Zwycięzca (powieść)/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.


Wieść naprzód przyszła głucha, niewiadomo skąd — i rozchodziła się między ludem, z ust do ust podawana. Opowiadano sobie wzajem o przedziwnych Markowych przewagach i mimo że je uświęcony »Zwycięzca« odnosił, dziwiono się im, niedowierzano prawie, zwłaszcza że nikt nie umiał podać pewnego źródła tych wiadomości... Wskazywano półdzikich rybaków z okolic Przesmyku, którzy zjawili się byli od pewnego czasu w towarzystwie jakiegoś starca obłąkanego w pobliżu Ciepłych Stawów: podobno jeden z ich współziomków, opuściwszy szeregi Marka, z niewiadomej przyczyny do domu powrócił i przyniósł dobrą nowinę, — ale że pogłoski szły z drugiej i niepewnej ręki, przyjmowano je ostrożnie, choć chciwie słuchano i poglądano po staremu ku Wielkiemu Morzu, za którem kraj szernów leżał.
Wyprawa ta wydawała się czemś tak nieprawdopodobnem przyzwyczajonym z pokoleń do szemowskiego jarzma ludziom, że dotychczas oswoić się nie mogli z myślą, iż poszła ona istotnie i z lękiem, wbrew wieściom pomyślnym, oczekiwano klęski i przybywającego po niej najazdu straszliwych pierwobylców. Byli już niektórzy, co brak pewnych wiadomości tłumaczyli wygubieniem do szczętu zuchwałych szaleńców i złorzeczenia czynili niemal Zwycięzcy, do niedawna wychwalanemu przez nich nad miarę...
A gdy wreszcie dnia pewnego o szarym brzasku wschodzącego poranku zjawiło się dwoje sań skrzydlatych na brzegu zmarzłego morza, lud z trwogą wyległ naprzeciw przybyłych, nie śmiejąc ich nawet wypytywać, zali nie są ostatnimi, którzy przy życiu zostawszy, ujść jeszcze zdołali z pogromu. Ale z sań wyszli ludzie znużeni, lecz weseli i ze śmiechem zdążali ku miastu, dając zdala znaki radosne... Krzyknięto tedy z uciechą i zaczęto biec ku nim i otaczać ich kołem zgiełkliwem a ciekawem... Tedy oni prawili rzeczy wprost niesłychane: jako Zwycięzca idzie w chwale przez ziemię szernów i wytraca bez miłosierdzia wszelkie żywe ich nasienie, jako miasta już zdobył wszystkie nad brzegiem morza i na równinach leżące, strachem i śmiercią kraj zamiatając, a teraz poszedł w góry na południe ku biegunowi wzniesione, kędy w grodach niedostępnych ukryli się pozostali jeszcze przy życiu szernowie. Ich zaś wysłał tutaj, ażeby przywieźli nowy zapas amunicji, która jest już na wyczerpaniu.
Tłum tedy, szalony obłędną radością, wziął przybyłych na ręce i niósł ich w tryumfie ku świątyni, gromkie wznosząc okrzyki.
Ranek był jeszcze mroźny i śniegi z pól nie zeszły, kiedy się to wydarzyło. Wielu mieszkańców osady przy Ciepłych Stawach spało jeszcze, albo w domach zamkniętych czekało ciepłych promieni słońca. Gwar ich dopiero wciąż rosnący obudził, więc z izb zacisznych wychodzili, nierzadko z oczyma jeszcze snu pełnymi, a posłyszawszy, co się dzieje, przyłączali się do tłumu, który o tak wczesnej porze zalegał już cały plac przed świątynią.
