Łowy królewskie/Tom III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Ostatnie królewskie polowanie.

Czas był zimny i pochmurny. Oddział rycerzy Niebokręgu zdążał do Alkantarskiego pałacu. Widoczném było, iż wspaniały ten orszak chciał dnia tego w całym okazać się blasku; szczególniéj téż pyszne rumaki, któremi królewscy Fanfaroni z wdziękiem kierowali, szczególny zwracały uwagę. Strój zaś każdego z nich za książęcy mógł uchodzić. Za rycerzami Niebokręgu postępowały w ścieśnionych kolumnach, szeregi Niewzruszonych. Przez ciąg tego pochodu, muzyki obudwóch oddziałów wesołe wygrywały piosenki.
Fanfaronom królewskim przodował piękny Padewski kawaler. Na jego, toku błyszczała zdała brylantowa gwiazda, — a jasno-błękitny strój jego. zdawał się urągać szarawéj oponie, którą się niebo powlekło.
Mimo pozornéj wesołości, na wszystkich jednak twarzach jakiś nieokreślony malował się smutek. Sam tylko Alfons, będący zupełnie pod wpływem téj chwilowéj zabawki, puścił wodze wesołości.
— Przyjacielu Vintimille — odezwał się do Conti’ego — nie uwierzysz, ile mię cieszy twój powrót! gdyby nie ten smarkacz, hrabia, który ze mną wszystko co tylko chce robi, od Bóg wie jak dawna byłbym cię znowu do siebie powołał; bo.... jak mi się zdaje, przypomniałeś mi się przez ten czas najmniéj ze trzy razy; lecz jakoś zmieniłeś się na wygnaniu...
— Tęschnota za Waszą Królewską Mością... — bąknął Conti.
— Wcale o tém nie myślałem... Lecz jednakowoż muszę ja być owém słońcem, co to wszystko odżywia... Ale, widział-żeś ty moich piesków?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— No, to ci je pokażę... Lecz, na Matkę Bozką, mój kochany, strasznie jesteś nudny.
Przy tych słowach, król zwrócił się do Castelmelhor’a, w nadziei rozweselenia się przy nim. Lecz Castelmelhor był zamyślony. Król ziewnął i począł żałować, że nie wziął z sobą swych charciczek, któreby go rozrywały podczas podróży.
Dzień ten przepędzono w Alkantarskim pałacu jak zazwyczaj, gdy król urządzał zabawy. Były tam boksy, sztuki czarnoksięzkie, a w końcu walka byków. Przez cały zaś ten czas nie zdarzyło się nic szczególnego; — zauważono tylko nieobecność mnicha, ktory, zapomniawszy zapewne o danéj przez siebie obietnicy, nie stawił się w pałacu.
Lecz natomiast, jakiś gość nieproszony wcisnął się niepostrzeżenie między rycerzy Niebokręgu, których strój przywdział. Nowy ten przybysz siedział przy stole milczący, zaledwie dotykając jedzenia. Siedzący przy nim brali go za samego hrabiego, który może dla tego przebrał się podobnie, by podchwycić prawdziwy sposób myślenia królewskiéj straży.
Lecz to domniemanie było fałszywe; — hrabia bowiem siedział w sąsiedniéj komnacie przy królewskim stole; był on ciągle zasępiony i zatopiony w myślach, co mu téż ciągle król wyrzucał.
Alfons puścił wodze wesołości; ustawicznie wychylał pełne kielichy wina, jakby dla zupełnego przysposobienia się do mających nastąpić łowów.
— No, hrabio — rzekł do Castelmelhor’a — twój kieliszek pełny, jak widzę; oszukujesz nas, mój kochany... Rozkazujemy ci spełnić ten kielich za nasze królewskie zdrowie.
Castelmelhor, chcąc rozkaz wykonać, poniósł do ust kieliszek; lecz nie mógł wypić. Twarz mu straszliwie pobladła; ledwie że nie zemdlał.
— No i cóż? — krzyknął król, brwi marszcząc.
— No i cóż? — powtórzył do ucha Castelmelhor’a przejmujący głos Conti’ego.
Z wysileniem nadzwyczajném, hrabia jednym tchem kieliszek do dna wypróżnił.
— Piję za zdrowie Waszej Królewskiéj Mości — wyjąkał.
Król rzucił okiem na siedzących przy Stole gości — i wtedyto dostrzegł jakąś niespokojność, jakieś pomięszanie, na wszystkich rozlane twarzach.
