Łowcy (Ossendowski, 1929)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Łowcy
Pochodzenie Na skrzyżowaniu dróg
Wydawca Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Data wyd. 1929
Druk Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁOWCY
Mały kuter rybacki „Wdzydze” z trzema łowcami-Kaszubami przy sterze i żaglach całą noc miotał się na falach. „Wionął” taki wicher, że morze się zakurzyło i rozszalało aż do dna ponoć. Złe i zimne wały słonej wody syczały i pluskały, raz po raz wrywając się do łodzi i okrywając ją białą pianą.

— Matka Boska nasza, Pan Jezus pomocy dajcie! — szeptał sternik Maciej Gurda i mocniej zaciskał rudel pod pachą.
Kipiel wściekła się do reszty i gdyby nie wicher od nordu, co wydymał żagle aż tętniły i grały, obwisłyby bezpomocnie, mokre i ciężkie, jak płachty przesiąkłego wodą płótna.
— Hej, Stachu, obciągnij-no lewicową bardunę, bo osłabła i flaczy się! — krzyknął lotrownik, tęgi, barczysty chłop Kostek Balke.
Kuter szarpnął się naprzód, niby skok uczynił. To poderwał go nowy nalot wichury.
— Rzetelny szturm! — zawołał Stach, zręcznie biegnąc wąską burtą.
— Niech Pan Jezus da pomocy! — powtórzył Gurda. — Taka zwara i mglica, że wyrychtować na Karwię — trud!
— A ty rychtuj, bo od tego sterujesz na rudlu — wesołym głosem pocieszył go Balke.
— No też i rychtuję... — mruknął sternik. — Godam jeno, że trudność mam, bo mglica oczy ślepi i mami...

„Do Lamburga ani do Bytowa,
„Bo my bardzo o to boli głowa”

zaśpiewał nagle Stach i dodał:

„Płyń do domku, płyń do Karwi,
„Gdzie słonko jasne lasek barwi...”

— No też i rychtuję na Karwię, — powtórzył z uporem Maciej.
Kuter przewaliło w tej chwili na lewą burtę, aż krawędzią jęła podcinać czubate fale. Wyprostował się jednak, skrzypiąc w wiązaniach i ociekając wodą.
...zaczął pruć fale, dążąc na głos nieznanego żeglarza...

Przed dziobem kłębiły się bałwany i wylatywały pienne i syczące wysoko.
— Biegniemy furt!... — zauważył Kostek.
— Gdyby tedy kuter nie był ciężki — odkrzyknął Stach — a on napchany rybami dycht do kraju! Biegnie i biegnie, jeno w nim gnoty trzescą! Bieżny kuter, lotny...
— Godacie i godacie, miast Boże imię powtarzać! — upomniał Maciej.
— W godaniu nie słychać jak morze śpiewa — odciął się Balke. — Z tem lepiej, bo śpiewka ta — nie po sercu...
Nadbiegł bałwan, już zdala najeżywszy grzywę, i z hukiem i pluskiem wpadł na kuter, przetoczył się przez niego i wyrzucił bryzgi i pianę aż pod szpyl masztu.
Jęknął żałośnie kuter i skrzypiąc, zaczął się prostować...
— Uh! zimna woda na morzu! — wzdrygnął się Stach, poprawiając ceratową mucę, z pod której wybiły mu się kosmyki włosów.
— Aha! i — mokra — dodał Balke.
— Ani rusz faji zaćmić! — rzekł Stach.
Spadła noc i wsiąkła w mgłę, w bryzgi, w kipiącą zwarę. Dokoła, jak okiem sięgnąć, żadnego ognika. Stach zapalił latarnię i wciągnął ją do połowy przedniej barduny. Wtedy na falach tu i ówdzie zaczęły połyskiwać i miotać się błyski, słabe i niepewne.
Kuter biegł naprzód, walcząc z falami, zapadając w ruchome otchłanie. kręcąc się w wirach i drżąc od ciosów niewidzialnych wałów, bijących ze wszystkich stron.
— Fale sę plątać zaczęły. Brzeg bliski! — krzyknął sternik.
— Pochwalony niech będzie Pan Jezus i Matka Przenajświętsza! — odezwali się rybacy.
Istotnie, brzeg był już blisko. Daleko-daleko zapalił się i znikł, niby wpadł do morza ognik.
— Latarnia karwiowska! — zawołał Stach. — Już mi gorąca strawa w nosie kręci!
— Zaczekasz, jeszcze nie rychło... — odpowiedział Balke.
— Niechby kto obiecał mi miarę złota, żebym popłynął nazad, gdzieśmy sieci rzucali w morze, — gwizdnąłbym jeno, a nie popłynął! — krzyknął Stach zawadjackim głosem.
— A gdyby ci król obiecywał królewnę za żonę? — zapytał Kostek.
— Zaśpiewałbym mu głośno do ucha:

