Śniehotowie/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Cisza panowała we dworze, służba czekająca na pana, którego się co chwila spodziewano, cała się zgromadziła w dziedzińcu i ganku. Dwie panie przybyłe nie śmiały same rozpatrywać się bardzo w przyległych pokojach, na które tylko pobieżnie, uchyliwszy drzwi, ostrożnie — okiem rzuciły. — Pani Zębowska siedziała w krześle, grzejąc się, młoda pani przechadzała zwolna; niekiedy stając przed zwierciadłem, przypatrywała się rumianéj twarzyczce i czarnym swym oczom, — zdając się dziwić, że z temi wdziękami była zmuszoną wydać się za takiego starego grzyba. Tém imieniem zawczasu nauczyła się zwać swojego małżonka, napawając szczególném uczuciem zemsty, którą miała wywrzéć na niego, za to, że się śmiał z nią żenić. Od wypadku w kościele jeszcze się jéj stał nieznośniejszym. Matka musiała ją w narzekaniach powściągać co chwila.
Z drugiego pokoju obok, drzwi szklanne wychodziły na ogród. Na zimę ich nie zatarasowano, gdyż tamtędy bliższa była z folwarkiem komunikacya. Właśnie pani Śniehotowa patrzała w tę stronę, gdy za szybami drzwi ukazała się postać dziwna, zaglądająca do środka. Była to stara żebraczka, w płachtach i chustach, z kijem w ręku, przygarbiona, a zdająca się znać doskonale rozporządzenie domu, bo po chwili namysłu pokręciła klamką i — śmiało, krokiem wolnym weszła do drugiego pokoju — co Domkę obruszyło. Było to zuchwalstwo niesłychane, popełnione z taką zimną krwią i śmiałością, że z brwią namarszczoną patrząca na to młoda pani, oniemiała. Żebraczka drzwi za sobą zamknąwszy, nie zmięszana wcale, wsunęła się powoli na próg, dwie izby dzielący, stanęła i zaczęła rozpatrywać w Śniehotowéj, od stóp do głów ją oczyma mierząc.
Odwróciła się na szelest Zębowska i obruszona zawołała:
— A nie pójdziesz precz! co to znaczy?! A ty tu czego?! Stać na dworze, kiedyś przyszła za jałmużną...
— Nie krzycz-no, jéjmościuniu, — spokojnie odpowiedziała żebraczka — ja tu nie za jałmużną przyszła, ale was zobaczyć... Jam tutejsza! Ja tu znam wszystkie kąty, bom ja tu bywała, o! o!..
Zaczęła się śmiać dziwnie, kobiéty spojrzały po sobie.
— Chciałam was tu pozdrowić — mówiła daléj, — ta i powinszować młodéj jéjmości, bo to niema, jak pójść za starego!... Nasz pan — dobry człek, tylko niecierpliwy... Ja jego dobrze znam, nim się jeszcze ożenił, jak chłopcem był. Wówczas ja byłam młoda i ładna, choć nie tak, jak jéjmość, a no niczego, kiedy panicze się aż o mnie mało nie pozabijali... — A no — tak! jak Bóg miły... Ten, którego ja lubiłam, poszedł w świat, a ten, com go niecierpiała, temum musiała służyć, bo siekli i bili, i morzyli głodem... Niech-że się zaprze tego, wydał mnie potém za mąż. Tać nie czyj, tylko jego syn, Matwiéj...
I rozśmiała się znowu.
— At! co to tam dziwnego! po dworach nie takie rzeczy się dzieją... Późniéj się pan téż ożenił, jak mnie się pozbył; dobrą żonę miał piérwszą, co po tém? taka była dobra, że mu się dała zamęczyć; ta i dzieci pomarły. Druga była rozumniejsza... a no się zagryzła z nudy, bo ją za próg nie puszczał. Z téj było troje, niebożątek... ale to pan Bóg wiedział, dla czego wziął do swéj chwały...
Takie to dzieje — jéjmościuniu, takie! A teraz wy tu przyszli królować na tych mogiłkach... Czemu nie?? tylko go ostro weźcie w ręce, a zapłaćcie mu i za mnie, i za brata, i za dwie żony, i za ojca! Toć to musi być, że was pan Bóg na to przeznaczył, a nie na taką biédę, jak nas.
