Przejdź do zawartości

Łowy królewskie/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Limoeiro.

Castelmelhor nie spał wcale téj nocy. Podczas gdy jego ajenci więzili infanta i mnicha, on z niecierpliwością niespokojności pełną, czekał na skutek swego poselstwa.
Po kilkakroć, wśród tego długiego oczekiwania, wspomnienie Alfonsa burzyło jego myśli; po kilkakroć, gdy znużenie na chwilę mu oczy sklejało, widział szlachetne oblicze swego ojca Jana de Souza.... Lecz teraz podobne widzenia o gorączkę go już nie przyprawiały. Wszystko co najgłówniejsze już było uskutecznione. Zwyciężył wstręt, wzbudzony w nim walką z bezbronnym, który był jego dobroczyńcą, jego królem. Reszta już mu łatwiéj przyjść miała.
Powrót rycerzy Niebokręgu zapewnił go o udaniu się obu poleceń im powierzonych. Królowa, infant i mnich byli w jego mocy.
Pozostawał tylko Vasconcellos; lecz cóż może zrobić sam Vasconcellos?
Jak najpewniejszy więc dobrego powodzenia swych zamiarów — Castelmelhor kazał zwołać radę dwudziestu czterech i wszystkich tych dygnitarzy, którzy w konieczności zastępowali zebranie jeneralnych stanów. Ponieważ pałac Nabregas był pusty, Castelmelhor naznaczył na miejsce zboru zwykłą salę narad.
Następnie zażądał powozu.
— Hrabio — ozwał się doń Conti w chwili, gdy już miał odjeżdżać. — Mnich już jest w więzieniu, lecz zdarza się, że więźniowie uciekają, straszniejszemi się jeszcze stając.
— Prawda — odrzekł Castelmelhor.
— Gdy tym czasem — mówił Conti — umarli grobów nie opuszczają.
— Czyń co chcesz — odpowiedział Castelmelhor, siadając do karety, która z pośpiechem się oddaliła.
Hrabia udał się do Limoeiro.
Izba królewska, gdzie się w téj chwili infant z królową znajdowali, była położoną w samym środku więzienia. Była ona kształtu pięciokątnego i zajmowała pięć szóstych części piérwszego piętra wieży. Szósta część, oddzielona od królewskiej izby murem, tworzyła jamę nieczystą, zupełnie prawie powietrza i światła pozbawioną. Był to numer trzynasty — więzienie mnicha.
Po odejściu Padewczyka, mnich padł na ławę i długo siedział nieruchomie, jakby gromem rażony. Póki jeszcze Macarone był z nim razem, utrzymywała go gorączkowa, sztuczna energja, rodzaj należenia sił.... Z wielką starannością ułożył on plan swego oswobodzenia; wykonał go już, a nawet prawie ze skutkiem. Lecz plan ten, teraz gdy go lepiéj rozpatrzył, zdał mu się niedorzecznym, bez sensu.
Jak można rachować na obietnicę tego błazna Macarone’a? Przypuściwszy nawet, że on słowa dotrzyma, jakże można rachować na pomoc? Baltazar jest odważny; mnich znał jego przywiązanie i poświęcenie; lecz trębacz nie odznaczał się domyślnością; jakże można spodziewać się, że on od razu rozwikła zagadkę? Znał on wprawdzie pierścień; wiedział że należy do mnicha; lecz wyrazy: numer trzynasty, niewiele w każdym języku nauczą; a poczciwy Baltazar nie należał do liczby ludzi, zdolnych, odgadnąć tajemnicze tych dwóch wyrazów znaczenie.
Wszystko to przesunęło się przez głowę mnicha; poddał się więc wyrokom losu. Za każdym razem jak promyk nadziei ożywiał serce, zimny jego rozum odtrącał ją od siebie. Lecz mimo to żył wszakże nadzieją; bo Bóg dozwolił, by ta pociecha nie opuszczała człowieka do ostatniego tchnienia.
Była to ciągła walka, rodząca boleść i znużenie — walka, w któréj zwycięztwo zdawało się czczą marą, a przegrana straszném męczeństwem.
Bo śmierć, jaka mnicha czekała, nie była śmiercią zwyczajną. Wraz z nim upadało jego niedokończone dzieło. Wraz z nim upadał dom Bragancki. Niszczył on tedy cały porządek, nie przywróciwszy go. Scierpiał wygnanie Alfonsa, uwięzienie infanta; jego nie rozsądna ufność w siebie dopomogła zdradzieckim zamiarom uzurpatora z jego winy linja Bragaucka strącona z tronu.