„Pas gałgan bedło,
„Gałganka owce.
„Chciał gałgan gałgankę
„Ona go nie chce”...

Powiedziawszy to, Stach gwizdnął i dodał:
— Nie masz nic na ziemi, dla czego popłynąłbym nazad na pełny strąd!
Rozmowa się urwała. Łowcy wciąż walczyli z kipielą i dmą, wpatrzeni w zbawczy, upragniony promyk latarni. Byli zziębnięci, przemoczeni, znużeni niewymownie walką z morzem po pięciu dniach wrzucania i wyciągania sieci...
Nagle od strony lewej burty błysnęło światełko, po niem drugie i trzecie, doleciał głuchy dźwięk, przypominający ryk wołu.
— Co to? — pytali się wzajemnie.
— Róg morski, czy co?
— Komuś się złe przytrafiło na morzu?
— Cichajcie! Cichajcie! — syknął sternik.
Słuchali długo. Nic...
Światełka migały jeszcze, lecz najpierw znikły dwa, a później — trzecie. Mrok, ryk zwary, syk piany i wycie dmy.
Zdaleka wicher przyniósł i odrazu zagłuszył krótki, rozpaczliwy, ponury krzyk.
— Człowiek tonie... — szepnął Stach, podnosząc się i wpatrując w mrok.
— Przywidziało się nam, może... — mruknął Balke.
Jednak krzyk się powtórzył i długo biegł nad wspienionem morzem, błagalny, rozpaczą przejęty i straszny, niby głos widma lub bladych, siwych chochołów i strzyg.
— Człowiek tonie, pomocy woła! — krzyknął Maciej Gurda.
Rybacy umilkli, nikt się z nikim nie naradził, nikt nie przekonywał nikogo i nikt nie przeczył, bo kuter nagle zakreślił szerokie koło i, chyląc się na lewą burtę, zaczął pruć fale, dążąc na głos nieznanego żeglarza...
Ciężko pracowali znużeni rybacy, walcząc z nieposmyczną dmą i bijącemi w burtę falami i wpatrując się w nocny mrok, mgłą przysłonięty i skotłowany miotającym się zwarem.
Stach, czepiając się linowego takielunku, wybiegł na sam dziób kutra i umieścił tam latarnię o dużem palenisku, a później położył sobie pod ręką zwój cienkiej cumki, aby ją rzucić topielcowi.
Płynęli pół godziny, aż usłyszeli głosy ludzi zbliska. Długo nie mogli jednak ich dojrzeć, lecz bystrooki Stach nagle poniósł ręce i krzyknął, wskazując sternikowi na prawo:
— Tam! Tam!
Jeszcze kilka skoków kutra, dwa zderzenia się z falą i wszyscy spostrzegli przewróconą łódź, z uczepionymi do niej ludźmi. Rzucono im linkę i wciągnięto na kuter.
Byli to duńscy studenci, odbywający jachtem żaglowym pływankę po Bałtyku.
Szturm zatopił jacht, przewrócił czółno ratownicze i gdyby nie kuter Kaszubów, morze pochłonęłoby nowe ofiary.
O północku dopiero dotarli rybacy do Karwi.
Mimo spóźnionej pory zbiegła się cała osada, już zaniepokojona o los łowców.
Cieszono się z powrotu rybaków i podziwiano uratowanych.
Balke opowiadał o ciężkiej pływance od strądu, o lotrowaniu żagli, pokazywał skrwawione od lin ręce i śmiał się ze Stacha:
— Ten gałgan mówił, że za nic nie popłynie, a jak tylko skrzyknęli topielce i głos dali, pierwszy przełożył kliwer pod wiatr.
Stach się bronił, mówiąc:
— Zarzekałem się, że nie masz nic na ziemi, zaco bym popłynął nazad, a nie godałem o morzu. Ho, ho! Morze to dycht inna rzecz!
Nazajutrz rano uratowani studenci, dziękując swoim zbawcom, odjechali.
Rybacy rzadko już wypływali na połów. Burze szalały na Bałtyku.
Zbliżała się zima i gnała przed sobą nieznośną nordę.
Przy takiej pogodzie niesporo łowieckim kutrom ryć morze.
W Karwi oczekiwano ciężkich czasów, bo połowy jesienne nie były obfite i rybacy nie mieli opierunku na zimę, ani pieniędzy w bród.
To też chmurzyły się obwietrzałe, ciemne czoła łowców i serca ściskała troska.
Tu i ówdzie, zebrawszy się przy wyciągniętych na brzeg łodziach, mrukliwe gbury kaszubskie powtarzały dawną gadkę, że:

