Życie Henryka Brulard/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII

Miałem i mam jeszcze gusty najbardziej arystokratyczne; zrobiłbym wszystko dla szczęścia ludu, ale wolałbym, jak sądzę, spędzić co miesiąc dwa tygodnie w więzieniu, niż żyć ze sklepikarzami.
W tej epoce, zbliżyłem się, nie wiem jak, z Franciszkiem Bigillion (który później się zabił, jak sądzę wskutek utrapień z żoną). Był to człowiek prosty, naturalny, szczery, który nigdy nie silił się dać do zrozumienia jakąś ambitną odpowiedzią, że zna świat, kobiety, etc. A to była w kolegjum nasza największa ambicja i nasza główna próżnostka. Każdy z tych smarkaczy chciał wmówić w drugiego że miał kobiety i że zna świat; nic podobnego u poczciwego Bigilliona. Odbywaliśmy razem długie spacery, zwłaszcza w stronę wieży Rabot i Bastylji. Wspaniały widok, jakiego zażywa się stamtąd, zwłaszcza ku Eybens, za którem widać najwyższe Alpy, podnosił naszą duszę. Rabot, to jest stara wieża, a Bastylja, to domek, położone na różnej wysokości na górze obejmującej miasto bardzo śmieszne w 1795, ale przyzwoite podobno w 1836.
W czasie tych przechadzek dzieliliśmy się z całą szczerością wrażeniami jakie w nas budził ten las straszliwy, posępny i rozkoszny, w który mieliśmy się zapuścić. Każdy się domyśli, że chodzi o społeczeństwo i o świat.
Bigillion miał wielkie przewagi nademną:
1-o Był wolny od dziecka, jako syn ojca, który go nie zanadto kochał i który umiał bawić się inaczej, niż robiąc sobie lalkę ze swego syna.
2-o Ojciec ten, bardzo zamożny rolnik, mieszkał w Saint-Ismier, wiosce znajdującej się u bram Grenobli, ku wschodowi, bardzo ładnie położonej w dolinie Izery. Ten dobry wieśniak, amator wina, dobrej kuchni i wiejskich piękności, wynajął w Grenobli małe mieszkanko dla dwóch synów, którzy się tam kształcili. Starszy zwał się Bigillion, wedle zwyczaju naszej prowincji, a młodszy Rémy, kpiarz, dziwak, ale szlachetny, pozatem nieco zazdrosny, nawet wówczas, o przyjaźń jaka mnie łączyła z jego bratem.
Przyjaźń ta, oparta na zupełnej szczerości, stała się faktem po upływie dwóch tygodni. Miał on wuja, uczonego mnicha — i zdaje mi się bardzo mało mnicha — dobrego ojca Morlon, może benedyktyna, który, w mojem dzieciństwie, zgodził się, przez przyjaźń dla dziadka, wyspowiadać mnie raz czy dwa razy. Bardzo byłem zdumiony jego słodyczą i uprzejmością, jakże różną od surowego pedantyzmu zgryźliwych chamów, którym ojciec wydawał mnie najczęściej, takich jak ksiądz Rambault.
Ten dobry ojciec Morlon miał wielki wpływ na moją inteligencję; miał Szekspira w przekładzie pana Letourneur; bratanek jego pożyczał dla mnie kolejno wszystkie tomy tego dzieła, obszernego jak dla dziecka, osiemnaście czy dwadzieścia tomów.
Zdawało mi się że odżywam czytając go. Po pierwsze, miał tę zaletę, że nie był chwalony i zalecany przez moją rodzinę jak Racine. Wystarczało aby chwalili jakąś przyjemność, abym nabrał do niej wstrętu.
Iżby nic nie brakło urokowi Szekspira, zdaje mi się nawet, że ojciec źle się o nim wyrażał.
Byłem nieufny wobec rodziny we wszystkiem; ale, co się tyczy sztuk pięknych, pochwały jej wystarczały aby mi wszczepić śmiertelną odrazę do najpiękniejszych rzeczy. Serce moje, o wiele bardziej rozwinięte niż umysł, czuło żywo, że oni je chwalą tak, jak królowie zachwalają dziś religję, to znaczy z ubocznym celem. Czułem mętnie, ale bardzo żywo i z ogniem którego już nie mam, że wszelkie piękno moralne, to znaczy interes, zabija w artyście wszelkie dzieło sztuki. Czytałem ustawicznie Szekspira od 1796 do 1799. Racine, bezustanku chwalony przez moją rodzinę, robił na mnie wrażenie płaskiego hipokryty. Dziadek opowiedział mi anegdotę, jak umarł z tego, że Ludwik XIV na niego nie popatrzył. Zresztą wiersze nudziły mnie jako coś co przedłuża zdanie i pozbawia je jasności. Nienawidziłem bieguna w miejsce konia. Nazywałem to hipokryzją.
W jaki sposób, żyjąc samotnie na łonie rodziny wysławiającej się bardzo dobrze, byłbym mógł odczuwać język mniej lub bardziej szlachetny? Skąd byłbym wziął język nie wytworny?
Corneille mniej mi się niepodobał. Autorzy, którzy podobali mi się wówczas do szaleństwa, to byli Cervantes, Don Kiszot, i Ariost, wszyscy trzej w tłumaczeniu. Bezpośrednio potem szedł Rousseau, który miał tę podwójną wadę, że chwalił księży i że jego chwalił mój ojciec. Czytałem z rozkoszą Powiastki La Fontaine’a i Felicję. Ale to nie były przyjemności literackie. To są te książki, które czyta się tylko jedną ręką, jak powiadała pani de....
