie Auguście i o Bouvines; wszelki król Francji był w moich oczach Filipem Augustem, Ludwikiem XIV lub rozkoszliwym Ludwikiem XV, o którym czytałem w Pamiętnikach Duclosa.
Rozkosz zaprzątała wielce moją wyobraźnię. Moją obsesją, w miarę jak zbliżałem się do Paryża, myślą do której wracałem kilka razy dziennie, o zmierzchu, w godzinie marzeń, było, że ładna kobieta, Paryżanka, o ileż piękniejsza od panny Kably lub poczciwej Wiktoryny, wywróci się w moich oczach z powozem lub też popadnie w wielkie niebezpieczeństwo, z którego ja ją ocalę, i że to będzie punkt wyjścia aby zostać jej kochankiem.
Kochałbym ją z takim zapałem, że powinienem był ją znaleźć! Szaleństwo to, nigdy nie wyznane nikomu, trwało sześć lat. Wyleczyła mnie zeń potrosze oschłość serca dam dworu Brunszwickiego, gdzie mój występ przypada na listopad 1806.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.