Elem, w pałacu swoim zgiełk posłyszawszy, sądził zrazu, że to wraca Zwycięzca, i pośpiesznie szaty na siebie kazał kłaść arcykapłańskie, aż mu Sewin doniósł dopiero, że to poselstwo jeno z radosną wieścią przybyło. Więc nie czekając, aż go obloką, wyszedł, jak stał, w domowym stroju z narzuconym jeno futrem na ramionach — i wołał z progu donośnie, aby posłowie naprzód jemu się pokłonili i sprawę z poselstwa zdali. Oni jednakże, wedle wyraźnego snadź Zwycięzcy polecenia, poszli przedewszystkiem szukać dziewczyny złotowłosej, a znalazłszy ją na przejściu z dawnego pałacu do świątyni, twarzą przed nią uderzyli w sposób dotychczas niebywały, wręczając jej drogie podarki. A więc: perły różowe, zdarte z odwiecznych szat uroczystych szernowskiej starszyzny dostojnej, kości przed setkami lat snadź w tajemniczym kraju rzezane i ozdoby z ciągnionego złota, do kwiatów przedziwnych podobne.
Ihezal przyjmowała podarki w milczeniu — z dziwnym jeno, prawie błędnym uśmiechem na ustach, a kiedy ręce miała już pełne wszelkich rzeczy drogocennych, zdało się posłom, że zły blask nagle w oczach jej zaświecił, podobny do błyśnięcia krótkiej stali, znienacka w pierś uderzającej. Ale rychło przywarła powieki i uśmiechając się miłościwie a kusząco, mówić jęła do posłów zdumionych:
— Zaliście mi nie przywieźli rzeczy najcenniejszej, która droższa jest o wiele od tych pereł różowych, po posadzce się oto z dźwiękiem toczących, jako że ręce moje są zanadto pełne?
»Aza nie wziął kto z sobą dla mnie rzeczy najczerwieńszej i jak dzwon po kraju szernów huczącej?
»Czemużeście mi nie przywieźli podarku najkosztowniejszego, który żądam mieć?
Tak mówiła, nieprzytomna, zda się, od uniesienia tajemnego, a kiedy posłowie dopytywać się poczęli: co jest takiego, czegoby pragnęła? a oni o tym łasce Zwycięzcy skwapliwie doniosą, dorzuciła jeszcze te słowa, zgoła niezrozumiałe:
— Serca jego bym chciała, krwawego, czerwonego serca!
Był zaś między posłami chłopak jeden nieletni, co sam się teraz Marka o powrót dopraszał, za rodziną rzekomo stęskniony. Ten od początku — jakby w zachwyceniu — patrzył w twarz Ihezal, a kiedy mówić skończyła, nagle wyjął z za pasa żelazo krótkie i niepohamowanym ciosem wraził je sobie w gardło. Krew z otwartej rany buchnęła strumieniem, a on upadł na posadzkę, bijąc nogami.
Zrobiło się zamieszanie. W zdumieniu niesłychanem skoczono mu na ratunek, ale on ruchem ręki wszystkich oddalał, poglądając jeno z gasnącym uśmiechem w twarz złotowłosej dziewczyny... Dopiero kiedy Ihezal, ciekawością wstręt na widok konania przemógłszy, głowę pochyliła nad rannym, on charcząc gardłem przebitem, szepnął z trudnością:
— Musiałem umrzeć, bom słowa twoje zrozumiał i zostawszy przy życiu, byłbym spełnił, czego żądałaś!
Więcej mówić nie zdołał. — Ihezal także już nie pytała. Odwróciła się z odrazą od konającego i wzruszając zlekka ramionami, odeszła w głąb z wyrazem niesmaku i politowania na ustach purpurowych.
Słowa jej własne i śmierć ta, która bezpośrednio po nich nastąpiła, wydały jej się czemś wstrętnem; miała teraz wrażenie, że nie ona sama, lecz duch jakiś zły z niej przemawiał, i oczy naszły jej łzami, a serce wezbrało nagle nieposkromioną miłością ku temu oddalonemu i jasnemu bogu... Garście pełne chłodnych, różowych pereł przycisnęła do łona i do lic rozpalonych, szepcąc w uniesieniu:
— Nie, nie, nie! Niechaj twe serce mocarne bije i grzmi! niech ja ginę raczej w próżnej tęsknocie! Pierwszabym mordercę twego na męki srogie wydała, o ukochany! — i dobrze się stało, iż ten chłopak karę wymierzył sobie natychmiast, ośmieliwszy się pomyśleć to, com ja powiedziała!...
