Śniehotowie/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

I żelazo rdza przegryza i na ludzi najtwardszych przychodzi chwila, gdy im energji zabraknie, a siły się wyczerpią. — Tak się stało z panem Śniehotą... Choroba nagła spowodowana wzruszeniem i gniewem, grożąca śmiercią, uczyniła go ostrożnym zrazu, w końcu słabym... Poddał się, aby nie walczyć i żyć. Domka, nad spodziewanie własne, z łatwością go pokonała, i tam, gdzie się spodziewała wojny, znalazła pokorę, obojętność, dokonalną abdykacyą... Śniehota na wszystko się zgadzał, przyjmował, co mu narzucono, jedno tylko go jeszcze poruszało — to wspomnienie brata, którego nienawidził i lękał się...
Uzuchwalona tém powodzeniem młoda kobiéta, wprowadziła naprzód do domu Serebrnickiego, potém zwolna idąc za jego radami... łudzona jakiemiś nadziejami, spiknęła się z nim na męża, którym się brzydziła i od którego pragnęła uwolnić. — Prawnik obiecywał jéj rozwód, panowanie na Rozwadowie, ożenienie i wykwitowanie Śniehoty, na którym wprzód, obyczajem ówczesnym, wymożono zapis dla żony, umiejętnie zredagowany. — Człowiek, którego się dawniéj obawiali wszyscy, był teraz w ręku dwojga ludzi, schwycony, jak w potrzasku... szło tylko o to, jak się go pozbyć... Oczów mu nikt nie śmiał i nie mógł otworzyć — bo nie miał przyjaciół i znękany nie posądzał, nie domyślał się nic, szedł ślepo do zguby...
W Warszawie oddał się cały w ręce doktorów, obiecujących mu powrót do sił i zdrowia. Żona pilnowała ściśle spełnienia ich przepisów, tak że Śniehota więźniem był w domu, a Domka swobodną... Szedł spać, gdy ona wybierała się do przyjaciółek na miasto... siedział w napalonéj izbie obwinięty kołdrami, gdy ona świeżego używała powietrza. Morzono go głodem, zalewano lekarstwami, i trzeba było natury tak silnéj, jak jego, aby te leki straszliwe wytrzymać mogła.
Domka, gdy mowa była o tym mężu, śmiała się i ruszała ramionami, nie nazywając go inaczéj, jak — starym grzybem...
Przyjaciółki jéj godne nie pytały jéj inaczéj o męża, tylko tytułując go, jak ona: — A cóż twój stary grzyb?
Śniehota z rodzajem apatyi nie dowiadywał się nawet, nie myślał o stanie swych interesów...
Zabrane do Warszawy pieniądze, z pomocą pani wyczerpywały się szybko... Domka wiedziała, że nowy dług do zaciągnięcia będzie trudny, ale w odwodzie był pan Serebrnicki — i pozbędzie się starego grzyba.
Jednego wieczora Śniehota, jak zwykle, poszedł do łóżka, o dziewiątéj. — Sen go nie brał, — myśli różne chodziły po głowie. — Dnia tego żona się z nim obchodziła bez litości, czyniła mu wymówki, że ją oszukał mniemanym dostatkiem, że żyjąc ze starym, jeszcze się oszczędzać musi. Była nie litościwą, jak bywają młode i piękne kobiéty, którym się zdaje, że je ich wdzięk do szczęścia i przewodzenia na świecie uprawnia. Im mąż powolniejszym się dla niéj okazywał, tém ona stawała się dla niego sroższą i zuchwalszą. Jan cierpiéć musiał i moralnie, i fizycznie — zapominano o nim, a pamiętano tylko o sobie.
Położył on się w łóżku, sen nie przychodził, rozmyślał nad swém położeniem, gdy w sąsiednim pokoju posłyszał naprzód otwierające się drzwi, potém ciche szepty szybkie, żywe, jak gdyby kto nadszedł obcy...
Zwykle nie tak bardzo szanowano jego spoczynku, żeby aż głos zniżać miano, pani dysponowała i rozkazywała sługom, niekiedy krzykliwie, nie zważając, że męża obudzić może. Tą razą zachowano jakąś dziwną ostrożność, która starego Śniehotę uderzyła mocno...
