Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy ja wiem?!... Oni wszystko mogą. Myślę jednak, że dość im teraz czasu i uwagi zabiorą anarchiści, aby się mieli z nami parać!
— Istotnie, podobno sto tysięcy zrabowali! — szepnął Barański.
— Zuchy! A bo nie!... Jak kraść, to miljony, jak topić się to w bystrej wodzie! — rzucił Wątorek.
— A bo to takie anarchisty jak nasze!?... Co to warte?! Finkelbauma to nawet tu z nami nie przysłali!... — mruknął Wickiewicz.
— Albo tego Gorainowa!... Jadaczka jak cholewa! A jak co do czego... niema go!...
— Bo ja wam mówię, że to żydowska afera!... Dobrze widziałem, jak na nas wzrokiem wskazywał ten przeklęty Odesser!... Mówię wam, że on, nikt inny, dawno już nas zdradzał!... Przecież mówił, że nigdy nie dopuści do niepodległości Polski! — dowodził Barański.
— Cicho, buntowniki, spać — uspokajał ich Orłow z drugiego końca izby.
Ucichli. Jeden Cydzik nie przestawał szeptać z Wątorkiem, przyłączył się do nich i Gawar, leżący po drugiej stronie ślusarza.
— A ja wam mówię, że tak!... Ja tak miarkuję z tego, jakeśmy chodzili do kancelarii i z ogólnego składu, budynku — dowodził Cydzik.
— Trzeba dostać plan, bez planu nic się nie wykalkuluje... — radził Gawar.