Jednocześnie zamajaczył jej jednak w oczach cień uwięzionego Awija: cztery oczy jego krwawe i skrzydła czarne, na gładzonej ścianie poniżej złotego Znaku Przyjścia szeroko rozpostarte. Uczuła nieprzemożoną, bezwiedną żądzę spojrzenia w te oczy straszne i urokliwe, aby zobaczyć w nich pognębienie na widok darem przysłanych jej łupów...
Mechanicznie, nie myśląc prawie, co robi, zeszła po schodach w głąb i otwarła drzwi kaźni.
Awij wzniósł głowę. A ona, rozjarzywszy powoli i nie śpiesząc się zgoła wszystkie światła u stropu i po ścianach, bawić się poczęła w milczeniu różowemi perłami, przesypując je z dłoni do dłoni, aby blaski w nich grały tęczowe, i cieszyła się, że paznogcie jej palców podobny połysk mają i barwę. A potem nagle rzuciła kilka pereł na twarz potwora i zaśmiała się głośno, srebrzyście. Awij wtulił głowę w ramiona i śledził jej ruchy płonącemi oczyma. Ihezal zbliżyła się jeszcze więcej ku niemu.
— Czy poznajesz? — rzekła, pokazując mu ozdoby złote i kawałki tkanin przedziwnych, z za morza przez Zwycięzcę jej przysłanych.
Na ustach jej igrał uśmiech niewinny, prawie zalotny.
On poznał przesypywane przed oczyma swemi klejnoty — i na jedną chwilę czoło zaszło mu ciemno-stalową, mętną barwą i zgasły krwawe źrenice, ruchliwemi powiekami nakryte. Wnet jednak rozwarł znów oczy i spojrzał bystro na dziewczynę.
— Czy poznajesz? — powtórzyła. — Oto dla igraszki przysłał mi podarki i świecidełka Zwycięzca wszystkomogący na znak, że przeszedł potężną stopą przez krainę szernów i poraził ich bronią piorunową! Zawojował miasta i wygładził ich mieszkańców! mury zburzył i okopy i wieżom kazał czołem do stóp swych uderzyć! Błogosławiony jest Zwycięzca, szernów pogromca, i błogosławiona gwiazda Ziemia, która go zesłała!
Coś jakby uśmiech zadrgało około rogowych warg potwora.
— Tak — rzekł po chwili, — gruby człowiek, którego nazwaliście Zwycięzcą przedwcześnie, przeszedł przez kraj nasz i złupił miasta nasze i mieszkańców ich pozabijał. Widzę w twych ręku klejnoty jasne, cząstkę skarbów nieprzebranych, któreśmy przez wieki zebrali, wtedy, gdy jeszcze ludzi nie było nawet na Ziemi, świecącej nam jasno, jak słońce ogniste i ruchliwe... Przeszedł wasz Zwycięzca nad morzem i przez kraj przeszedł nizinny, a oto stało się, czego ty mi nie mówisz, ale ja wiem: do gór przyszedł wyniosłych i stanął przed niemi bezradny! Nie pomoże broń piorunowa i słupy żelazne, ogniem bijące: stanął Zwycięzca sławiony przed wyniosłemi górami, kędy są miasta szernów na cyplach skał! we wnętrzu skał ogromnych! Pogląda w górę, jak pies, któremu ptak ścigany uciekł na gałąź wysokiego drzewa. Oto jest moc waszego Zwycięzcy, oto jest jego potęga! Skrzydła szernów szerokie wyniosą ich dziś, jako przed wiekami na szczyty skał, do domów niedostępnych, kędy szydzić mogą z napastników i dumy ich nieposkromionej!