Ja umyślnie się tu przywlokłam, póki jego niéma, aby wam powinszować i radę dać... żebyście byli szczęśliwi. Albo się to on nie dosyć najadł ludzi, przecie czas, aby jego zjedli. Cha! cha!...
Oniemiałe kobiéty słuchały, same nie wiedząc, co począć. Domka bladła i czerwieniała, Zębowska łamała ręce, a żebraczka, widząc to, wcale się nie poruszała i ciągnęła daléj najspokojniéj w świecie, oparłszy się plecami o ścianę:
— Stary gach! stary gach! — ciągnęła daléj, przypatrując się Domce, — wybrał sobie smaczny kąsek! Ma gust pan Śniehota... No — jaka tam ja była, nie wiem, ludzie mówili niczego... Druga żonka, co ja plotę — piérwsza, boć to ja się tak nie nazywałam — toć piérwsza też była piękna, a oczki miała takie, co się płakać zdawały, choć się śmiała, drobne to było i wątłe. I zwiędła téż prędko. Druga krzepka i silna, dorodna, z nim wyschła na szczapę. Z wami tego nie będzie, teraz czas jemu schnąć, jęczéć i patrzéć, jak wy będziecie rozkwitać — i ginąć, ta mrzéć jemu...
Ręką poprawiła chustkę, spojrzała z uśmiechem na Domkę, ukłoniła się, podniosła wlokące łachmany i zwróciwszy znowu ku drzwiom szklannym, wyszła niemi powoli, zamykając je silnie za sobą.
Córka spojrzała na matkę i padła na krzesło.
Nieme były obie — płakały.
— Na Boga — ja nie chcę, ja nie mogę tu pozostać, ani znać tego człowieka, ani z nim żyć — jedźmy nazad do Myzy, uciekajmy! Ten ślub nie ważny — ja go nie chce! — krzyknęła Domka po oddaleniu się żebraczki. Matka szybko łzy otarła.
— Cicho byś była — odezwała się — no, cóż tak osobliwszego w tém wszystkiem, że miał dwie żony, o czém przecie wiedziałaś? A co ta głupia baba plotła, cóż to tam tak strasznego znowu? Teraz, kiedy się już tyle nacierpiało, tracić całą korzyść z tego, gdzie rozum? Człek stary, chory, apoplexyą już raz miał. Dalipan, myślałam, że będziesz miała więcéj rozumu! Z nim długo żyć nie będziesz, albo i cale nie. Rumiankiem go poić, nie takie to straszne, póki testamentu nie napisze...
Ramionami ruszywszy Zębowska, chustką się obwinęła i siadła.
— To, z czego by się cieszyć trzeba, ciebie dopiero do desperacyi doprowadza!
Tém rozumowaniem, nie mającém wielkiego ciągu, ale pojętném dla Domki, matka jéj zamknęła usta. Po namyśle, jeszcze Zębowska, patrząc w komin, dodała:
— Albo to ja nie wiem. Słyszałam, jak doktor z Warszawy sprowadzony, mówił, o starym księciu, raz apoplexya to jeszcze nic, — drugi raz, już jakby na podzwonne dali; a za trzecim, posyłaj po trumnę... Jemu nie długo, a przecież na Rozwadowie ci lepiéj będzie, niż na téj Myzie, jak figa; trzy chłopy i dziesięć morgów w rękę. Tfu!
— A jakież ja mieć będę prawo do Rozwadowa?
— Zostaw to mnie — odezwała się żywo Zębowska. Także by téż warto było iść za podwójnego wdowca, pannie z wianuszkiem, żeby jéj majątku nie zapisał. Tego nikt nie widział na świecie. Już, żeby najgorzéj to choć dożywocie...
Domka ze wzgardą zżymnęła się na — dożywocie.
— Niech tylko przyjedzie, zobaczysz, — mówiła Zębowska — ja go sama wezmę w kuratelę. Nie trzeba go na chwilę odstępować, a musimy do tego doprowadzić, żeby rozporządzenie zrobił. Ozorowicz dawniéj u mnie bywał, poszlę po niego i umizgnę się, a jego tu nasadziemy do testamentu. Ale to trzeba z krédką i z główką, żeby starego nie nastraszyć, albo nie pogniewać, bo by nam gotów gęgnąć, nim będzie czarno na białém.
