Przejdź do zawartości

Zygmuntowskie czasy/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
SKRZYDŁA.

Niewiedzieć dla czego tknęło Agatę zapytanie żyda o Lagusa, poznała w nim kampsora, którego widziała rozmawiającego z Maćkiem, i nieznacznie pociągnęła się za żydem z daleka, mrucząc modlitwę, oglądając się, zatrzymując, a na oko, wcale niby nie myśląc go śledzić. Żyd też nie postrzegł szpiega za sobą, przytrzymując oburącz i płaszczyk swój i czapkę, pośpieszał w miasto. Przebyli kilka ulic, a Lagusa nigdzie nie dostrzegli, żyd się widocznie niecierpliwił i pomyślawszy trochę, zawrócił ku szynkowni, nad której drzwiami wisiała wiecha zielona sosnowa. — Był to dom czerwono dawniej malowany, z którego miejscami tynk z farbą razem poopadał, na górnej facjacie trójkątnej w owalnem polu, stał bocian na jednej nodze, zwano też kamienicę i szynkownię: pod bocianem. — Okiennice dolnego mieszkania czerwone, pomalowane były niezgrabnie w dzbany, kieliszki, flasze i obwarzanki.
Z za drobnych szybek wyglądało potwierdzenie malowidła, takież flasze, dzbany, kieliszki i obwarzanki. Do drzwi otwartych, po trzech wschodach kamiennych zabłoconych wszedłszy, miałeś przed sobą długą wązką sklepioną izbę, gdzie zasiadała sławna swem piwem, miodem i lipcem Krzaczkowa.
Krzaczkowa, wdowa po mieszczaninie Krzaczku, od lat już kilkudziesiąt panowała w zadymionej szynkowni, za czerwoną kratką, obwodzącą i stół zastawiony dzbanami i wejście do lochu zawsze na wpół otwarte.
Ławy, piec, stół dębowy, półki zastawione talerzami, misami, łyżkami, składały cały sprzęt izby, do której zbiegała się gawiedź miejska, szuja ludu, na piwo, na sławny marzec pani Krzaczkowej.
Do koła gwarzyli u czerwonych dzbanów klechowie z Podgórza, z okolic Krakowa, starsi żacy, dzwonnicy kościelni, ubodzy mieszczanie i wyrobnicy.
Tam pielgrzym w czarnej sukni, kapeluszu z szerokiemi skrzydły, ubranym w muszle, z tykwą żółtą u pasa, koszturem w ręku, rozpowiadał dzieje swej podróży zgromadzonemu pospólstwu; dalej rybałt stary opisywał wymownie wyprawę na Wołosz, gdzie się sławy i kalectwa dobił. Dalej jeszcze dzwonnik traktował starą babkę z pod kościoła, powierzając jej tajemnicę kruchty i historją ostatniego pogrzebu, w czasie którego dziwy się działy.
Za stołem siedziała poważna, niezmiernej otyłości czerwona i połyskująca pani Krzaczkowa. Na głowie jej zwinięta niedbale chustka jaskrawa, nie zajmowała jednak wszystkich włosów siwych, które się z pod niej wymykały kosmami. — Niegdyś niebieskie a teraz siwe blade oczy, obłąkane i dzikie chodziły nieustannie z kąta w kąt izby. Przygłuchła już, domyślała się jednak wzrokiem sobie dopomagając, czego komu i wiele było potrzeba; nalewała i wysyłała na izbę przez małego odartego chłopczyka, który u nóg jej razem z kotem czarnym siedział, czekając rozkazów.
W chwili kiedy żyd uważnie uchylając drzwi zaglądał do szynkowni, pielgrzym w kapeluszu z szerokiemi skrzydły na cały głos rozpowiadał o podróży swej, niedawno odbytej do Rzymu. Wszyscy słuchali go z natężoną uwagą, nawet pani Krzaczkowa, która przy głuchocie pojętna była i domyślna. Strój opowiadającego mówił jej tyle co usta, boć nie pierwszego to pielgrzyma słuchała.