— Na Matkę Bozką! — zawołał — czyśmy tu na pogrzeb przyjechali, czy co?.... Śmiejcie się!... Chcę, by każdy śmiał się, i to natychmiast; bo inaczéj, przysięgam na krew Bragancką, sądzić będziemy, że jaki spisek przeciw mnie knujecie.
Złowieszczy, przymuszony śmiéch rozległ się wokoło stołu.
— Ot tak, to dobrze! — rzekł Alfons — jesteście wszyscy wiernymi poddanęmi; a wreszcie, gdyby kto z was o zdradzie pomyślał, to przecie mam przy sobie dzielną szpadę, któraby w pochwie nie została.
Przy tych słowach uderzył po ramieniu Castelmelhor’a, po którego członkach przebiegł nerwowy dreszcz.
— Nie prawdaż, hrabiczu — dodał król — żebyś mnie bronił?
Castelmelhor uczuł w téj chwili ową straszną boleść, jakiéj zapewne doświadczył Judasz, składając na obliczu Zbawiciela pocałunek pokoju. Milczący siedział nieporuszenie, jakby piorunem rażony. Usłużny Conti odpowiedział za niego:
— Jego Excellencja postąpiłaby w podobném zdarzeniu tak jak i my wszyscy, a zdrajca chybaby po naszych trupach dostał się do świętéj osoby Waszéj Królewskiéj Mości.
— Dobrześ powiedział, przyjacielu Vintimille — odrzekł król uspokojony. — Ucałuj naszą-rękę i nie mówmy już o tém.
Uczta pociągnęła się do samego wieczora.
Większa część dworzan, okalających stół, a będących sprężynami Castelmelhora, była świadoma spisku. Reszta się tylko domyślała.
Wino jednakowoż wywołało wesołość sztuczną; a gdy wstano od stołu, stan biesiadników obiecywał ochocze łowy.
Przy odgłosie trąb udano się w drogę. Sześciu rycerzy Niebokręgu, niosąc zapalone pochodnie, poprzedzali Króla. W ostatnim rzędzie zajął miejsce ów nieznajomy, który podzielał ucztę królewskiéj straży. Jechał na dzielnym koniu, po mistrzowsku nim kierując.
Prędko bardzo przebyto odległość od Alkantarskiego pałacu do miasta, i wkrótce rozpoczęło się po ulicach polowanie, podniecane dźwiękiem rogów i ogłuszającemi nawoływaniami myśliwych. Urząd łowczego pełnił senor Askanio Macarone dell’Acquamonda z nadzwyczajną gorliwością i zręcznością, która jednak nie była wynagrodzoną. Nie wpadnięto jeszcze na trop; to téż żadnéj niewypłoszono zwierzyny.
Nagle, w chwili, gdy myśliwcy przejeżdżali obok pałacu lorda Ryszarda Fanshaw, znajdujący się na przedzie Fanfaronów’ królewskich zaczęli krzyczeć: „huzia! huzia.“
Wtedy każdy mógł dostrzedz, jak jakieś białe widmo co tchu uciekała.
— Naprzód! — zawołał król, podnosząc się na strzemionach, by lepiéj mógł widziéć — naprzód chłopcy!
Piękny Padewski kawaler także uniósł się nieco; lecz opadł natychmiast na siodło, głębokie wydając westchnienie.
Myśliwcy poskoczyli z pośpiechem, i w momencie otoczono zwierzynę, to jest kobiétę, która na pół umarła ze strachu padła na ziemię.
Zabrzmiały rogi, i myśliwcy zsiedli z koni. Wtedyto odbyła się scena, jakiéj pewnie nikt się nie spodziewał.
Ascanio Macarone, z oznakami najwyższej rozpaczy, rzucił się do nóg Alfonsa.
— Zlituj się nademna, najjaśniejszy panie!.. — wykrzyknął — zlituj się nad tą kobiétą, równie czulą jak piękną!
— Bliżej tu dajcie pochodnie — zawołał Alfons, parsknąwszy od śmiéchu — niechże się przypatrzę hultajowi, który nam chce odegrać jakąś zabawną komedję.
— Ja nie żartuję, najjaśniejszy panie..... Przysięgam na moich znakomitych przodków, których jest razem trzydziestu dziewięciu, że mówię prawdę..... Wysłuchaj mnie, najjaśniejszy panie! Niech nikt nie waży się tej kobiety dotykać... Bo kobiéta ta, jest...