Wiedział on o tém dobrze, że podobne nieprawne zmiany w rzędzie, sprowadzają zazwyczaj wewnętrzne zamieszki, domowe wojny; a znając, ile jego ojczyzna, opasana silnemi mocarstwami, z jednéj strony przez Anglję, z drugiéj znowu przez Hiszpanję burzona — potrzebuje męztwa swych dzieci, by ostać się wśród tylu pożądliwości wolną; znając to jéj okropne położenie, nie bez przyczyny utrzymywał w duchu, że śmierć jego będzie zarazem śmiercią Portugalii.
Na tę myśl, serce jego ścisnęło się okropnie. Szerokiemi krokami przebiegał swą kryjówkę, rzucał się jak dziki zwierz w klatce, drapał mur, potrząsał drzwiami, kaleczył ręce, chcąc wyłamać żelazną kratę, rozdzielającą na dwoje okienko jego ciemnicy.
Innym razem znowu, przyłożywszy do ust ręce nakształt tuby, krzyczał ze wszystkich sił, zwąc po imieniu wszystkich dozorców i kluczników. Wszyscy ci ludzie znali go, byli mu zupełnie oddani; za jednym znakiem otworzyli-by drzwi jego więzienia; lecz dozorcy i klucznicy jego głosu niesłyszeli. Jego więzienie było na uboczu, zdała wszelkiego przejścia.
Królowa tylko i infant, zajmujący Królewską izbę, słyszeli jego krzyki; lecz zbyli je słowami:
— W sąsiedniej izbie jakiś szaleniec siedziéć musi!
Piérwsze promienie słońca, przedarłszy się przez wązkie okienko, powiększyły męczarnie Vasconcellos’a. Była to godzina, na którą zwołał swych stronników. Oni czekają więc nań na placu Xabregas. Nie ma żadnéj wątpliwości, iż w téj chwili tysiące głosów pyta się o niego, przyzywa go.
A on im odpowiedziéć nie może.... wkrótce ma umrzeć!
Jak się zazwyczaj zdarza, po gorączce nastąpiła zupełna niemoc. Osłabiony na siłach, padł na ławę, nie dając oznaków życia.
Podczas téj chwili spokojności, usłyszał w sąsiednim pokoju dźwięki głosu. Zwrócił tedy głowę w miejsce, zkąd głos go dochodził. Promień światła, przeciskający się przez szczelinę w murze, zwrócił jego uwagę.
Doczołgał się do tego miejsca, które tworzyło kąt najodleglejszy mieszkania i przysądził oko do otworu; lecz nic nie mógł zobaczyć; szpara była zawalona kurzem i gruzami. Podczas gdy otwór oczyszczał sztyletem, głosy na nowo słyszéć się dały.
— On jeden tylko wiedział o naszym związku — mówił infant — on téż tylko jeden mógł nas zdradzić...
— Choćby cały świat powstał przeciwko niemu, by go oskarżyć silnymi pewnym głosem odpowiedziała królowa — ja jedna zaprzeczę całemu światu, otwarcie mu fałsz zadam; powiem, że Vasconcellos nie był nie jest i nie może być zdrajcę
— To Izabella! — poszepnął mnich, zaciskając ręce.
I już miał krzyknąć, prosząc infanta by zawołał dozorcę, gdy w tém drzwi od izby królewskiéj otworzyły się, i mnich, przez odczyszczony otwór ujrzał wchodzącego Castelmelhor’a. Podwoił więc uwagę.
Hrabia wolno przeszedł pokój, dumnie podniósłszy głowę; lecz to pozorne napuszenie się było maską, którą chciał okryć swój wstyd i pomięszanie.
Na widok hrabiego, infant odwrócił głowę. Przeciwnie, — Izabella nie ruszyła się wcale, prosto mu patrząc w oczy. Castelmelhor, zbliżywszy się do niéj, skłonił się i powiedział:
— Wiem, że nieznośną jest dla ciebie, pani, moja tu obecność; lecz nie patrz, pani, na mnie z taką pogardę; bo już minął czas, kiedyśmy sobą pogardzać mogli. Za wysokie moje teraźniejsze położenie, by mnie pogarda dosięgnąć mogła; jestem za silny, silny tak dalece, że już nie potrzebuje nawet ukrywać szacunku jakim mnie przejął twój, pani pełen szlachetności charakter.
I znowu się ukłonił.
Książę — rzekł znowu, zwróciwszy się do infanta — jesteś winnym zbrodni stanu.
— Bede więc sądzonym przez Stany państwa — odpowiedział infant. — Jeśli zostanę obwinionym, bez szemrania zniosę karę.... Lecz wiedz, Castelmelhor’ze, że nie jestem w stanie znieść jednéj rzeczy, to jest obecności takiego jak ty nędznika.
