Łańcuchy/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Politycznych katorżników w dalszym ciągu trzymano w ścisłem odosobnieniu, nie puszczano na spacer, nie wydawano im przysyłanych z miasta posyłek i karmiono wyłącznie z więziennego kotła. Szczelina jednak, przez którą komunikowali się oni tajemnie z innemi częściami więzienia oraz ze światem, nie została ani wykryta ani zamknięta. Owszem rozszerzała się i ulepszała. Przez nią dowiedzieli się oni, że część żydów politycznych, przeniesiono znowu do kamery ogólnej i już cieszyli się, że sprawa buntu zapewne została pogrzebana, gdy drzwi ich pomieszczenia rozwarły się szeroko i z blasku dnia wepchnięto w ciemny mrok ich nory kilku nowych ludzi z tobołkami, przebranych w aresztanckie odzienie, ale niezakutych...
— Gawar, Cydzik, Wątorek, Barański, Frączak... Co wy tu robicie!? — krzyknął, przyjrzawszy się im Wojnart.
— Wojnart, jakże się cieszę!... Znowuśmy się spotkali!... — wołał Gawar.
— Co my tu robimy?... Djabeł wie, co robić będziemy. Tylko tak tego płazem nie puścimy!... Dowiemy się wszystkiego, a wtedy — szlus... Ferfałdes klaczkes!... — odgrażał się Cydzik.
— Przestańcie głupstwa gadać i powiedzcie co to znaczy?...
— A to znaczy: żydek nasz wsypał nas, żeby go piorun trzasł! — krzyknął Wątorek.
Wojnart wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem!... — rzekł ze śmieszną powagą Wujcio.
— Ale się tu u was udusić można!... Jak ten Dżumbadze wytrzymuje, doprawdy nie rozumiem... Jakże się czujecie, towarzyszu?... — zwrócił się doktór Frączak do chorego, leżącego na ziemi.
Żywy szkielet podniósł się i uśmiechnął radośnie.
— Jakoś niezgorzej!... Byle tylko dali mi łóżko, łatwiej będzie oddychać na wzniesieniu...
— Powiedzcie nareszcie, jakeście się tu dostali? — zapytał Wojnart.
— Powiemy. Dlaczego nie mamy powiedzieć!? Owszem powiemy!... — zaczął Cydzik. Wszystko szło jak należy, aresztowali tych żydów i odprowadzili do osobniaków... Zrobiło się trochę przestronniej... Wtem po paru dniach zaczynają nas wołać... samych Polaków, wołają, wypytują, wypytują i zpowrotem puszczają... Dobrze. Nic nie szkodzi!... Głównie o pana, panie Wojnart, pytali. Mówimy: nic nie wiemy!... Ja nie ja i łoszad’ nie moja!... Wtem wszystkich nas zawołali razem, trzymali, trzymali w kancelarji, a potem przyszedł ten żyd Odesskij, wskazuje na nas palcami i mówi: ten był, ten był i ten... My mu w żywe oczy: ty parchu, łżesz! Cóż kiedy go zaraz zabrali, a nam już do kamery wrócić nie pozwolili, tylko tobołki przynieśli i tu przyprowadzili...
— Wszystko opowiedzcie po rusku towarzyszom tylko spokojnie bez wymyślań! — radził Wojnart.
— Jakto bez wymyślania, on parch, żeby swoich ratować, na nas zwalił!... Wszystkich ich z osobniaków przenieśli, jeden Butterbrot został!...
— Przenieśli dlatego, że przyprowadzono anarchistów, co rozbili pocztę!... — wmieszał się doktór. — Co się zaś tyczy Odesskiego, to cała ta rzecz jeszcze niewyjaśniona, bo mnie naprzykład mu nie przedstawiono i niewiadomo, co znaczą jego wskazówki...
— Co mają znaczyć?... Szpicel i tyle!... Ukatrupić go! Gnaty mu połamać!... — wybuchnął Barański.
Wojnart powtórzył obecnym po rusku w krótkich słowach, co powiedzieli mu robociarze.
— Nie może być!... Znam Odesskiego dawno, to zapaleniec ale uczciwy człowiek! — bronił oskarżonego Aronson.
— Wiadomo żyd żydowi pejsów nie obedrze! — mruknął Wątorek.
