Życie Henryka Brulard/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV

Dusza moja, oswobodzona od tyranji, zaczynała nabierać prężności. Pomału przestało mnie oblegać to tak wyczerpujące uczucie: bezsilna nienawiść.
Poczciwa ciotka Elżbieta była moją opatrznością. Bywała prawie co wieczór na partyjce u pani Colomb albo pani Romagnier. Te zacne siostry były kołtunkami tylko w pewnych manjach i nawykach. Miały piękne dusze, rzecz tak rzadka na prowincji, i były tkliwie przywiązane do ciotki Elżbiety.
Jeszcze nie dość mówię dobrego o tych zacnych kuzynkach, to były dusze wielkie, szlachetne, dały tego osobliwe dowody w ważnych okolicznościach swego życia.
Ojciec mój, coraz bardziej pogrążony w swojej pasji do gospodarstwa i do Claix, spędzał tam trzy albo cztery dni tygodniowo. Dom dziadka, gdzie jadał obiad i wieczerzę od śmierci żony, pociągał go już znacznie mniej. Mówił szczerze tylko z Serafją. Hiszpański charakter ciotki Elżbiety nakazywał mu uszanowanie; rozmawiali z sobą bardzo niewiele. Przyziemny delfinacki sprycik oraz przykra nieśmiałość ojca nie bardzo się godziły ze szlachetną szczerością oraz prostotą ciotki. Panna Gagnon nie lubiła mego ojca, który znowuż nie był zdolny podtrzymywać rozmowę z dziadkiem; był pełen szacunku i grzeczny, dziadek był bardzo grzeczny, to i wszystko. Ojciec nie poświęcał tedy nic, spędzając kilka dni w tygodniu w Claix. Mówił do mnie parę razy, kiedy mnie zmusił abym mu towarzyszył do Claix, że smutno jest w jego wieku nie mieć swego domu.
Kiedy wracałem aby wieczerzać z ciotką Elżbietą, dziadkiem i dwiema siostrami, nie potrzebowałem tedy obawiać się zbyt surowego śledztwa. Zazwyczaj mówiłem, śmiejąc się, że byłem po ciotkę u pani Romagnier i pani Colomb; często w istocie odprowadzałem ją do tych pań aż do bramy, poczem zbiegałem pędem, aby wałęsać się pół godziny w Parku, który wieczorem, w lecie, przy świetle księżyca, pod wspaniałemi kasztanami wysokiemi na ośmdziesiąt stóp, służył za miejsce schadzki wszystkiemu co było młodego i żywego w mieście.
Stopniowo ośmieliłem się, chodziłem częściej do teatru, zawsze na stojący parter.
Czułem jakąś tkliwość w sercu, patrząc na młodą aktorkę nazwiskiem panna Kably. Niebawem zakochałem się w niej bez pamięci; nigdy z nią nie rozmawiałem.
Była to młoda kobieta szczupła, dość wysoka, z orlim nosem, ładna, smukła, dobrze zbudowana. Miała jeszcze szczupłą linję młodej dziewczyny, ale twarz poważną i często melancholiczną.
Wszystko było nowe dla mnie w osobliwem szaleństwie, które nagle opanowało wszystkie moje myśli. Wszystkie inne zainteresowania zgasły dla mnie. Zaledwie rozpoznałem uczucie, którego obraz oczarował mnie w Nowej Heloizie, tem mniej nie była to rozkosz Felicji. Stałem się nagle obojętny i sprawiedliwy dla wszystkiego co mnie otaczało: w tej epoce zgasła moja nienawiść do nieboszczki ciotki Serafji.
Panna Kably grała w komedji role pierwszych amantek, śpiewała także w Operach komicznych.