— Nim się zaciągniesz do Rzymu, okropna to i daleka droga, bracia — mówił pielgrzym. — Naprzód skały i góry takie, że nie tylko chmury często o ich wierzchy zawadzają i rozdzierają się, ale księżyc czasami rogiem się zaczepi i siądzie, dopóki wiater go nie wyrwie. — Co to nasze góry i skały! ziarnka piasku przy tamtych. Rok idziesz do góry, a rok spuszczać się potrzeba. — To potem dolina, ale przejść trudno dolinę, gdyż najeżona kamieniami, tak że z jednego na drugi skakać potrzeba, bo inaczej przejść nie można. A obejrzysz się toś jak w lochu, do koła znowu góry. Na wierzchu ich śniegi, w środku jesień, niżej lato, niżej wiosna, a najniżej dopiero taka pora roku jak wszędzie. Przeskakawszy dolinę, znowu góry. — Często między górą a górą rzeka płynie i po nad nią półtorej mili wisi most. Co za most! Spróchniały kijek nad przepaścią, a ośliźniesz się, to się poleć Panu Bogu, amen tobie! To znowu na wierzchach gór będą stawy zamarzłe. I żebyć choć po ludzku, jak to u nas gładko, ale gdzie tam! Panują tam wielkie wiatry, bałwany się wznoszą na kilkadziesiąt łokci, a mróz bywa taki, że bałwan cały w powietrzu kośnieje, twardnieje, i tak całe czasem jezioro zmarznie. Drapiesz się więc z bryły na bryłę, a gdzieniegdzie skaczesz przez wodę, co jeszcze płynie. Dalej tedy znowu góry. Ale tu już co innego, ze środka ich, bo tam są bramy piekielne, bucha nieustanny dym i płomień, lecą popioły i kamienie, zieje siarczysta para.
U wrót tych piekielnych nie ma żadnej straży, idź kiedy chcesz, o pass cię nie zapytają pewnie. Nocami słychać i wurkot i krzyki potępieńców i jęki okropne, tak że ci co tam blizko mieszkają, nigdy nie śpią ze strachu, chyba na jedno oko i to stojąc.
— A jakże tam ludzie mieszkają?
— Ot, tak jak i tu przyzwyczaiwszy się, a nawet kraj żeby nie to, że tamtędy droga do piekła, wcale żyzny, dobry i wygodny. Wino rośnie jak u nas kapusta, a na drzewach wiszą jabłka złote i srebrne.
Na te właśnie słowa wszedł żyd i po cichu zawołał: Lagus!
Dziad, który siedząc na ziemi oparty o ławę, z zajęciem słuchał opowiadania, podjął się, aby zobaczyć, kto go woła, a ujrzawszy kampsora, dał mu znak ręką i wyszedł powoli ku niemu.
Oba oddalili się spiesznie potem od szyneczku pani Krzaczkowej i następująca zawiązała się między nimi rozmowa.
— Słuchaj Lagus, tyś nie zapomniał drogi do Węgier?...
— Ja? a jak chcieliście bym ją zapomniał, nie tak ci to dawno.
— Nie dawno, prawda, jakeście przeprowadzali cyganów, i kradzione konie tamtędy i złapany.
— Na co to przypominać, mój Rebe.
— A trzeba przypomnieć — dorzucił żyd — boś mnie winien.
— No, no, pamiętam.
— Otóż ja cię teraz sam chcę wysłać do Węgier.
— Z czem, z kim, po co? wy? Jużciż nie z kradzionym koniem?
— Lepiej, bo może z kradzionem dzieckiem.
— Hę? chrześcjańskiem?
— Chociaż mu ani życia, ani wiary odbierać nie myślę i ja go nie wysyłam, ja tylko pomagam.
Tu ruszył ramionami.
— Za pieniądze — rzekł Lagus.
— Rozumie się za pieniądze, i wy nie darmo pójdziecie także.
— Samo z siebie.
— Ja wam wskażę miejsce, w które go pod kwit oddacie, a wróciwszy, odbierzecie co wam za to należeć będzie.
— Cóż to za dziecko? — spytał Lagus.
— Tobie na co wiedzieć, dziecko, dosyć... Nie potrzebne tu... Tracić go nie chcą, to go wyszlą. Ot po wszystkiem.
— Powiedzcie mi jednak co to za dziecko, bo kto was wie, czy za to wisieć nie można, a mnie już nie chciało by się na starość.
— Nu... to i młodemu jeszcze gorzej się nie chce...
— Stary, woli spokojność — rzekł Lagus — już człowiekowi nie do Węgier chodzić, a lepiej pod kościołem leżeć z wyciągniętą ręką... Lada dzień nabiorą mi rany, com je sobie na nogach jaskrem porobił i wilczem łykiem, to dopiero sypią się jałmużny i bez Węgier. Jakież to dziecko, panie Rebe?
— Co wam o tem wiedzieć? Ja tobie na ręce oddam, a ty jak bywało konia poprowadzisz.
— Wiele jemu lat? — spytał Lagus patrząc w oczy żydowi.
— Nu dziecko... czternaście, piętnaście lat.
— I gada mi o dziecku! toć chłopiec?