„Rybakowi Pan Bóg wypłaca co dziewięć lat.”

Tylko załoga kutra „Wdzydze” była spokojna i na duchu nie upadała.
Krzepiła ludzi niezłomna wiara w miłosierdzie Boże, a tu jeszcze ksiądz proboszcz, dowiedziawszy się o poratowaniu topielców w burzliwą noc, przyszedł do chaty rybaków i zastawszy tam tylko Stacha, pobłogosławił go i rzekł:
— Bóg za dobre dzieło nie pozostawi was bez nagrody ziemskiej i niebiańskiej!
Więc Stach, Balke i Gurda krzątali się spokojnie koło swego kutra, naprawiali sieci, rychtowali maszty, rudel, liny i czarnych myśli nie żywili.
Sąsiedzi z podziwem i zazdrością patrzyli na krzepkich chłopów, gdy wśród nich rozlegała się wesoła piosenka:

„Lipa, lipa, lipaneczka
„Pod tą lipą kochaneczka
„Tra-la, la-la, la-la-la!”

Wesołość i beztroska piosenka wydawała się mieszkańcom chatek rybackich obcą ponurym, nagim wydmom, piaszczystym łachom, na które z pluskiem wbiegała ciężka zimna szeleja, i obawie o jutro, gnębiącej wszystkich.
W takim niepokoju oczekiwano zimy, bo morze zawiodło nadzieje ludzi, zależnych od pędu ryb, od dmy i fal.
Pewnego dnia do chaty rybaków z „Wdzydze” przybiegł policjant i krzyknął:
— Chodźcie-no rychło do kancelarji. Starosta przyjechał i woła was do siebie!
Łowcy nacisnęli na głowy muce i poszli, nie ociągając się, jako, że sumienie mieli czyste.
Pan starosta podał im rękę i rzekł uroczystym głosem:
— Z Danji przysłano dla was medal za pomoc tonącym i nagrodę pieniężną.
Powiedziawszy to, wyjął z teki piękne pudełka, z których błysnęły złote medale na niebieskich wstążkach, a później — dużą kopertę z grubą paczką pieniędzy.
— Dziękuję wam — powiedział starosta — za spełnienie obowiązku żeglarskiego, moi mili panowie! Przedstawiono was do polskiej nagrody, a, nie wątpię, że nie minie was ona!
Rybacy szli do domu rozradowani.
— Za te kapitały możemy kupić jeden albo dwa kutry! — zawołał Balke.
— Pomoc dał Pan Bóg i Matka Najświętsza — westchnął pobożny Gurda.
Stach długo milczał, aż się odezwał:
— Prawdę powiadają ludzie, że „rybakowi Pan Bóg wypłaca co dziewięć lat”, ale jak wypłaci, to sowicie, ho! sowicie...
I nagle uderzywszy się po biodrach zaśpiewał na cały głos:

„Na obiad mam z cumperem gęsinę
„Ze szperką jarzynę
„Z imberem flaczki, nie złe przysmaczki.
„Piwa Tucholskiego
„Abo Kościerskiego
„Mam po uszy...”

— Cichaj, gałganie wesoły! — upomniał go Maciej Gurda — i, odchrząknąwszy, zaintonował:

Witaj Jezuniu, witaj kochany,
A pożądany od wieków Panie!
Z Kaszub w szopie stajemy
Pokłon Tobie dajemy,
Przed Tobą czołem bijemy!

— Chodźta, chłopy, do kościoła, Panu Jezusowi się pokłonić.
Poszli w skupieniu i cichej radości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.