Rozmowa, w któréj głos żony i jakiś drugi, niezupełnie mu obcy, ale nie dający się rozpoznać, — słyszéć mu się zdawało, trwała bardzo ożywiona. Łóżko stało przy ścianie przeciwnéj, ta zaś, u któréj mówiono, cienkie przeforsztowanie z tarcic... była niedaleko. Śniehota wpadł[1] po cichu, zbliżył się tuż i przyłożył ucho, któryś z poprzedników w mieszkaniu tém, ciekawym będąc sąsiadów, czy sąsiadek, powykręcał w ścianie otwory, które tylko papierem z lekka były pozaklejane... Wśród ciszy wieczora łatwo było mu podsłuchać rozmowę...
Głos jakiś męzki, znany, mięszał się z głosem jego żony... urywkami dochodziła go rozmowa...
— Stary grzyb, — mówiła Domka, — leży już i śpi... to trup żywy... pruchno... niéma się co o niego troszczyć... Byle się położył śpi, jak kłoda... schorowany, niewiele mu tchu zostało... Możemy mówić śmiało, niéma nikogo... Co waćpan przynosisz mi?
— Wszystko jak najlepiéj idzie... Długi na Rozwadowie ponabywane, tradycya wyrobiona, — stary już tam, gdyby pięćdziesiąt lat procesował, do majątku nie dojdzie...
— A czém i jak ma procesować, — odezwała się kobiéta — grosza nie ma i nikt mu nie da nic...
— Teraz tylko idzie, kochana pani, abyś go porzuciła i zażądała rozwodu. Jeżeli się uprze nie pozwalać nań — to będzie z głodu marł, i nic to nie pomoże, boć nie wieczny; a my możemy czekać. Pani siądziesz przy matce, ja w Rozwadowie, będziemy żyli razem... A gdy na rozwód się zgodzi, da się mu pensyjkę i ordynaryą.
— Złe licho — od razu nie da się złamać, będzie próbował kąsać — mówiła Domka.
Szept cichy był potém i niedosłyszany; w Śniehocie kipiało wszystko. Nie mógł już wątpić o ohydnéj zdradzie, — zrazu mu się zbierało, jakby na attak podobny temu, który go obalił w kościele, lecz siłą woli, w człowieku potężną i niekiedy prawa wszystkie zwyciężającą, otrząsł się z nacisku, jaki uczuł w piersiach i mózgu, przeszedł do łóżka, i szybko zaczął przyodziewać.
Włożył na siebie tylko opończę, i ciepłe buty. U łóżka stał gruby kij, z którym czasem się przechadzał. Drżącą ręką pochwycił go i chwiejnym krokiem powlókł się ku drzwiom. Przyłożył ucho do nich, aby się przekonać, że mu gach nie uszedł — lecz, właśnie w téj chwili szept zdala oznajmił mu pożegnanie, drzwi przeciwne odemknęły się i Serebrnicki wysunął się, a cisza zupełna nastała w przyległéj izbie.
Śniehota namyślał się, co miał począć; zmiarkował, że na nic by się nie zdało hałasu narobić próżnego, gdy już gacha nie było — zwyciężył gniew, zwlókł się do łóżka, rozebrał i położył się. Wyrachował doskonale, iż te odwiedziny ostatniemi być nie mogą.
Nazajutrz nikt by był po nim nie poznał, że go chęć zemsty i gorączka trawiły. Milczący był, zadumany, lecz słowa nie rzekł żonie, okazywał jéj zwykłą powolność, a pod wieczór, udając sennego zażądał wcześniéj iść do łóżka. Nie sprzeciwiano mu się wcale. Domka została w drugiéj izdebce.
Pewien będąc, że go żona nie zejdzie, Jan pozostał na czatach ubrany, z kijem w ręku, który dusił z niecierpliwością. — Siadł pod samemi drzwiami. Napróżno jednak... Słyszał, jak żona posadziła tu sługę dla pilnowania domu, a sama wyszła. Nie wróciła aż późno w noc, półgłosem nucąc piosenkę. Nie było już na co czekać, stary legł; drugą już noc oka zmrużyć nie mógł. Paliło go gwałtowne zemsty pragnienie. Żałował, że pierwszego dnia wcześniéj się z kryjówki nie wydobył. Miał czas rozmyślać nad położeniem i szukać środków obrony; lecz nie miał nikogo za sobą — był sam, bezbronny; mógł się mścić, nie mógł ratować. W téj chwili namiętność go zaślepiała — nie szło mu o siebie i ocalenie, o pomstę tylko... Nienawidził tę kobiétę, któréj uległ, któréj się dał opanować, — a nigdy od niéj nawet najmniejszéj powolności nie doznał.
