Życie Henryka Brulard/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV

Napisałbym cały tom w związku z okolicznościami śmierci osoby tak mi drogiej.
To znaczy: nie znam zupełnie szczegółów, umarła w połogu, podobno wskutek niezręczności chirurga nazwiskiem Hérault, głupca wziętego prawdopodobnie na złość innemu położnikowi, człowiekowi zdolnemu i zręcznemu. Tak samo mniejwięcej umarła pani Petit w r. 1814. Obszernie mogę opisać jedynie moje uczucia, które prawdopodobnie wydałyby się przesadzone albo nieprawdopodobne widzowi przywykłemu do fałszu powieści (nie mówię o Fieldingu) lub do bladych romansów wyciśniętych z serc paryskich.
Muszę pouczyć czytelnika, że Delfinat ma swój odrębny sposób czucia, żywy, uparty, logiczny, którego nie spotkałem nigdzie indziej. Dla ludzi umiejących patrzeć, co trzy stopnie szerokości geograficznej, muzyka, krajobrazy i powieści powinnyby się zmieniać. Naprzykład w Valence, nad Rodanem, charakter prowansalski kończy się, charakter burgundzki zaczyna się od Valence i ustępuje, między Dijon a Troyes, naturze paryskiej, grzecznej, dowcipnej, płytkiej, słowem myślącej wiele o drugich.
Charakter Delfinatu ma upór, głębię, inteligencję, spryt, których napróżnoby się szukało w Prowancji lub Burgundji, jego sąsiadkach. Tam gdzie Prowansalczyk wyżywa się w straszliwych przekleństwach, tam mieszkaniec Delfinatu zastanawia się i patrzy w głąb swego serca.
Wszyscy wiedzą, że Delfinat był państwem odrębnem od Francji; pół-włoskiem przez swą politykę, aż do r. 1349. Następnie, Ludwik XI, następca tronu, poróżniony z ojcem, zarządzał krajem przez szesnaście lat; zdaje mi się dość prawdopodobne, że to jego duch, głęboki a nieśmiały, obcy instynktownym odruchom, wycisnął swoje piętno na charakterze Delfinatu. Za moich czasów jeszcze, w pojęciach dziadka i ciotki Elżbiety, wcielenia tęgich i szlachetnych instynktów mojej rodziny, Paryż nie był wzorem: to było miasto dalekie i wrogie, którego wpływu należało się strzec.
Obecnie, kiedy umizgnąłem się do mniej czułych czytelników zapomocą tej dygresji, opowiem, że, w wilję śmierci mojej matki, umieszczono nas, mnie i siostrę moją Paulinę, u dziadka, w domu wychodzącym na plac Grenette. Spałem na podłodze, na materacu, między oknem a kominkiem, kiedy, około drugiej rano, cała rodzina wróciła szlochając.
„Ale jakim cudem doktorzy nie znaleźli lekarstwa?“ mówiłem do starej Marion, istnej służącej z Moliera, przyjaciółki państwa, ale mówiącej im prawdę w oczy, która znała moją matkę bardzo młodo i patrzała na jej zamęście dziesięć lat wprzódy, w 1780, i która bardzo mnie kochała.
Marja Thomasset, z Vinay, typowe dziecko Delfinatu, zdrobniale nazywana Marion, spędziła noc przy moim materacu, płacząc rzewnemi łzami i mając jakoby czuwać nademną. Byłem bardziej zdziwiony niż zrozpaczony, nie rozumiałem śmierci, nie bardzo w nią wierzyłem.
„Jakto, mówiłem do Marion, nie ujrzę jej już?
— Jakże chcesz ją ujrzeć, skoro ją powiozą na cmentarz?
— A gdzie to jest cmentarz?
— Przy ulicy Morwowej, parafja Panny Marji“.
Całą rozmowę z owej nocy słyszę jak dziś; odemnie zależałoby tylko przepisać ją tutaj. Tu naprawdę zaczęło się moje życie duchowe; miałem jakieś półsiódma roku. Łatwo zresztą sprawdzić te daty w aktach.
Zasnąłem; nazajutrz, kiedym się obudził, Marion rzekła:
„Musisz iść uściskać ojca.
— Jakto, mamusia umarła? ale jak to być może, żebym ja jej już ale ujrzał?
— Będziesz ty cicho, ojciec słyszy; o, leży tam w łóżku babcinem“.
Udałem się z niechęcią do tego łóżka, było tam ciemno bo firanki były zasunięte. Miałem antypatję do ojca, przykrość mi sprawiało uściskać go. W chwilę potem, przyszedł ksiądz Rey, człowiek bardzo wysoki, bardzo zimny, ospowaty, z twarzą nieinteligentną i poczciwą, mówiący przez nos (niedługo potem został wielkim wikarjuszem). Był to przyjaciel rodziny.
Czy uwierzycie? Z powodu że był księdzem, miałem do niego antypatję.
Ksiądz Rey stanął przy oknie, ojciec wstał, wziął szlafrok, wyszedł z alkowy zasłoniętej firankami z zielonego perkalu (były drugie, piękne firanki jedwabne, różowe, haftowane biało, które w dzień zasłaniały tamte).