Zazgrzytał śmiechem złośliwym szern, żelazami do ściany przykuty, i wpatrzył się krwawemi ślepiami w dziewczynę, której ręce zwolna opadły wzdłuż bioder, sypiąc perły różowe na kamienną posadzkę więzienia.

— Czemże wy jesteście, istoty marne i niedoskonałe? — zaczął znów po chwili, — czemże wy wobec nas jesteście? Chwalicie się swoim rozumem, a zdziałaliście mało co więcej od psów, które w podobny sposób, jak wy, na Księżycu się rozmnażać umieją! Przybył do was człowiek z Ziemi i opowiada o urządzeniach, sztukach i wynalazkach, które tam mają...

»Przeszliśmy już dawno przez to wszystko, my, szernowie, i już nawet zapomnieć zdążyli, doszedłszy do tej mądrości dojrzałej, że trzeba tylko żyć i innym kazać pracować za siebie! Idź! powiedz swojemu Zwycięzcy, niech pójdzie na Wielką Pustynię i przeszuka gruzy miast, w pył się tam rozlatujące — a dowie się, o czem myśmy wiedzieli przed wiekami, kiedy jeszcze życia na Ziemi nie było! Niech sobie przypnie skrzydła i niech zdobędzie za Morzem miasto nasze największe, na skałach wysokich, — niech się nauczy czytać księgę tam ukrytą, a barwami tylko pisaną — i przekona się, jak znaliśmy Ziemię, gdy ona o nas nawet nie śniła — i jaki ciężar wiedzy odrzuciliśmy już zdawna, jako rzecz niepotrzebną! To wszystko, czem wy usiłujecie nas pokonać, to, czem się dzisiaj na Ziemi chełpicie, co sobie macie za rzecz najcenniejszą i wam tylko właściwą!
Dziewczyna słuchała tego potoku chrapliwych słów w dziwnem oszołomieniu, nie śmiejąc nawet oczu oderwać od postaci szerna, który wydał jej się nagle nietylko straszną, ale zarazem i wyższą jakąś istotą... On snadź to zauważył, bo oczy błysnęły mu dumą nieposkromioną, zgoła nieprzystojną dla jeńca i mówić znów począł szyderczo:
— I cóż z chwilowej przewagi waszego Zwycięzcy? Jeśli nie powróci na Ziemię, to zdechnie tutaj, a wy — mimo broń piorunową — służyć nam będziecie po staremu!
Urwał nagle i wpił urokliwe oczy w twarz mieniącą się dziewczyny.
— Służyć nam będzie plemię człowiecze, — rzekł, — z wyjątkiem tej, która zechce zostać panią i pójdzie za szernem dobrowolnie w miasto cudowne, na górach zbudowane, aby tam z nim królować i mieć morców od psów posłuszniejszych i ludzi do usługi jeńcami pobranych — i skarby nieprzebrane, od gwiazd ciemną nocą wyiskrzonych jaśniejsze! Królować będzie ludzka kobieta, przez szerna wybrana, — królować będzie od chwili, kiedy pozna i zrozumie, że niema zła ani dobra, które ludzie słabi wymyślili, niemasz słuszności ani krzywdy, zasługi ani nagrody, kary ani grzechu, jeno moc jest jedna, w najwyższym tworze świata, w szernie wszystkomyślącym zawarta!
Oniemiała, przerażona Ihezal wysiłkiem słabnącej woli wstecz się cofała, drżąc na całym ciele w dziwnem, niepojętem dla siebie samej uczuciu...
— Pójdź! — zawołał Awij.
Krzyknęła głośno i ku drzwiom się rzuciła. Na schodach upadła wyczerpana, wybuchając spazmatycznym płaczem.