Hrabia przyjął tę zniewagę obojętnie.
— A gdybym ci też, książę, ofiarował wolność? — spytał.
— Don Pedro by jéj nie przyjął — spiesznie wtrąciła królowa.
— Owszem, Don Pedro przyjął-by ją — zimno odparł Castelmelhor — bo Don Pedro jest młody; a długa, świetna przyszłość przed nim się rozwija; przykro to zaś, ciężko umiérać w dwudziestym drugim roku, tém bardziéj, kiedy przychodzi umiérać niespodzianie... bez sławy.... w ponurém więzieniu.
Mnich zadrżał na tę straszną groźbę, która, wiedział, że się urzeczywistni.
Infant odpowiedział na nią z uśmiéchem niedowierzająco-pogardliwym.
— Kto śmiał-by zamordować królewskiego brata? — spytał.
Zamilkł na to zapytanie Castelmelhor; lecz nagle wyprostował się, a nakrywszy głowę, rzekł silnym i stanowczym głosem:
— Ja teraz zapytam z kolei: kto to śmié nazywać się bratem królewskim? Don Pedro! niéma już króla.
Infant i królowa podnieśli jednocześnie zdumione oczy.
— Albo raczéj — mówił daléj Castelmelhor — Portugalja zmieniła pana i tylko Simon de Vasconcellos bratem królewskim nazywać się może.
— Vasconcellos! — powtórzyła królowa.
— Wiedziałem dobrze, że są z sobą w zgodzie! — zawołał Don Fedro z pewnym rodzajem ־radości. — Przeczuwałem, że jak twarzą tak i sercem są do siebie podobni.. obadwaj zdrajcy, obadwaj kłamcy!
— Nie! nie! to niepodobna! — szepnęła królowa.
Mnich, przykucznąwszy za ścianą, wstrząsał ogromnemi kamieniami, oddzielającemi go od królewskiéj izby. Scena ta niewymownie go bolała.
— Vasconcellos — rzekł złośliwie Castelmelhor — musiał przecie wziąść stronę brata swego — Kłamiesz! — krzyknął mnich.
Królowa, milcząc, opuściła głowę.
Dostrzegłszy to jéj poruszenie, mnich stracił ostatek energii i padł jak długi na podłogę.
— Lecz dajmy pokój Don Simonowi, memu godnemu bratu — dodał Ludwik de Souza — nie przyszedłem tu z zamiarem chwalenia go... Wiész już teraz, Don Pedro de Braganza, że nic w Portugalii nie znaczysz. Twoja godność, odblask braterskiéj potęgi, z tą potęgą wraz zagasła. Jam tu teraz królem.
Infant zdawało się że szuka szpady.
— Szpada, mało-by ci dopomogła, Don Pedro — rzekł Castelmelhor z uśmiéchem — wreszcie musisz ją i tak oddać, bo ostatni rozkaz Alfonsa odebrać ci ją poleca.. Rozkaz ten w istocie przez niego, mości książę, wydany został. Słaba ręka Alfonsa podpisała wyrok śmierci na ciebie, Don Pedro; lecz ocalić już cię ona nie może. Życie twoje, książę, należy do mnie; mogę zrobić z ciebie, co mi się tylko podoba; za godzinę więc albo wolnym będziesz, albo téż trupem...... Czy nie dasz, pani, dobréj rady swemu mężowi? — spytał zwracając się do Izabelli.
Królowa zdawała się budzić z głębokiego uśpienia; osłupiałemi oczyma spojrzała na Castelmelhor’a, następnie na infanta.
— Niestety! — powiedziała — ten człowiek mówi prawdę; jesteś w jego mocy, Don Pedro.
— Będę umiał umrzéć! — rzekł infant pewnym głosem.
— O nie! nie! przez litość dla mnie, nie mów tego — powiedziała królowa Jam me całe zaufanie położyła w tym, który nas tak haniebnie zdradził. Wierzyłam.. jakżem się okropnie zawiodła.... Umrzesz więc przezemnie... przez swoją żonę, ktora-bym me życie, oddała by cię tylko ocalić.
Infant namiętnie spoglądał na Izabellę, podczas gdy ta mówiła. Łzy szczęścia, radości, spływały mu po policzkach. O całym świecie o Castelmelhorze zapomniał on, i napawał się tylko tym głosem, który, dotąd zimny i surowy, przemówił nareszcie kilka wyrazów, jakby miłością tchnących.
— Dziękuję!... dziękuję!... — szeptał cichym głosem — lecz nie płacz już, pani; bo nie będę miał siły umrzéć.