— Otóż to dopiéro pocieszny urwis — rzekł Alfons, z uwielbieniem poglądając na Ascania.
Piękny Padewski kawaler widząc że go nie rozumieją, rzucił się jak strzała i wyrwał biédną kobiétę z rąk rycerzy Firmamentu, którzy ją już do Alfonsa ciągnęli.
— Oh!.. oh!.. oh!... — bełkotał Alfons, pokładając się od śmiéchu.
W téjże chwili, przyniesione pochodnie oświeciły długą i bladą twarz miss Arabelli Fanshaw, którą utrzymywał wpół nieszczęśliwy Padewski kawaler. Na widok takiéj grupy, król wypuścił z rąk cugle, chwytając się za boki.
— Brawo! brawo! — wykrzykiwał, ocierając pełne łez oczy.
— Ah! Najjaśniejszy Panie — zawołał Macarone patetycznym głosem — nie zabieraj mi mego skarbu.
Alfons, który ciągle był w mniemaniu, że Padewczyk odgrywa naprzód już ułożoną komedję — wyjął z kieszeni kieskę i rzucił mu ją, nie rachując znajdujących się w niéj pieniędzy. Ascanio schwycił ją w locie.
— Nie złota mi trzeba — rzekł, starannie chowając kieskę — co mi po tém złocie?... Ah! divina Arabella! jakiż los cię oczekuje!
W téj chwili, jedyna dziedziczka milorda otworzyła omdlałe oczy, a obejrzawszy się bojaźliwie dokoła, spytała z westchnieniem:
— Gdzież jestem?
— Na mojém sercu — odpowiedział Ascanio głosem pełnym czułości. — W moich objęciach.... w objęciach swego małżonka.!
— Wybornie — wrzasnął Alfons — cudowna myśl!.. Trzeba ich pożenić!... Natychmiast damy im ślub.
Na ten dziwny projekt, ocknął się nagle starodawny duch rycerzy Niebokręgu. Powszechny okrzyk radości odpowiedział słowom królewskim.
Przyszłych małżonków otoczyło sześciu ludzi, niosących pochodnie — i cały ten orszak ruszył ku najbliższéj kaplicy.
Na rozkaz królewski obudzono księdza, który miał dopełnić obrządku.
Miss Fanshaw, przyszedłszy nieco do siebie, przelękłemi zaczęła wodzić oczyma po otaczających ją osobach.
— Nieoceniony mój skarbie — rzekł Macarone, nachylając się do jéj ucha — świetność weselnego obrzędu, który się ma odbyć, będzie ci powinna dać wyobrażenie o mojem w społeczeństwie stanowisku... Patrz-no: ot ten mały, brzydki człowieczek, który dopiero-co ze mną rozmawiał — jest-to mój wesoły towarzysz Alfons, szósty z imienia król Portugalii, Algarwii, krajów po téj i po tamtéj stronie Oceanu, w Afryce i t. d. Chciał on koniecznie pohulać na mojém... weselu... O bo to wielki z niego hultaj.
Narzeczeni uklękli i rozpoczęła się ceremonja.
Nie będziém się rozwodzić nad tą, we wszystkich szczegółach, komiczną sceną. Najlepsze bowiem nasze chęci, nie zdołałyby z niéj zetrzéć znamienia bezbożności i nieuszanowania dla świętego domu.
Podczas, gdy ceremonja ta odbywała się we wnętrzu kaplicy, zupełnie innego rodzaju scena miała miejsce zewnątrz.
Wszyscy rycerze Niebokręgu udali się do kaplicy za królem; na ulicy zostało tylko trzech ludzi; a w liczbie téj był ów nieznajomy, który się wśliznął we dnie między orszak królewskiej straży. Stał on na uboczu i zdawało się, jakby oczekiwał wyjścia tłumu, by znów się między niego wmięszać.
Dwaj inni, sądząc się być samymi, cichą prowadzili rozmowę na progu saméjże kaplicy.
— Wasza Excellencja — rzekł jeden z nich tonem wyrzutu — tracisz właśnie odwagę w chwili, kiedy działać należy. Nabierz ducha, mości hrabio, i pamiętaj, żeś już bardzo blizki celu.
— Lecz ten biedny Alfons tak mnie kochał! odpowiedział Castelmelhor z nieudanym smutkiem — on mi ufał, Conti! Moja zdrada wydaje mi się haniebną i podłą.... Gdyby przynajmniéj zdolnym był bronić się... gdyby wreszcie był człowiekiem!