Kiedy przyszła wreszcie do siebie, posłyszała liczne głosy ludzi, wypełniających świątynię. Ulgę jej to sprawiło, że nie jest sama, i uniósłszy się, pobiegła z radością niemal zmieszać się z tłumem.
Na kazalnicy, pustej oddawna, stał znowu arcykapłan — Elem i opowiadał zgromadzonym słowa poselstwa od zwycięskich wojowników z za morza przyniesione. Sławił moc i odwagę człowieczego plemienia, sławił jedyne jego wywyższenie nad wszystkie twory świata, prawiąc zarazem o zwierzęcej ciemności i dzikości na zagładę skazanych szernów... Głos jego niezbyt donośny, ale przenikliwy, brzmiał ostro pomiędzy filarami świątyni, wywołując czasem silniejszem słowem dzwoniące gdzieś pod kopułą echo.
Prawił tak długo, aż wreszcie zakończył hymnem na cześć przez wieki oczekiwanego Zwycięzcy, który przybył z Ziemi, a kiedy spełni swe dzieło, na Ziemię znowu powróci. Gdy przestał mówić, zrobiła się cisza chwilowa — i wtedy zabrzmiał nagle głos od wejścia świątyni:
— Nieprawda! nieprawda! Zwycięzca nie przybył!
Wszystkie twarze zwróciły się w tamtę stronę. Na szerokiej podstawie filaru, plecami do niego przyparty, stał starzec w dawnym habicie Braci Wyczekujących, z głową ogoloną i płonącemi oczyma. Suchą rękę wzniósł nad głowy ludu i trzęsąc nią w powietrzu, krzyczał w zapamiętaniu:
— Nieprawda! Kłamie Elem, zdrajca i pohańbiciel Zakonu! Zwycięzca nie przybył na Księżyc! to ja mówię, ostatni i jedyny już Brat Wyczekujący! Tamten jest fałszerz! Nie wstali umarli! nie wstali umarli!
Wszczął się ruch i zamieszanie. Wielu słuchało ze zgrozą słów starca, jakby odzywającego się głosu proroka, ale inni rzucili się ku niemu z nienawistnymi okrzykami, aby go ściągnąć i za drzwi świątyni wyrzucić. Skoczyli mu jednak na ratunek dziwni przybysze z okolic Przesmyku: rybacy półdzicy i do wszelkich trudów zaprawieni. Wywijali mocnemi pięściami, krzycząc:
— Prawda jest u proroka Chomy! Precz z Elemem! precz z fałszywym Zwycięzcą!
Wytworzyła się bójka u drzwi, w której nieliczni rybacy mimo rozpaczliwą obronę musieli ulec, pokrwawieni i razem ze starym Chomą za próg wyrzuceni. Na placu jednak otoczyli zakonnika zwartym kołem, a on, na barkach ich wzniesiony, mówić znów począł:
— Przekleństwo Księżycowi dla fałszu i obłudy! Oto Zakon świętej dziewicy Ady podeptany jest nogami, a ciało jej na proch spalone! Obrabowana świątynia i splugawiona zamkniętym szernem w miejscu, kędy Słowo było przechowywane! Biada, biada Księżycowi dla grzechu i zgorszenia! Nieprzyjaciel zesłał fałszywego Zwycięzcę, który lud uwiódł, aby więcej już nie czekał! Mimo bojów, o których słyszycie, nie spełni on wybawienia — i przyjdzie gorsza niedola! gorsze zło i pohańbienie!
Ludzie z przerażeniem go słuchali, w tejże jednak chwili załomotał po bruku miarowy krok oddziału zbrojnych, przez arcykapłana wysłanych. Idąc zwartą kolumną, przez Zwycięzcę wyćwiczeni, rozłamali w mgnieniu oka tłum, otaczając odłączonego od obrońców swych Chomę jakby żelaznym pierścieniem. Chciano go jeszcze odbijać, ale on sam dał znak zwolennikom, aby męczeństwu jego nie przeszkadzali. Tedy zbrojni ujęli suche ręce jego w kute łańcuchy, i mając się przed napadem na baczności, powiedli więźnia ku przedsionkom nowego arcykapłańskiego pałacu.