Domka tak się nie domyślała stanu duszy swojego męża, iż nazajutrz widząc go bledszym i mizerniejszym, żartowała sobie z niego i wyrzucała mu, jak zwykle, iż się wybrał na starość grać rolę młodego małżonka. Śniehota zmilczał; obawiał się zdradzić i wyrwać ze słowem.
Poszedł wcześnie zamknąć się w swojéj sypialni, a raczéj podsłuchywać. — Było już późno dosyć, gdy szept posłyszał znowu; serce mu bić zaczęło gwałtownie, — czekał jeszcze, by się upewnić, iż gość przybył w istocie. Nie było w końcu wątpliwości. Z kijem w ręku, jak widmo wskoczył do pokoju, w którym jéjmość siedziała obok swojego plenipotenta. Ukazanie się niespodziane Śniehoty zrazu ich osłupiło, — miał czas zacząć bić po ramionach i głowie Serebrnickiego, a potém się porwał na żonę. Wtém, silniejszy daleko młody mężczyzna, widząc niebezpieczeństwo kobiéty, pochwycił go za obie ręce i obalił na ziemię.
Domka krzyknęła — „Waryat!“
Towarzysz jéj wołał — „Związać go, związać go!“ Napróżno wyrywał się Śniehota i chciał krzyczéć, żona mu chustką zatkała usta, obawiając się w domu hałasu i awantury.
— Dawaj jéjmość ręczników, czy sznura; związać go trzeba!...
— Waryat! — wołali oboje...
Pomimo najgwałtowniejszych wysiłków Śniehoty, związano mu w tył ręce, zawiązano usta, Serebrnicki skrępował nogi i wziąwszy pod pachy, zaniósł go na jego własne łóżko. — Jan wpadł naówczas w stan jakiegoś omdlenia, który mu dozwalał słyszéć wszystko, co się w koło niego działo, a nie dopuszczał ani drgnąć nawet. Oczy były jak za mgłą, krew czuł jak się przelewała falami po nim i sądził, że go udusi. Po dopełnieniu tego czynu, Domka padła zmęczona na krzesło.
— No, co z nim teraz począć? — zawołała — co zrobić z tym szatanem?
Serebrnicki chodził zamyślony.
— Co robić! W istocie, to dyabla sprawa. Kto się mógł spodziewać, że podsłucha; jéjmość zapewniałaś...
— Bo nigdy się z łóżka nie ruszał. To trupisko przemierzłe! — zawołała z gniewem kobiéta... pogardliwie patrząc na leżącego...
— Co tu począć! co począć!
Śniehocie zdawało się na chwilę, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Serebrnicki okiem krwawém poglądał na niego... żona by pewno nie broniła, bezsilny, skrępowany, był na ich łasce... Dosyć było, ażeby silny chłop, który stał nad nim, palcami ucisnął mu gardło... Zimny pot wystąpił na skronie człowieka, który nigdy tak blizko nie zajrzał śmierci w oczy...
Życie ubiegłe na myśl mu przyszłe... wszystko, co drudzy z nim cierpieli, co jemu dojmowało... Zemsta Boża zwieszoną była nad głową jego...
— Ta chusta go może udławić! — szepnął Serebrnicki.
Domka ramionami ruszyła...
— A, co mi tam! niech się dusi! — rzekła obojętnie...
Prawnik chodził po izbie, to stawał i patrzał na Śniehotę, którego twarz przybrała trupią bladość.
— Żyje jeszcze, — odezwał się.
— Co począć? — bezmyślnie powtarzała kobieta.
W tém Serebrnicki, jakby się ocknął — zawołał:
— Co? tu niema co robić? jedna rzecz została... Pójdę do Bonifratrów, niech go wezmą. Zapłacę, powiem im, że furiozny, aby go nie rozwiązywali i nie słuchali, co bredzi, — pani potwierdzisz...
— A! co waryat, to waryat! — uderzając w ręce, zawtórowała kobiéta — to ze wszystkiego najlepiéj. Niech go zamkną... Ja go znam, on się własną żółcią i złością zatruje... Jedź do bonifratrów...