— Wtedy Wasza Excellencja nie mogłabyś działań swoich upozorować dobrem Portugalii.
— Dobrem Portugalii! — powtórzył Castelmelbor — mogęż oszukiwać samego siebie? — Wcale tego dobra na względzie nie miałem; Alfons ma bowiem brata...
— E! daj pokój, mości hrabio — zawołał z ofuknieniem Conti — darmo, już się stało! Te smutne uwagi na nic się nie przydadzą.... Rozkazy już wydane.... okręt czeka w porcie.
— Ah! na szatana — poszepnął nieznajomy — możeby téż Castelmelhor zdolny był się opamiętać!
Hrabia wyprostował się nagle i potrząsł głową, jakby chcąc odegnać z niéj natrętne myśli.
— Niech-że się spełni jego przeznaczenie! — rzekł.
Nowo-zamężni wychodzili w téjże chwili z kaplicy, wśród żartobliwych okrzyków zgromadzenia.
— No! kończmy polowanie — zawołał Alfons.
I rozpoczęła się na nowo szalona zabawa; lecz nagle przyjęła inny charakter. Na znak Conti’ego zgaszono pochodnie. W téjże chwili trąby grać przestały — i powstało grobowe milczenie.
— Co to znaczy? — spytał król.
Lecz nikt mu nie odpowiedział. Conti ukłuł sztyletem konia Alfonsa; koń z szybkością strzały popędził przez wązkie i posępne uliczki starego miasta.
Po niejakim czasie dopiéro przelękniony Alfons usłyszał, iż go ścigają jacyś ludzie. Było ich dwunastu. Conti, jadący tuż za nimi, ustawicznie swego konia popędzał.
— Co się to znaczy? co się to znaczy? — pytał król co chwila drżącym głosem.
Lecz każdy milczał. Konie pędziły co tchu — i wkrótce milczący orszak zbliżył się do brzegów Tagu.
Wtedy, mniemany rycerz Niebokręgu, który między ścigającemi znajdował się — bodnąwszy konia ostrogą, zrównał się z Alfonsem. W ciemności nikt tego poruszenia nie dostrzegł.
Zatrzymano się na brzegu rzeki; wtedy Conti trzy razy w róg zadął. Na znak ten, ognik jakiś przesunął się po Tagu, odbijając się w falach wód — a na maszcie stojącego w porcie na kotwicy okrętu, ukazała się latarnia. W kilka chwil, łódź z cztérema wioślarzami, przybiła do brzegu.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — spytał król. — Ja chcę wrócić do pałacu... bo nudzę się... i boję!
Ostatni ten wyraz wymówił ze drżeniem; w téjże bowiem chwili dwoje rąk silnych ściągnęło go i siodła. Zaraz potém poprowadzono go ku nadbrzeżu rzeki i wsadzono do łodzi, która natychmiast od lądu odbiła.
Wszystko to wykonał ów mniemany rycerz Niebokręgu. Usiadł on w łódce obok Alfonsa i z uszanowaniem pocałował jego rękę. Przestraszony król utracił przytomność.
— Senor — rzekł nieznajomy do kapitan łodzi, oddając mu więźnia — powierzam twym staraniom Alfonsa; niechaj mu będą oddawane hołdy, jakie mu się jako królowi przynależą. Swoją głową odpowiesz senor za życie Alfonsa przed hrabią Castelmelhor.
Hrabia tymczasem z niecierpliwością oczekiwał na brzegu rzeki powrotu łodzi. A gdy ta do lądu przybiła, przybliżył się natychmiast do rycerza Niebokręgu, i za rękę go chwycił.
— Czy już koniec? — żywo zapytał.
— Koniec — odpowiedział nieznajomy, wyrywając swą rękę.
Potém, cofnąwszy się o kilka kroków, wzniosłym i groźnym tonem dodał:
— Już lat temu siedm upływa, jak ci obiecałem, że powrócę Ludwiku de Souza! otóż jestem.... Alfons umarł — bo śmiercią jest dla monarchy wyzucie go z tronu! Lecz sam przecie dopiéro co powiedziałeś: Alfons ma brata.... Niech żyje więc król don Pedro.
Castelmelhor osłupiał. Poznał głos Vasconcellos’a. Po upływie chwil kilku powróciwszy do przytomności, chciał rzucić się i pochwycić brata; lecz ten już zniknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.