Z roztargnieniem słuchała córka tych macierzyńskich nauk jeszcze, gdy w dziedzińcu dał się słyszéć ruch, — sługa wbiegł oznajmić, że pana wiozą; Zębowska wyszła sama na ganek przeciw niemu i po chwilce, wniesiono na pół, raczéj niż wprowadzono, Śniehotę bladego, zdyszanego, zmęczonego podrożą, którego natychmiast trzeba było posadzić w fotelu... aby wypoczął i przyszedł do siebie. Z progu rzucił on okiem na Domkę, stojącą naprzeciw z twarzą chmurną... ale nie powiedzieli do siebie ni słowa...
Sługom kazano wyjść zaraz i pilnować, aby we dworze było cicho; troskliwa o zięcia jéjmość, korzystając z jego bezsilności, zagarnęła pod swe panowanie dom i sługi. Śniehota nie odzywał się, ani przeczył, znający go jednak lepiéj, byli by postrzegli na jego twarzy oznaki gniewu i niecierpliwości, z którą się tylko obawiał wybuchnąć.
Domka ani się doń zbliżyła... oglądał się ku niéj napróżno, siedziała w oknie chmurna i znudzona...
Ku wieczorowi dopiéro Śniehota, który się zdawał wysiłki robić nadzwyczajne, aby odzyskać moc nad sobą i siłę — począł dawać oznaki, że mu się polepszyło.
Najpierwszém było, iż żonie kazał usiąść przy sobie — matka napróżno mrugała. Domka mu odmówiła téj łaski.
— E! tych tam czułości znowu nie potrzeba — odezwała się — niech no jegomość będzie zdrów... albo to miła rzecz koło chorego siedziéć...
Śniehota spuścił oczy tylko...
Matka starała się to naprawić.
— Domka to czyni z troskliwości o wasze zdrowie — bo istotnie potrzebujesz spokojności...
Mąż się nie odezwał... Na noc zostawiono mu cyrulika, a dwie kobiéty na przeciwko się ulokowały. Tak się rozpoczęło małżeńskie pożycie dziedzica Rozwadowa... Nazajutrz baczna na wszystko pani Zębowska, potajemnie z kartką pchnęła do Ozorowicza, bo się jéj zdawało, że około Sniehoty jest bardzo nie dobrze... Układała plany, jak ma chodzić około niego i około córki interesu. Wszystko to jednak robiło się o rzecz nadzwyczajną, niespodziewaną, niesłychaną. Drugiego dnia rano, cyrulikowi dawszy w kark, Śniehota się ubrał i wstał. Chwiał się na nogach, był jak pijany jeszcze, ale chodził i silą woli ogromną, chorobę zmógł.
Gdy o tém dano znać Zębowskiéj, poleciała do niego, chcąc go gwałtem położyć do łóżka, ale stary ani jéj odpowiedział nawet.
Żelazny człek rozpoczął gospodarstwo od tego, że wysłuchawszy raportów swoich donosicieli, kucharzowi, dwom chłopcom i jednemu woźnicy, którzy wyszczerbili zapasy na ucztę weselną zgotowane, i podchwycili coś butelek, kazał dać po dwadzieścia batów...
Klucznica na folwarku, posłyszawszy o tém, ucieszyła się — chwalić Boga, to już pan wyzdrowieje! rzekła. A lepiéj dla nas wszystkich, żeby on tu rządził, niż ta młoda pawica, co tak się roztacza tu, że na nikogo ani spójrzy, ani słowa nie powié!!
Drugim aktem pana Śniehoty było, że po obiedzie, siadłszy przy Zębowskiéj, odezwał się do niéj chłodno:
— Bardzo jestem acani dobrodziéjce wdzięczen za jéj trudy... ale żeby to jéj nie szkodziło, i żeby na tém gospodarstwo w Myzie nie cierpiało... My tu sobie z Domką już rady damy... niech jéjmość dobrodziéjka do domu zajrzy... Ludzie, aby ich z oka spuścić... to wiadomo... kradną.
Zamilkła Zębowska — wahając się chwile, czy wybuchnąć z wymówkami za niewdzięczność i taką odprawę, czy pomiarkować się i dyssymulować, aby ze starym nie zrywać. Drugi środek znać musiała za lepszy poczytać, gdyż nic zrazu nie odpowiedziała.