— Chłopiec i dziecko, wszystko jedno.
— Dziecko na ręku poniesiesz, a takiego chłopca jak prowadzić?
— O! wa! za rękę, a choćby związawszy.
— Toć ludzie zobaczą.
— Jaki ty głupi Lagus — rzekł żyd odwracając się — on musi pójść z tobą po dobrej woli.
— No, to na cóż go prowadzić?
— On sam nie trafi — rzekł Hahngold śmiejąc się szydersko.
— A zechceż on pójść dobrowolnie?
— W tem ja... nauczę cię, co masz gadać.
— I jakaż za to zapłata?
— Zapłata? No, no... jak odprowadzisz, to się potargujemy.
Lagus głową pokiwał.
— Zapewne! Ty to taki mądry ze wszystkiem, ale ja nie ze wszystkiem głupi.
— Naprzód, czy ty się tego podejmiesz?
— Czemu nie, ale to jak dla jakiej zapłaty. Bo widzicie ja taki coś i siedząc na miejscu użebrzę, powtóre, com sobie nogi teraz pokaleczył, to trzeba do drogi pogoić, a potem powróciwszy kaleczyć znowu, nareszcie i praca i szelmostwo coś warto. To się dobrze potargować potrzeba i pieniądze na rękę.
— A kto mnie za ciebie zaręczy? — rzekł żyd.
— A mnie za ciebie kto? — odpowiedział Lagus.
— Co, to ty nie wiesz, kto ja taki i gdzie ja bywam i z kim mam do czynienia. Albo to ty mnie nie znasz?
— A kto ciebie zna i wie, ktoś ty taki?
Żyd splunął niecierpliwie.
Nastąpiła chwila milczenia.
— No, chcesz ty czy nie chcesz? — rzekł żyd.
— Chcę, ja ci mówię że chcę, ale tak jak powiedziałem, zgoda i pieniądze naprzód.
— Zobaczymy — zawołał Hahngold — i odszedł szybko.
Dziad postał chwilę na miejscu, pomyślał, popatrzył za żydem, potem nazad powrócił do szynkowni kiwając głową.
Agata, która z za węgła wysłuchała całej rozmowy kampsora z Lagusem, ani na chwilę nie wątpiła, że mowa była o Maćku sierocie. Zbladła ze strachu, chciała zaraz biedz do niego, ale nie wiedząc gdzie go szukać, musiała z rozpaczą w sercu pozostać. Siadła na ulicy i płakała.
Żyd tymczasem biegł do bursy, której seniorem był pan Pudłowski, tajemniczy ów człowiek, któregośmy na początku tej powieści widzieli. Sunął się po pod domostwy jak cień i o szarym zmroku, dopadł drzwi jego, jak zawsze zamkniętych na zamek. Nim pociągnął za kozią łapkę, kampsor obrócił się chcąc swawolących żaków popytać o seniora i pierwszy co mu wpadł w oko, był Maciek siedzący z książką w ręku na wschodach.
Żyd przysunął się chciwie do niego.
— A ja zawsze z wami spotykać się muszę.
— Prawda że to rzecz szczególna — odrzekł żak wracając oczy do książki — rzekłby kto że za mną gonicie.
— Ja? a tożby czemu — śmiejąc się zawołał niechętny Hahngold.
— Czemu? alboż ja wiem?
— To ja wiem — przerwał drugi żak nadchodzący — żydzi potrzebują krwi chrześcjańskiej na paschę i wybrali ciebie pewnie.
Maciek pobladł, Hahngold zaciął usta i zwrócił oczy iskrzące na mówiącego żaka, który się śmiał na całe gardło.
— Jest pan Pudłowski? — spytał żywo i nagle żyd.
— Spytajcie się koziej łapki, to wam powie.
— Wolę się waszmościów spytać.
— A my co wiemy? Jak się nauka skończy, mistrz leci i zamyka się, a gdzie jest i co robi, nikt go już potem nie wie! Spytajcie koziej łapki.
Żyd widocznie chciał coś jeszcze mówić do Maćka, ale na przekorę mu stał drugi żaczek, musiał więc mrucząc odejść. Po chwilce usłyszeli chłopcy siedzący na wschodach daleki głos dzwonka, potem odryglowanie drzwi, potem zamykanie ich znowu, potem nic już więcej.
— Otóż to tak zawsze — rzekł żaczek do Maćka, jak to paskudne żydzisko przyjdzie do mistrza, zawsze się na całe godziny zamykają z sobą. — Ludzie bardzo gadają o czarnoksięstwie, o jakichś tam djabelstwach. — Kto wie, to nie bez przyczyny! Za temi drzwiami do drugiej izby prowadzącemi nikt jeszcze z nas nie był, nikt nawet przez dziurkę nie zajrzał!