W tém zawahała się. — Ale ja z nim nie zostanę sama! — dodała — może się rozwiązać, jabym życia nie była pewna.
Serebrnicki przystąpił do bożka i jak kłodą martwą poruszywszy obezwładnionego Śniehotę, umocował ręcznikiem związane ręce, aż zsiniały, popróbował nóg i chusty na twarzy.
— Niema się czego obawiać — rzekł.
— To co — ja z nim nie zostanę... a nuż broń Boże... skończy... ja się trupów boję...
— Sługa się téż nie sprawi! — zawołał doradzca — ale proszę zawołać go... poradzimy coś na to...
Jéjmość zbiegła zaraz po służących, lamentując na wschodach, iż pan zwaryował, i że z nożem się rzucał do ludzi. Rozbudzeni wpadli na górę...
— Ruszać po powóz — zakrzyknął Serebrnicki... zawieziemy go do szpitala...
Stali słudzy nieruchomi, lecz pani rozkaz powtórzyła, — jeden z nich ośmielił się iść wreszcie i fiakra sprowadzić... Serebrnicki był zimny i przytomny, jakby nic — sam ujął Śniehotę pod ręce, słudze go kazał ująć za nogi i tak zaniesiono go do powozu. Sam siadł przy nim i rozkazał jechać do bonifratrów.
Godzina była późna — ulice puste, Śniehota na pół omdlały z gębą związaną; mogli więc nie obudzając uwagi niczyjéj, dostać się do furty. Tu Serebrnicki pospiesznie dzwonić zaczął...
W onych czasach nie było kontroli dzisiejszéj, ani obowiązku świadectwa prawnego dla zamknięcia człowieka za kraty. Nie przypuszczała społeczność chrześciańska, ażeby rodzina, blizcy, dopuścić się mogli nadużycia tak straszliwego, jakiém było uwięzienie samowolne zdrowego na umyśle człowieka.
Gdy prawnik zadzwonił u furty, wypadł natychmiast czuwający braciszek. Serebrnicki twarz przybrał pomieszaną i strapioną.
— Na miłość Bożą, — zawołał — prowadźcie mnie do przełożonego. Przywiozłem z sobą niebezpiecznego waryata, który o mało nie stał się wielkiego nieszczęścia przyczyną. Trzeba go zamknąć...
Nawykły do podobnych wypadków braciszek, natychmiast posłał po księdza, który w téj chwili pośpiesznie nadbiegł, — niespokojnie dopytując: o co by chodziło.
— Przywiozłem z sobą obłąkanego, — rzekł Serebrnicki — dawno już dawał znaki pomięszania, ale dziś w nocy porwał się do żony, ledwieśmy zdołali go związać.
— Gdzież jest?
— Tu w powozie, u furty.
Natychmiast przełożony i dwóch powołanych braci zeszli ze światłem do fiakra, w którym blady, z gębą zawiązaną leżał pół żywy Śniehota.
— Ma wizye, przywiduje mu się niewiedziéć co! wykrzykuje na żonę, na swych najbliższych, obwinia, rzuca się. Leżał już w łóżku, gdy go to napadło; paroxyzm ten gwałtownie nastąpił, w nocy, — mówił adwokat.
— To bywa bardzo często, — odparł przełożony — ale naprzód trzeba go znieść do infirmeryi.
Przybyły, bardzo dobrze odgrywając rolę człowieka przejętego, wzruszonego, śpieszącego dla uspokojenia pozostałéj familii — z namysłu zapomniawszy księdzu dać bliższe szczegóły o chorym, wcisnął mu dziesięć dukatów na pierwsze potrzeby — a sam jak najspieszniéj siadł do powozu i — zniknął. Bonifratrowie opatrzyli się za późno, że się nie rozpytali dobrze, byli jednak najpewniejsi, iż nazajutrz się zgłosi rodzina nieszczęśliwego.
Serebrnicki natychmiast powrócił do mieszkania Śniehotowéj, która siedziała gniewna i poruszona, nie wiedząc co z sobą daléj czynić.
— Tymczasowo — rzekł od progu — zamknąłem go u bonifratrów. Nim się rzeczy wyjaśnią, nim go uwolnią, — bo i to być może — nie mamy co robić, pani moja — kazać pakować natychmiast, i jechać; pani do matki, ja do Rozwadowa...