— Ja już i tak dziś wybierałam się do Myzy zajrzéć, — odpowiedziała po namyśle — ale... widzisz, kochany zięciu, trzeba z początku mieć wzgląd na Domkę, żeby jéj zrazu tęskno i obco tu nie było...
Śniehota głową pokiwał tylko, — kobiéty poszły z sobą poszeptać w kątku, a młoda pani która zrazu chciała uciekać, po namyśle — nic już nie miała przeciwko temu, żeby matka odjechała.
Zębowska, usłyszawszy to, a przypisując sobie tu rolę główną, urażona na córkę, odwróciła się szybko, kazała konie zaprzęgać i nawet nie żegnając się, zagniewana wyjechała, poprzysięgając, że nie wróci, aż ją córka prosić o to będzie musiała.
— Zobaczymy — wołała w gniewie, odjeżdżając, — zobaczymy, jak sobie ta głupia gęś da rady. Dobrze. Zobaczymy! niech poprobuje. Ale jeżeli do Myzy ucieknie, to jéj dalipan drzwi zamknę przed nosem. A, kiedy już tak — to tak!
Pojechała gniewna do domu kasyerowa, położyła się do łóżka, leżała w nim z głową związaną, dzień i dwa, czekając córki lub posłańca, ale żadnéj z tamtąd nie było wieści. Nie dopominano się o nią wcale. Od ludzi wiedziała tylko, że Śniehota się miał lepiéj. Tydzień jeden upłynął, drugi rozpoczął, Zębowska zaczynała być już niespokojną — co się tam dzieje. Zarówno miłość macierzyńska, bo po swojemu córkę kochała, jak chęć rządzenia się, pchały ją do Rozwadowa.
Po namyśle jednak napisała do córki, dowiadując się o nią i męża, i otrzymała odpowiedź, iż jegomości było lepiéj, a ona sama była zdrową. Nie zapraszano jéj wcale.
Tymczasem Ozorowicz, który kartkę od pani Zębowskiéj odebrawszy i wiedząc, że ona jest w domu, zjawił się jednego przedobiedzia, właśnie gdy na obiad nie było nic, oprócz jajecznicy i grochówki. Trzeba było na gwałt kurę zabić, aby mu — jak mówiła pani — gębę zatkać.
Ozorowicz przybywał zawsze głodny i spragniony. Flaszkę z wódką gdy postawiono, nie było już co o nią potém pytać. Pił, aby się pokrzepić, aby ochłodzić, aby rozgrzać, na jednę nogę, na drugę, dla trójcy, dla parzystéj liczby, dla konkokcyi, dla humoru, za zdrowie, dla robaka, ale pił, póki tylko było co pić. O interesie z nim mówić na czczo nie było podobna, myśl mu się dopiero wyjaśniła, gdy się z kieliszkiem zobaczył.
Zębowska teraz w zupełnie odmienném położeniu, nie mogła się zajmować czynnie testamentem, tylko napomknęła prawnikowi, iż powinienby „bośmy wszyscy śmiertelni“ nakłonić Śniehotę, żeby téż przecie majątkiem rozporządził. Nadmieniła przy tém, że kto już raz miał apoplexyjkę...
— Moja mościa dobrodziéjko, — rzekł Ozorowicz — to wszystko prawda — ale ze Śniehotą tym, nie łatwa sprawa. Jego i apoplexya nie weźmie i prawnik nie namówi, i żona nie okulbaczy — i matka żonina nie zdurzy... Jego trzeba znać, to twardy kęs do zgryzienia.
Zębowskiéj po kilku dniach samotnego rozmyślania, Ozorowicz, mimo że wódkę od niego mocno czuć było, prawie miłym się stał gościem. Rozgadali się, zagrali po obiedzie parę pull maryasza, ale nic nie postanowiono. Prawnik miał to w zasadzie — iż śpiewać darmo, boli gardło, i dopóki nie widział dla siebie pewnych korzyści, do niczego się nie brał. Flaszkę wódki wypił, obiad zjadł, kawy potém jeszcze dostał i pojechał nic nie przyrzekłszy.
Co się działo w Rozwadowie, nikt nie wiedział. W końcu drugiego tygodnia, sprzykrzyło się i stęskniło Zębowskiéj. — A, co mi tam, pojadę, juściż mnie nie wypędzą, a będę na własne oczy widziała, co się tam dzieje.