Łatwo zrozumieć, że prawdziwa komedja nie była mi dostępna. Dziadek oszałamiał mnie zawsze wielkiem słowem: znajomość serca ludzkiego. Ale co ja mogłem wiedzieć o tem sercu ludzkiem? Parę spostrzeżeń zaledwie, pochwytanych z książek, szczególniej z Don Kiszota, jedynej prawie książki, która nie budziła we mnie nieufności; wszystkie inne były z porady moich tyranów, bo dziadek (świeżo nawrócony, jak sądzę) nie pozwalał sobie na żarty z książek, które wtykali mi ojciec i Serafja.
Trzeba mi było tedy teatru romantycznego, to znaczy dramatu niezbyt ponurego, przedstawiającego niedole miłosne a nie pieniężne (ponury i smutny dramat opierający się na braku pieniędzy zawsze mnie mierził jako zbyt mieszczański i zbyt prawdziwy).
Panna Kably święciła tryumfy w Klaudynie Floriana.
Młoda Sabaudka, która miała małe dziecko w Montvert z młodym wykwintnym podróżnym, przebiera się za mężczyznę i, wraz ze swoim bębnem, pełni rzemiosło czyściciela ulic w Turynie. Odnajduje swego kochanka, którego wciąż kocha, i zostaje jego służącym; ale kochanek ma się żenić.
Aktor, który grał kochanka, nazwiskiem Poussi, zdaje mi się — przypomniało mi się nagle to nazwisko po tylu latach — mówił zupełnie naturalnie: „Klaudjuszu! Klaudjuszu!“ łając swego służącego, kiedy ten mówił źle o jego przyszłej. Ten głos, akcent, słyszę jeszcze w duszy, widzę aktora.
Przez wiele miesięcy, utwór ten, często żądany przez publiczność, sprawiał mi najżywszą przyjemność, powiedziałbym najżywszą jakiej zaznałem w dziele sztuki, gdyby oddawna przyjemnością moją nie była najbardziej oddana i szalona najtkliwsza admiracja.
Nie śmiałem wymówić nazwiska panny Kably; jeśli ją ktoś nazwał w mojej obecności, czułem osobliwe ściskanie serca, zdawało mi się że padnę. Była niby burza w mojej krwi.
Jeżeli ktoś powiedział Kably, zamiast panna Kably, czułem nienawiść i oburzenie, które zaledwie mogłem powstrzymać.
Śpiewała swoim małym głosikiem w Nieważnym traktacie, operze Gaveau (słaba głowa, umarł niepoczytalny w kilka lat potem).
Tam zaczęła się moja miłość muzyki, która była może moją najsilniejszą i najkosztowniejszą namiętnością; trwa jeszcze w pięćdziesiątymdrugim roku, żywsza niż kiedykolwiek. Niewiem ile mil zrobiłbym pieszo lub na ile dni więzienia naraziłbym się, aby usłyszeć Don Juana lub Matrimonio segreto, i nie wiem dla jakiej innej rzeczy zrobiłbym ten wysiłek. Ale, na moje nieszczęście, nienawidzę muzyki miernej (w moich oczach jest ona karykaturą dobrej, naprzykład Furioso Donizettiego, wczoraj Rzym, Valle. Włosi, bardzo różni w tem odemnie, nie mogą ścierpieć muzyki, skoro ma więcej niż pięć albo sześć lat. Któryś z nich mówił raz przy mnie, u pani...: Czy muzyka, która ma więcej niż rok, może być ładna?)
Co za nawias, wielki Boże! Przepisując, będę musiał wykreślić lub przenieść w inne miejsce połowę tego rękopisu.
Nauczyłem się na pamięć — i z jakiem upojeniem! — tej ciągnącej się i przerywanej niteczki octu, którą nazywają Nieważnym traktatem.
Niezły aktor, który grał wesoło rolę służącego (widzę dziś, że grał ze szczerą beztroską biedaka, który ma w domu jedynie same smutki i który oddaje się ze szczęściem swej roli, dał mi pierwsze pojęcie komizmu, zwłaszcza w chwili gdy prowadzi kontredansa, kończącego się: Małgosia nas słyszała...