Kiedy, w 1824, w chwili gdy miałem się zakochać w Klementynie, siliłem się nie dać się pochłonąć kontemplacji jej wdzięków (przypominam sobie wielką walkę, pewnego wieczora, na koncercie pana du Bignon, gdzie siedziałem obok słynnego Foy: Klementyna, reakcjonistka, nie bywała w tym domu), kiedy, powiadam, pisałem moją książkę Racine i Szekspir, obwiniano mnie że gram komedję i że zapieram się pierwszych wrażeń dzieciństwa. Czytelnik widzi, jak dalece prawdą było to, czego się nie ważyłem powiedzieć (jako rzeczy nie do uwierzenia), że moją pierwszą miłością był Szekspir, między innemi Hamlet i Romeo i Julja.
Bigillionowie mieszkali przy ulicy Chenoise (nie jestem pewny nazwy); był tam słynny antykwarz, którego odwiedzałem często. Wyżej był klasztor, gdzie mój ojciec spędził w więzieniu kilka dni z panem Colomb, ojcem Romana Colomb, najstarszego z moich przyjaciół (w 1836).
W tem mieszkaniu, położonem na trzeciem piętrze, mieszkała z Bigillionami ich siostra, panna Wiktoryna Bigillion, bardzo prosta, bardzo ładna, ale bynajmniej nie grecką pięknością; przeciwnie, była to fizjognomja najzupełniej rodzima.
Panna Wiktoryna była inteligentna i dużo myślała; była uosobieniem świeżości. Twarz jej była w zupełnej harmonji z okienkami mieszkania, które zajmowała z braćmi, ciemnego mimo że od południa i na trzeciem piętrze; ale bo naprzeciwko stał ogromny dom. Ta doskonała harmonja uderzała mnie, lub raczej czułem ją, ale nie rozumiałem.
Często byłem obecny przy wieczerzy tego rodzeństwa. Służąca z ich stron, prosta jak oni, przyrządzała posiłek; jedli razowy chleb, co mi się zdawało niepojęte, mnie który jadałem tylko chleb biały.
Tam miałem, w stosunku do nich, wszystkie przewagi; w ich oczach należałem do wyższej sfery: wnuk pana Gagnon, członka komitetu Szkoły Centralnej, był szlachcicem, a oni mieszczanie, prawie chłopi. Nie znaczy to, aby oni czuli jakiś żal albo głupi podziw; woleli naprzykład chleb razowy od białego, zależało tylko od nich dać pytlować mąkę aby mieć chleb biały.
Żyliśmy tam w zupełnej niewinności, dokoła tego orzechowego stołu, przykrytego obrusem z grubego płótna. Bigillion starszy miał 14 albo 15 lat, Remy 12, Wiktoryna 13, ja 13, służąca 17.
Tworzyliśmy towarzystwo bardzo młode, jak widzicie; przytem nikogo ze starszych krewnych któryby nas krępował. Kiedy stary Bigillion przybywał do miasta na dzień lub dwa, nie śmieliśmy pragnąć jego nieobecności, ale krępował nas.
Może mieliśmy wszyscy o rok więcej, ale to już najwyżej; moje bowiem ostatnie dwa lata, 1799 i 1798, w zupełności pochłonęła matematyka i Paryż jako cel; było to więc w 1797, lub raczej 1796; otóż w 1796 miałem trzynaście lat.
Żyliśmy wówczas jak młode króliki igrające w lesie szczypiąc macierzankę. Panna Wiktoryna była gosposią; częstowała mnie suszonemu winogronami na winnym liściu, które lubiłem prawie tak samo jak jej uroczą twarzyczkę. Czasami prosiłem jej o drugie grono; często odmawiała mi, mówiąc: „Mamy już tylko osiem, a trzeba dobić do końca tygodnia“.
Co tydzień, raz albo dwa razy, przybywały zapasy z Saint-Ismier. Taki jest zwyczaj w Grenobli. Pasja każdego mieszczucha to jego folwarczek; woli sałatę, która pochodzi z jego posiadłości i która go kosztuje cztery su, od tej samej sałaty kupionej za dwa su na targu. Ten mieszczuch miał 10.000 franków ulokowanych na 5% u Perierów (ojciec i stryj Kazimierza, ministra w 1832), lokuje je w ziemi, która mu daje 2 albo 2½ i jest zachwycony. Przypuszczam, że za resztę starczy mu próżność, przyjemność powiedzenia z ważną miną: Muszę jechać do Montbonnot, albo: Wracam z Montbonnot.
Nie kochałem się w Wiktorynie, serce moje było jeszcze całe obolałe wyjazdem panny Kably, a przyjaźń moja z Bigillionem była tak serdeczna, że zdaje mi się iż, w zwięzły sposób, z obawy śmieszności, ośmieliłem się zwierzyć mu moje szaleństwo.
Nie spłoszyło go to, był to chłopiec najlepszy i najprostszy w świecie, a cenne te przymioty szły u niego w parze z najdelikatniejszą inteligencją, ze zdrowym rozsądkiem cechującym tę rodzinę, a wzmocnionym jeszcze u niego przez rozmowy z Remym, jego bratem i serdecznym przyjacielem, chłopcem mało wrażliwym, ale nieubłaganie rozsądnym. Remy spędzał czasem całe popołudnie nie otwierając ust.
Na tem trzaciem pięterku spłynęły najszczęśliwsze chwile mego życia. Rychło potem, Bigillionowie opuścili ten dom, aby zamieszkać w Montée du Pont-de-Pois.
Byłem bardzo nieśmiały z Wiktoryną, pączki jej piersi przejmowały mnie zachwytem; ale zwierzałem się jej ze wszystkiego, naprzykład z prześladowań Serafji, z których zaledwie się wyzwoliłem. Przypominam sobie, że mi nie chciała wierzyć, co mi sprawiało śmiertelną przykrość. Dawała mi do zrozumienia, że ja mam zły charakter.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.