Królowa cała była wzburzona. Teraz już miłość swą dla Vaconcellos’a za zbrodnię uważała. Chciała wmówić w siebie, że on jest winnym, lecz nie mogła. Serce jéj odrzucało wszystkie dowody. Ona w tém wszystkiém fałsz widziała — a wśród tych marzeń, szlachetne i dumne oblicze Vasconcellos’a stawiało przed jéj oczyma, jakby dla poparcia jej przekonania i zbiciu potwarczych oskarżeń.
Co zaś do infanta, Izabella chciała mu oddać swe życie zamiast téj czułości, którą żona winna mężowi. Chciwie szukała czegoś, co-by mu poświęcić mogła. Castelmelhor stał obok niéj — ten sam Castelmelhor, który ją tyle kroć obraził; postanowiła uniżyć się przed nim.
— Hrabio — rzekła — błagam cię o litość.
— Wszedłem tu ze słowami pokoju na ustach — hrabia odpowiedział — obelgi nawet Don Pedra nie potrafiły zmienić mego postanowienia. Niech tylko mąż twój, pani, ten papiér podpisze, a bramy i drzwi więzienia natychmiast przed nim otworem staną.
Castelmelhor podał królowéj pargamin, pieczęciami Państwa zaopatrzony.
— Akt zrzeczenia się tronu! — powiedziała Izabella, przebiegłszy papier oczyma.
— Nie! nigdy! — zawołał infant z energją śmierć raczéj wolę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mnich leżał cięgle na wilgotnéj podłodze swego więzienia. Zdawało się, że życie już w nim zamarło. W nagłém jakiémś poruszeniu, kaptur w tył mu się zsunął. Słaby i wązki promyk słońca, wchodzący przez okienko, padał w prost na jego twarz, na któréj niedawne cierpienie głębokie zostawiło ślady.

— Klucz, wolno obrócił się w zamku, i drzwi z cicha się otworzyły. Wszedł jakiś człowiek, bystre spojrzenie rzucając do koła. Był w masce. W prawéj ręce trzymał szpadę; w lewjé długi sztylet.
Z początku, nic nie mógł rozróżnić; lecz powoli, gdy jego oczy do ciemności przywykły, spostrzegł mnicha, leżącego w kącie — i ostrożnie podszedł ku niemu. Ukląkł obok niego, pochylił się ku twarzy i kilka chwil milcząco mu się przypatrywał. Następnie odwiązał siwą brodę, pod którą ujrzał golony podbródek i czarne wąsy. Oczy nowo przybyłego zaiskrzyły się zemstą.
— To on — poszepnął — nie omyliłem się więc w swych domysłach. Ah! bo i po siedmiu latach poznasz rękę, która ci policzek zadała. Sidem lat! sidem lat wygnania i to wszystko z jego przyczyny!
Głuchy śmiéch rozległ się pod maską i nieznajomy dodał:
— Sądzę, że już czas się zemścić!
Lecz nagle śmiéch ustąpił niespokojności.
— A gdyby też on już nie żył!
I to mówiąc rzucił szpadę, a zaczął dotykać piersi mnicha.
— Serce mu bije... żyje jeszcze... można go więc zabić.
Człowiek w masce podniósł szpadę; lecz nagle dostrzegł szczelinę w murze, którą mu wskazał promień światła, wytryskujący z królewskiéj izby; zawiesiwszy więc swą zemstę, przyłożył do otworu ciekawe oczy. Ujrzał Castelmelhor’a, Izabellę i Infanta.
— Oho! — rzekł — mój potężny opiekun cóś, jak mi się zdaje, doskonale swą rolę odgrywa!... Ani się domyśla, że o trzy kroki od niego, odbywa się..... Lecz kończmy nasze dzieło.
To mówiąc, odwrócił się i skierował szpadę w pierś mnicha. Dotknięcie zimnego żelaza obudziło go; otworzył oczy, lecz zamknął je nazad, sądząc się być igraszką jakiegoś okropnego snu.
Człowiek w masce zaczął się śmiać.
— Zdaje mu się, że marzy — bąknął — będzie to już jego ostatnie marzenie.
I przy tych słowach, oparł obie ręce na rękojeści szpady, by ją od razu dobrze w piersiach mnicha zanurzyć.
Tak był tém zajęty, że nie usłyszał nawet za sobą lekkiego szelestu. Drzwi od więzienia były uchylone.
Na progu ukazała się ogromna postać poczciwego Baltazara.
— Numer trzynasty — powiedział do siebie.
I skierował ku wnętrzu więzienia ślepą latarkę, którą niósł w ręku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.