Ksiądz Rey uściskał ojca w milczeniu. Ojciec wydał mi się bardzo brzydki, miał spuchnięte oczy, co chwila płynęły mu łzy. Zostałem w ciemnej alkowie i widziałem wszystko bardzo dobrze.
„Mój drogi panie, to dopust Boży“, rzekł wreszcie ksiądz, a słowo to, wyrzeczone przez człowieka którego nienawidziłem, do drugiego, którego też nie lubiłem, pogrążyło mnie w zadumie.
Weźmie mnie ktoś za człowieka bez serca, ale wówczas byłem tylko zdumiony śmiercią matki. Nie rozumiałem tego słowa. Czy odważę się napisać to, co Marion mi wymawiała od tego czasu często? Zacząłem źle mówić o God[1].
Zresztą, przypuśćmy, żebym kłamał co do tych ostrych punktów, to pewna że nie kłamię co do reszty. Jeżeli mam pokusę kłamać, to dopiero później, kiedy będzie chodziło o wielkie błędy znacznie późniejsze. Nie mam żadnego zaufania do inteligencji dzieci, zapowiadających się na nadzwyczajność. W rodzaju o wiele mniej podległym złudzeniom, bo ostatecznie dokumenty zostają, wszyscy nędzni malarze, których znałem, tworzyli, mając ośm czy dziesięć lat, rzeczy cudowne, zapowiadające geniuszów.
Niestety, nic nie zwiastuje geniuszu; może upór byłby jego oznaką?
Nazajutrz była mowa o pogrzebie; ojciec, który był zupełnie zmieniony, ubrał mnie w rodzaj czarnego wełnianego płaszcza, który mi związał na szyi. Scena odbyła się w gabinecie mego ojca, przy ulicy des Vieux Jesuites; ojciec był w czerni a cały gabinet wyłożony był żałobnemi księgami, okropne wrażenie. Jedna Encyklopedja d’Alemberta i Diderota, oprawna niebiesko, stanowiła wyjątek w powszechnej szpetocie.
Wszyscy krewni i przyjaciele zebrali się w gabinecie ojca.
Przybrany w mój czarny płaszcz, stałem w kolanach ojca. Pan Picot starszy, kuzyn nasz, człowiek poważny, ale tak jak byli poważni ludzie u dworu, szanowany w rodzinie (był chudy, pięćdziesiąt lat, bardzo dystyngowany) wszedł i przystanął opodal.
Zamiast płakać i być smutny, zaczął rozmawiać jak zwyczajnie i mówić o Dworze. (Może to chodziło o Izbę[2] parlamentu, bardzo możliwe). Zdawało mi się, że mówi o dworach cudzoziemskich i głęboko dotknął mnie jego brak serca.
W chwilę potem wszedł mój wuj, brat matki, młody człowiek o ślicznej postawie, niesłychanie miły i ubrany bardzo wytwornie. Był to zdobywca serc w naszem mieście; i on zaczął rozmawiać jak zwyczajnie z panem Picot. Byłem oburzony, przypomniałem sobie, że ojciec nazywał go letkiewiczem. Zauważyłem wszakże, że miał oczy bardzo czerwone, a był bardzo przystojny; to mnie uspokoiło trochę.
Uczesany był bardzo wykwintnie, upudrowany jakimś pachnącym pudrem; fryzurę tę stanowiła czarna jedwabna wstążka i para wielkich psich uszek (tak je nazywano w sześć lat później), tak jak je nosi jeszcze książę de Talleyrand).
Zrobił się wielki hałas, wynoszono z salonu trumnę matki.
„A, nie znam się na porządkach takich ceremonij, rzekł obojętnie p. Picot wstając, co mnie bardzo uraziło; to było moje ostatnie wrażenie społeczne. Kiedym wszedł do salonu i ujrzał przykrytą czarnem suknem trumnę w której była moja matka, chwyciła mnie gwałtowna rozpacz, zrozumiałem wreszcie co to jest śmierć.
Ciotka Serafja już mnie oskarżyła o nieczułość.
Oszczędzam czytelnikowi wszystkich faz mojej rozpaczy w kościele parafjalnym św. Hugona. Dławiłem się, zdaje się że mnie musiano wynieść, bo moja boleść robiła zbyt wiele hałasu. Nigdy nie mogłem spokojnie patrzeć na ten kościół i na przylegającą doń katedrę. Sam dźwięk dzwonów katedralnych, nawet w r. 1828 kiedy odwiedziłem Grenoblę, budził we mnie ów tępy, oschły smutek, bez rozczulenia, ów smutek graniczący z gniewem.
Przybywszy na cmentarz położony w bastjonie przy ulicy Morw (dziś, a przynajmniej w 1828, zajętym przez wielki budynek, magazyn inżynierji wojskowej), robiłem szaleństwa, które Marion opowiedziała mi później. Zdaje się, że nie chciałem pozwolić, aby rzucano ziemię na trumnę matki, twierdząc że jej zrobią co złego. Ale

Na te tak czarne barwy smutnego obrazu
Trzeba spuścić zasłonę.

Wskutek skomplikowanych charakterów mojej rodziny, faktem jest, że, wraz z matką, skończyła się wszelka radość mego dzieciństwa.




  1. Po angielsku „Bóg“.
  2. Cour.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.