Maciek słuchał obojętnie uśmiechając się słów studenta, my tymczasem z Hahngoldem zajrzmy do pana Pudłowskiego.
Usłyszawszy dzwonek, mistrz wybiegł z drugiej izby, w której zawsze siedział i wedle zwyczaju spytał:
— Kto tam?
— Kampsor.
Prędko odryglowały się i otwarły drzwi, żyd się wcisnął i na nowo je zamknięto pilnie. — Ale jak wszystkich nie przyjął go pan Pudłowski w pierwszej izbie, w milczeniu wziął za rękę i powiódł do drugiej.
Ta druga była obszerniejsza od pierwszej, jak tamta sklepiona i naga, dwoje okien wychodziły z niej na dwie ulice. Bursa bowiem była domostwem narożnem. Jedno krzesło, jeden stół i rupiecie rozmaite zajmowały całą komnatę.
Ze sprzętów trudno było dojść, jakiego rodzaju zatrudnienie sprowadzało tu Pudłowskiego. Ani jednej książki nie było na stole, na krzesłach dwóch, na oknie. Natomiast ogromny tygiel, z jakąś massą zastygłą, mnóstwo patyków, kości, pierza, piór, podartych pargaminów, zawalały podłogę. Na ścianach wisiały wypchane ptaki, począwszy od orła do wróbla, wszystkie z rozpiętemi skrzydły. Na stole dwa bocianie skrzydła ucięte czerniały.
Mieszkanie to nie miało ani alchemicznego pieca, ani retort i bań, ani flasz, ani innych przyborów wielkiego dzieła. — Widać było, że gospodarz zajmował się jakąś tajemniczą sprawą, ale to pewna że nie robieniem złota, ani filozoficznego kamienia. — Ptasie skrzydła, ptaki i reszta sprzętu nie zdawały się też mieć związku z żadną gałęzią magii, a astrologicznych i kabalistycznych znaków nigdzie dostrzedz nie było można.
Gdy weszli, żyd tajemnie w brodzie i wąsach się uśmiechał, a potem odwracając do Pudłowskiego, który zdawał się czekać zapytania, rzekł:
— No, jak idzie?
— Jak idzie! Idzie, ale ciężko! Sam Pan Bóg wie ile mnie to pracy, bezsennych nocy, medytacji i życia kosztować będzie.
— Ale jak się zrobi?
— Jak się zrobi, Rebe Hahngold — zawołał Pudłowski chwytając i ściskając go za rękę silnie, wlepiając weń oczy rozżarzone, zapalone, ogniste, jak się to zrobi co myślę. — Ja jestem sławny nad sławnymi, mistrz nad mistrze, ja jestem jak Tubal-Kain co wynalazł...
Żyd wzruszył ramionami i przerwał Pudłowskiemu, oglądając się.
— Kiedyż się spodziewacie końca?
— Końca! — rzekł smutnie Pudłowski zwieszając głowę. — Alboż wiem! alboż przewidzieć mogę? może jutro, a może mi życia nie wystarczy. Życie w tę pracę wsiąka, jak woda w piasek. — Zdaje ci się że pracujesz, a skończywszy nie zostanie śladu roboty...
— I spodziewacie się?
— Gdybym się nie spodziewał, dawno bym wszystko porzucił, a jął się znów do wierszy łacińskich...
— Na czemże stanęliście?
— Jedno rozbieram, drugie buduję, sam nie wiem... Uważałem już budowę wszystkich skrzydeł ptasich jakie tylko dostać mogłem i zdaje mi się, że skrzydła dla człowieka zrobić by niezawodnie można. Struś wprawdzie lata ciężko, ale lata, a ptak Skała.
Żyd się przyśmiechnął.
— Nie wierzycie w Skałę? jest o nim przecie podanie ciągłe, pewne.
— Ale szpik kości ptasich?
— Co mi tam szpik, kości! Wszystko głupstwo! Dość na tem, że ptak z mięsa i kości złożony lata, człowiek więc latać musi i będzie... Trzeba mu tylko w proporcją większych skrzydeł niż ptakowi.
— A gdzież, siła aby niemi poruszył? — spytał żyd...
— Siła!... Siłę można sztucznie podwoić, potroić!
— No! czemuż skrzydeł nie robicie?
— Oddawna je robię...
— Aleście ich nie próbowali?
— Nie gotowe! Wszystko sam muszę robić... Wszystko! pierze skubać, pióra dobierać, lotki ciosać, układać, sprężyny wprawiać, życia mi nie wystarczy i na jedno skrzydło.