Krajobraz kształtu i rozmiarów blankietu wekslowego, gdzie było wiele gumigutty wzmocnionej bistrem, zwłaszcza na pierwszym planie po lewej, który kupiłem u pana Le Roy i który kopjowałem wówczas z rozkoszą, wydawał mi się absolutnie tem samem, co gra tego komika, który mnie rozśmieszał szczerze, ilekroć Panny Kably nie było na scenie; kiedy się zwracał do niej, byłem roztkliwiony, zachwycony. Stąd może pochodzi, że jeszcze dziś obraz albo utwór muzyczny, często dają mi to samo wrażenie. Ileż razy znalazłem tę tożsamość w muzeum Brera w Medjolanie (1814—1822)!
To jest tak prawdziwe i tak mocne, że trudno mi to wyrazić; zresztą nie łatwoby mi kto uwierzył.
Ścisły związek — rzec można, małżeństwo — tych dwóch sztuk skojarzył się nazawsze kiedy miałem dwanaście albo trzynaście lat, przez kilka miesięcy najżywszego szczęścia, najmocniejszego uczucia jakiego kiedykolwiek doznałem, rozkoszy najsilniejszej, dochodzącej niemal bólu.
Obecnie widzę (ale widzę z Rzymu, w pięćdziesięciu dwu latach), że miałem pociąg do muzyki przed tym Nieważnym traktatem, tak podskakującym, tak nikłym, tak francuskim, ale który umiem jeszcze na pamięć. Oto moje wspomnienia: 1-o dźwięk dzwonów św. Andrzeja, zwłaszcza gdy dzwoniono w nie na wybory, w roku gdy mój krewniak Abraham Mallein (ojciec mego szwagra Aleksandra) był prezydentem albo poprostu wyborcą. 2-o zgrzyt pompy na placu Grenette, kiedy służące wieczór pompowały wielkim żelaznym prętem. 3-o wreszcie, ale najmniej ze wszystkiego, dźwięk fletu, na którym grał jakiś młody sklepikarz na czwartem piętrze, na placu Grenette.
Już te rzeczy dały mi przyjemności, które, bez mojej wiedzy, były przyjemnością muzyczną.
Panna Kably grała też w Wiejskiej Próbie Gretryego, o wiele mniej lichej niż Nieważny traktat. Tragiczna sytuacja przejęła mnie dreszczem w Raulu, panu de Crequi; słowem wszystkie liche operzątka z r. 1794 stały się dla mnie czemś wzniosłem, dzięki obecności panny Kably; nic nie mogło być płaskie ani pospolite, skoro ona się zjawiała.
Jednego dnia, zdobyłem się na olbrzymią odwagę, aby spytać kogoś, gdzie mieszka panna Kably. To był prawdopodobnie najodważniejszy czyn mego życia.
„Ulica des Clercs“, brzmiała odpowiedź.
O wiele wcześniej odważyłem się spytać, czy ona ma kochanka. Zapytany odpowiedział mi jakiemś grubem przysłowiem, nie wiedział nic o jej życiu.
Wałęsałem się po ulicy des Clercs w dnie przypływu odwagi; serce mi biło, byłbym może zemdlał gdybym ją spotkał; oddychałem z ulgą, kiedy, doszedłszy do końca ulicy, byłem pewny że jej nie spotkam.
Jednego ranka wszakże, kiedym się przechadzał sam w alei kasztanowej w Parku miejskim, myśląc o niej jak zawsze, ujrzałem ją na drugim końcu ogrodu koło muru Intendentury: szła ku terasie. Słabo mi się zrobiło, wreszcie uciekłem, jakby mnie djabeł gonił, kryjąc się pod parkanem. Na szczęście, nie spostrzegła mnie. Zważcie, że ona mnie absolutnie nie znała. Oto jeden z najwybitniejszych rysów mego charakteru; taki byłem zawsze (nawet przedwczoraj). Szczęście widzenia jej z bliska, na pięć czy sześć kroków, było za wielkie, paliło mnie, uciekałem przed tem sparzeniem, przykrością zupełnie realną.