Po obiedzie kazała koniom zajść — i ruszyła. Serce jéj mocno bić zaczęło, gdy dwór zobaczyła, w téj chwili odezwała się miłość prawdziwa dla dziecięcia — zwilżyły się oczy, żal się jéj go zrobiło — Domki rzuconéj tak na pastwę staremu Minotaurowi.
W ganku nie było nikogo, nie wyszedł nikt na przywitanie. Zdawało się jéj, że ktoś wyjrzał z za szyb i że to była Domka, ale nie wybiegła do niéj. Dopiero w pokoju gościnnym spotkała ją córka. Wcale nie zbladła, ani spłakana, ani zbiedzona, ze spokojną twarzą. Uściskały się. — Dała znak gospodyni, aby mówić po cichu, bo mąż spał po obiedzie. Poszły razem do pokoju młodéj pani.
— A cóż? a cóż? — zaczęła matka — no — jakże? co się u was dzieje? jak ty z nim?
— Co ma być? — odparła Domka, wstrząsnąwszy pięknemi ramionami — co ma być? Juściżem ja wiedziała po co tu jadę, że tu żadnego szczęścia mieć nie mogę. Trudno ze starym grzybem, — a no — po téj chorobie, choć się zrazu ruszał i chciał wszystko wziąść w ręce; spowolniał — a ja — co mogę, to robię, aby życie znośne było. Dosyć, że mnie słucha... klucze mi oddał.
To mówiąc, Domka zarumieniła się, zwycięzko spojrzawszy na matkę. Zębowska miała tę pociechę przekonać się, iż nauki jéj zdrowe w las nie poszły. Uścisnęła ją w milczeniu.
— Chwała panu Bogu! — rzekła — daléj już pójdzie, bo to ta pierwsza chwila najgorsza; jakby był górę wziął, już trudno potém się rewindykować.
Po chwili rozmowy cichéj, wyznała znowu Domka, iż się już wcale męża nie boi i że z nim sobie da rady. — Matka tedy przypomniała Ozorowicza i testament.
— Będzie na to czas — odezwała się młoda pani — on choć słaby, ale pociągnie. Z nim obcesowo nie można, a powoli to się zrobi... Tak się zdawała pewną siebie Domka, iż Zębowska już więcéj o to ją nie zagadywała. Ze swéj strony jéjmość chwaliła się śpiżarnią, zapasami, dostatkiem, który po maleńkich w Myzie przyborach gospodarskich, bardzo się jéj znacznym wydawał. Nie wiedziała wcale, jak stały istotnie interesa Rozwadowskie, bo o ich opłakanym stanie nie miała się jeszcze czasu dowiedziéć.
Gdy po śnie poobiednim zbudził się Śniehota i znać mu dano o przybyciu matki żony, pośpieszył zaraz na jéj powitanie. Niczém było dla Zębowskiéj widzenie córki na osobności, kamieniem probierczym być miało rozpatrzenie się, jak oni — z sobą byli... Przybyła jéj ta pociecha, iż się przekonała, że Domka nad mężem górę wzięła, i starym obracała, jak chciała — a był dla niéj powolnym w osobliwszy sposób. Czy choroba go tak zmieniła, czy miłość, czy zręczne z nim postępowanie, czy razem wszystko troje — domyśléć się nie umiała. — Chociaż wieczór był późny już, mróz ostry, nie wstrzymywano Zębowskiéj, aby przenocowała. Po kilkakroć stary Śniehota wracał do tego, jak to niebezpiecznie jest na ludzi się spuszczać, szczególnie w małém gospodarstwie. Ledwie się z krzesła ruszyła Zębowska, nawet bez myśli wyjazdu, zaczęto się z nią zaraz żegnać. Musiała więc wyjechać z sercem zakrwawioném, smutna — zdziwiona i nie dobrze rozumiejąc, co się tam działo z tą Domką, któréj teraz poznać nie mogła. W istocie młoda pani miała umysł spokojny, orzechy gryzła, chodząc; podśpiewywała, śmiała się, a o starym grzybie mówiła tak, jakby go już miała w kieszeni. Wszelkie owe przedślubne desperacye znikły; — pogodzona ze swym losem, młoda pani, przyznała się tylko matce do jednéj rzeczy:
— Aby stary pozdrowiał, powiozę go do Warszawy, tu na wsi niéma co robić — ludzi niéma!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.