W istocie, był to jedyny sposób wybrnięcia z katastrofy niespodziewanéj, którą Serebrnicki po namyśle, gotów był uważać za prawie szczęśliwą.
— Niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło, — szepnął nadąsanéj pani — pozbyliśmy się starego... Niech sobie radę daje. Nic dziwnego, że gdy mnie z kijem napad! — przyjaciela i doradzcę prawnego, musiałem go zamknąć do czubków.
Ludzie Rozwadowieccy zrazu stawali oporem, wahali się z posłuszeństwém nie bardzo im miłéj pani, — lecz Serebrnicki energicznie fukać zaczął i rozkazywać tak, że nawykli do biernego posłuszeństwa — ulegli wreszcie.
Nad ranem pocztowe konie sprowadzone wiozły wyładowany powóz, w którym siedziała, zmęczonych nieco rysów twarzy Domka, i zuchwale poświstujący prawnik.
W szpitalu, gdy na górę wniesiono Śniehotę i rozwiązano mu usta, mało w nim było ducha. Oczyma obracał, ale z piersi nie rychło mógł dobyć głosu. Miał czas, gdy się nad nim znęcano rozważyć, iż passya i gniew na nic się tu nie przydadzą, a obłąkanie potwierdzić mogą. Jakiś rodzaj rozpaczliwéj apatyi go opanował.
Księża, którzy byli uprzedzeni, że im przywieziono furyata — nie mogli się oddziwić jego uspokojeniu. Jednakże przez ostrożność mu ani rąk, ani nóg jeszcze nie rozwiązano. Oswojony z waryatami różnego rodzaju braciszek, usiadł naprzód badać chorego. Śniehota przychodził do siebie. Oczy wprawdzie dziko patrzały, ale ich wzrok nie zapowiadał gwałtownego szału. Czekano, aby się odezwał chory.
— Wody! — rzekł głosem słabym.
Dano mu jéj, do ust przyłożywszy szklankę i podniósłszy głowę. Przełożony siedział opodal nieco.
— Mój ojcze — ozwał się Śniehota — to infamija — ja — ja wcale waryatem nie jestem i nie byłem; to ci podli, nikczemni...
— Tak, tak, — zawołał przełożony — uspokój się, kochany panie, my to wiémy. Chory jesteś; u nas tu wszystkie choroby leczą, a gwałtownych środków używa się tylko w razach gwałtownych; trzeba być posłusznym, i nie buntować się. Dopust Boży.
Śniehota zamilczał trochę.
— Mój ojcze, — odezwał się powtórnie do przełożonego — prosiłbym, abyście mi dozwolili z sobą pomówić sam na sam.
Nie było w tém żadnego niebezpieczeństwa, starszy kazał się braciszkom oddalić i być na zawołanie. Gdy odeszli, stary począł opowiadać spokojnie całą historyą swoją, żony i ostatni wypadek, który katastrofę sprowadził.
Jakkolwiek wszystko to się wiązało dosyć dobrze, a w mowie nie było pomięszania śladów — ksiądz, któremu się trafiało widywać chorych długo bardzo przytomnych, dopóki paroxyzm ich nie napadł — nie wiedział, co o tém sądzić. Nie przypuszczał nadużycia nawet. Gwałtowny charakter Śniehoty, wśród tego opowiadania, któremu starał się nadać cechę spokojną, wybuchnął parę razy. Wzruszenie sprowadziło rodzaj gorączki, wspomnienie brata, wypadków dawnych życia — niechęć ku ludziom kilkakroć go poruszyły silniéj. W wyrazach zabrakło związku. Przełożony w całéj téj historyi nieporządnie opowiadanéj, połapać się nie mogąc, na przemiany wątpił i upewniał się, iż miał przed sobą obłąkanego. Furyi tylko, zapowiedzianéj mu, nie znalazł — lecz postanowił być ostrożnym.
Łagodnemi słowy starając się pocieszyć chorego i nakłaniając go, ażeby spoczął, zawołał braciszków, rozkazał opatrzéć straszliwie ściśnięte ręce, w które się płótno skręcone wpiło sznurem, — zwolnić więzów, i zaleciwszy modlitwy, ufność w Bogu, — odszedł do swéj celi. Jeden z braci pozostał, czuwając nad nieszczęśliwym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej błąd w druku - wydaje się, że zamiast wpadł" winno być wstał.