Dziwactwo to nasuwa mi myśl, że, co się tyczy miłości, należę do natur melancholicznych, wedle Cabanisa.
W istocie, miłość była zawsze dla mnie najważniejszą sprawą, lub raczej jedyną. Nigdy nie bałem się niczego więcej, niż ujrzeć że kobieta, którą kocham, wymienia poufne spojrzenie z moim rywalem. Nie mam prawie urazy do tego rywala: on robi swoje (myślę sobie); ale ból mój jest straszliwy, przeszywający, do tego stopnia że muszę przysiąść na kamiennej ławce pod domem. Podziwiam wszystko w moim zwycięskim rywalu (major Gibory i pani Martin, palazzo Aguissola, Medjolan).
Żadna inna przykrość nie działa na mnie ani w tysiącznej części w ten sposób.
Przy Cesarzu byłem baczny, gorliwy, nie myślący zgoła o moim krawacie, bardzo odmiennie od innych. (Przykład: pewien wieczór, godzina siódma, w Łużycach, kampanja 1813, nazajutrz po śmierci księcia de Frioul).
Nie jestem ani nieśmiały ani melancholijny gdy piszę i narażam się na ryzyko wygwizdania; czuję się pełen odwagi i dumy, kiedy piszę zdanie, którem wzgardziłby jeden z tych dwóch olbrzymów (z roku 1835); Chateaubriand albo Villemain.
Bez wątpienia, w roku 1880, znajdzie się jakiś szarlatan zręczny, wyrachowany, modny, jak ci panowie dzisiaj. Ale, jeżeli ktoś to przeczyta, będzie mnie uważał za zawistnika, to mi jest bardzo przykre; ta nędzna mieszczańska przywara jest, jak sądzę, zupełnie obca mojej naturze.
W istocie, jestem śmiertelnie zazdrosny jedynie o ludzi nadskakujących kobiecie, którą kocham; co więcej, jestem zazdrosny nawet o tych, którzy jej nadskakiwali dziesięć lat przedemną. (Naprzykład pierwszy kochanek Babet, w Wiedniu, w 1809.
„Przyjmowałaś go w swojej sypialni!
— Wszystko było dla nas sypialnią, byliśmy sami w zamku, on miał klucze“.
Czuję jeszcze ból, jaki mi sprawiły te słowa, a to było wszakże w 1809, dwadzieścia siedem lat temu; widzę uroczą naiwność młodej Babet; patrzyła mi w oczy).
Znajduję, to pewna, wiele przyjemności w tem co piszę od godziny, w tym wysiłku aby bardzo ściśle odmalować moje wrażenia z czasów panny Kably; ale kto, u licha, będzie miał odwagę przeczytać tę olbrzymią kupę ja i mnie? To mi się wydaje cuchnące mnie samemu. To jest wada tego rodzaju pisanin; przytem nie umiem poprawić mdłego smaku żadnym sosem szarlatanizmu. Czy ośmielę się dodać: Jak Wyznania Russa? Nie, mimo całej niedorzeczności zarzutu, będą mnie znowu uważali za zawistnego lub też silącego się narzucić porównanie, przerażające swym absurdem, z arcydziełem tego wielkiego pisarza.
Oświadczam uroczyście jeszcze raz i raz na zawsze, że mam głęboką wzgardę dla panów Pariset, de Galvandy, Saint-Marc-Girardin i innych pyskaczy, płatnych pedantów i jezuitów z Debatów, ale dlatego nie uważam siebie za bliższego wielkich pisarzy. Nie przypisuję sobie innej zasługi, prócz tego że maluję naturę podobną, tę naturę która objawia mi się tak jasno w pewnych chwilach.
Powtóre, jestem pewien mojej najlepszej wiary, mego uwielbienia dla prawdy; po trzecie, przyjemności jaką znajduję w pisaniu, przyjemności, która dochodziła do szaleństwa w 1817 w Medjolanie, u pana Peroult, corsia del Giardino.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.