Żyd wciąż się uśmiechał, ale tak nieznacznie, że Pudłowski cały zajęty swoją myślą dostrzedz nie mógł uśmiechu. Owszem wierząc w to, że żyd dzieli jego przekonanie, coraz zapalczywiej tłumaczył mu postęp swojej dziwacznej pracy.
— Gdybym mógł dostać skrzydeł u Skały! A! dałbym połowę życia... Budowa ich objaśniła by mnie najlepiej o skrzydłach dla człowieka.
— Czemu nie wybierzecie się w drogę po nie? spytał Hahngold.
— Żartujesz Rabbi! ja żartów nie lubię, chodźmy ztąd, wy mnie nie pojmujecie.
I chciał drzwi odemknąć, gdy go żyd wziął za rękę.
— Posłuchaj mnie mistrzu — ja cię o coś chciałem pytać.
— No, o co?
— O jednego z twoich żaków.
Pudłowski splunął pogardliwie...
— O którego z tych błaznów?
— Kto się ostatni wpisał.
— Chodźmy do pierwszej izby, tam są matrykuły.
Weszli i mistrz zaryglowawszy drzwi, wyciągnął książkę, w której wyczytał imie Maćka Skowronka.
— Maciek Skowronek! Blady, blondyn, młody.
— Łacinnik dobry... uczy się wybornie.
— Nie wiecie co o jego rodzie i rodzicach?
— Sierota.
— Nie mówił co o sobie...
— Alboż bym go pytał?
— Zawołajcie go i popytajcie — ja będę w drugiej izbie.
— Tobie to do czego Hahngold?
— Co wam z tego, mnie to potrzebne... Ja wam dostanę skrzydeł strusich.
— Pewnie?
— Dostanę niezawodnie.
— Tylko mi nic w tamtej izbie nie ruszajcie! Na Boga, nie dotykajcie nawet, moglibyście zniszczyć pracę lat kilku zdmuchnięciem jednego piórka.
Żyd śmiejąc się skrył.
Pudłowski wysadził głowę za drzwi i począł wołać:
Heu! heu! studiosi! Jest tam kto?
Kilka piszczących głosków ozwały się.
— Zawołać mi Maćka Skowronka.
— Jest tutaj.
— Chodź sam do mnie.
Pudłowski kiwał niecierpliwie palcem, stukał nogą i wpuściwszy chłopię, zasiadł na krześle, wlepił w nie oczy, chrząknął i tak począł:
— Imie twoje... Maciek Skowronek?
— Tak jest.
— Zkąd rodem?
— Z Rusi.
— Dalej...
— Cóż dalej?...
— Rodzice, jakiego stanu, kondicji, żyjący czy zmarli, kto opiekun i blizki?
— Sierota, rodziców nie mam i nie pamiętam...
— Któż oni byli?
— Ubodzy ludzie... szlachta... z Rusi.
— Mianowicie?
Chłopiec się zająknął...
— Nie wiem.
— Gdzieś się wychował?
— Na łasce u ludzi.
— Ale gdzie?
— W Polesiu ruskiem.
Pudłowski tak się niecierpliwił tem badaniem, którego się podjął dla strusich skrzydeł, że obiema nogami tupał, zżymał się i rzucał.
— Masz kogo krewnych?
— Nikogo.
— Kto cię tu przysłał?
— Po śmierci księdza, który mnie uczył, sam poszedłem.
— Sam?
— Z aniołem stróżem.
Mistrz kiwnął głową poważnie.
— Powiedz-że mi co więcej o sobie?
— Cóż? chyba żem bardzo biedny.
— Masz siostry, braci?
— Nikogo.
— Idź-że sobie, a ucz się, będę o tobie pamiętać. A nie bądź ciekawy.
Maciek rzuciwszy mimowolnie okiem po izbie, dostrzegł czapki żydowskiej na krzesełku, zrozumiał wszystko, zimno mu się zrobiło, wyszedł drżący.
Ledwie drzwi się za nim zamknęły, Hahngold wcisnął się milczący, zamyślony.
— Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Dowiedziałeś się czegoś chciał.
— Wszystkiego.
— A skrzydła strusie?
— Będą.
— Czem-że cię zajmuje ten sierota?
— Czem? Nic... tak! ciekawość!
— O! o!... myślicie żartować ze mnie — w tem coś jest.
— A co ma być?
— Tajemnica....
Hahngold ruszył ramionami i milczący pociągnął Pudłowskiego, który natychmiast poszedł zamknąć się w swojej pracowni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.