— Mniejsza o to; wcześniej czy później prawda wypłynie! A teraz, jak was tu umieścić?... Zechcecie pewnie być w jednym kącie ze swym patriarchą, co? — pytał przybyłych Dobronrawow.
— Pewnie, że lepiej!... Ale tu ani prycz, ani nic! Co to za koza? To chyba magiel był, albo śpiżarnia... Nawet zamknięcia porządnego nieś ma!... — wydziwiał Cydzik.
Chodził dookoła murów, oglądał kraty drzwi, kręcił głową i tupał po podłodze nogami.
Wyznaczono im po krótkiej naradzie kąt w drugim pokoju w głębi pod ścianą. Miejsce było wilgotne i ciemne, lecz robotnicy książek nie czytali więc byli radzi temu ustroniu, w którem mogli się rozłożyć, jak chcieli, nie zawadzając nikomu. Zaraz też zaczęli wbijać w ścianę na wieszadła jakieś gwoździe, niewiadomo skąd zdobytym kamieniem.
Porozwieszali czapki i rzeczy, porozkładali worki, jakby mieli tu wiekować! Cydzik wciąż coś szeptał Wątorkowi.
— Panie doktór, to oni nas mogą też do katorgi skazać za ten żydowski bunt!? — zwrócił się ten ostatni pocichu do doktora Frączaka już w nocy, gdy zapanowały w obu pokojach ciemność i milczenie, przerywane od czasu do czasu tylko okropnym, zrywającym piersi kaszlem Dżumbadzego.
— Czy ja wiem?!... Oni wszystko mogą. Myślę jednak, że dość im teraz czasu i uwagi zabiorą anarchiści, aby się mieli z nami parać!
— Istotnie, podobno sto tysięcy zrabowali! — szepnął Barański.
— Zuchy! A bo nie!... Jak kraść, to miljony, jak topić się to w bystrej wodzie! — rzucił Wątorek.
— A bo to takie anarchisty jak nasze!?... Co to warte?! Finkelbauma to nawet tu z nami nie przysłali!... — mruknął Wickiewicz.
— Albo tego Gorainowa!... Jadaczka jak cholewa! A jak co do czego... niema go!...
— Bo ja wam mówię, że to żydowska afera!... Dobrze widziałem, jak na nas wzrokiem wskazywał ten przeklęty Odesser!... Mówię wam, że on, nikt inny, dawno już nas zdradzał!... Przecież mówił, że nigdy nie dopuści do niepodległości Polski! — dowodził Barański.
— Cicho, buntowniki, spać — uspokajał ich Orłow z drugiego końca izby.
Ucichli. Jeden Cydzik nie przestawał szeptać z Wątorkiem, przyłączył się do nich i Gawar, leżący po drugiej stronie ślusarza.
— A ja wam mówię, że tak!... Ja tak miarkuję z tego, jakeśmy chodzili do kancelarii i z ogólnego składu, budynku — dowodził Cydzik.
— Trzeba dostać plan, bez planu nic się nie wykalkuluje... — radził Gawar.
— Można i plan, niech będzie plan... Chociaż ja na pewno wiem, że tak! — upewniał Cydzik.
— Ale skąd plan? Jak się zaczniemy rozpytywać, to gotowa wsypa! — wyraził wątpliwość Wątorek.
— Powiemy Wojnartowi. On się postara, on pewnie ma z miastem stosunki. Na pewno ma! Zresztą jeżeli co, to on pierwszy, nieprawda, towarzysze!?... — pytał Gawar.
— Rozumie się! — odpowiedzieli mu sennemi głosami.
Gawar chciał natychmiast podzielić się myślami z przyjacielem, lecz ten już spał, skulony pod ścianą — więc chłopak wyciągnął się nas wznak i, założywszy ręce pod głowę, patrzał w ciemności i roił o tem, jakaby to była wielka radość i triumf, gdyby tak pewnej pięknej nocy oni wszyscy stąd uciekli... Straże zaglądają i nikogo — pusto!!... Frajda!... To mieliby miny! Ho, ho!
Chrapanie, ciche jęki, miarowe oddechy śpiących w stłoczeniu więźniów wypełniły i jakby spotęgowały gęste ciemności dusznej nory, wstrząsane od czasu do czasu wybuchami strasznego kaszlu chorego Gruzina.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.