On sam, arcykapłan Elem, siedział już wewnątrz, krytym gankiem niedawno wzniesionym ze świątyni przeszedłszy — i rozmawiał z Sewinem. Zausznik stał przed nim pokorny i zastraszony na pozór gniewem zwierzchnika, ale chytre oczy jego zwracały się często porozumiewawczo na wzburzonego arcykapłana, zdając się więcej mówić, niż usta.
— Dlaczego nie spełniono, czego chciałem? — wołał Elem, — czemu pozwolono przyjść Chomie tutaj?...
Sewin skłonił nisko głowę.
— Wasza Wysokość ma niewątpliwie słuszność i wydaje zawsze mądre rozkazy, ale spełnić je w tym wypadku było trudno, zwłaszcza że Wasza Wysokość nie dozwoliła Chomy aresztować...
— Było tysiąc innych sposobów, aby go zatrzymać!
— Zapewne. To też moja wina, jako przełożonego policji Waszej Wysokości, żem nie umiał wśród tego tysiąca znaleść ani jednego skutecznego... Zresztą dłuższe pozostawanie szaleńca pośród rybaków, na jednem miejscu, groziło poważnem niebezpieczeństwem. Wyznawcy jego wzmacniali się i łączyli, mógł powstać wrzód na organiźmie naszego państwowego ustroju. Dozwoliliśmy mu więc przenosić się z miejsca na miejsce i wszędzie rzucać ziarno raczej, niżby miał oczekiwać żniwa w jednem miejscu. Teraz zależy wszystko od woli Waszej Wysokości. Możemy rzadki zasiew kiełkujący słumić albo też wedle okoliczności pozwolić mu wzróść, jak Wasza Wysokość uzna za stosowne... Choma spełnił swoje i jest dziś ujęty. Przyznam się nawet, żem mu naumyślnie pozwolił dzisiaj dostać się do świątyni, właśnie dzisiaj, kiedy w doszłych nas z kraju szernów wiadomościach mamy przeciwwagę dla bluźnierstw obłąkańca...
Elem zamyślił się. Siedział przez chwilę nieruchomy, gładząc białemi dłońmi długą czarną brodę, i patrzył na Sewina — bez gniewu już, owszem, nawet z pewnym podziwem. Naczelnik policji oczy miał spuszczone, około ust błąkał mu się niewyraźny uśmiech.
— Niech go tutaj sprowadzą, — rzekł nagle Elem. — Chcę z nim mówić sam.
Sewin skłonił się i wyszedł, a po chwili dwóch żołnierzy przywiodło do sali starca z okutemi rękoma. Arcykapłan dał im znak, aby się cofnęli, pozostawiając go sam na sam z uwięzionym.
Choma stał ze zmarszczonemi brwiami i wzniesioną głową, oczekując z pewnem ukontentowaniem męczeństwa, które sobie był przepowiedział zdawna. Zdziwił się tedy niepomiernie, gdy zobaczył, że arcykapłan przyjaźnie zbliża się ku niemu i zgoła nie groźnym, owszem, poufałym ruchem kładzie mu dłoń na ramieniu. Cień przykrego zawodu przemknął po jego strupieszałej twarzy — zaraz jednak pomyślał sobie, że pewno słowa jego wzruszyły zatwardziałe serce arcykapłańskie i że to chwila odpowiednia, aby on je swoją wymową zmiękczył do reszty. Wzniósł tedy natchnionym ruchem okute dłonie i począł proroczyć.
— Nieszczęścia spadną na Księżyc, jakich jeszcze dotychczas nie było! Szernowie skażą wszystkie niewiasty ludzkie, a potem wyschnie wielkie morze i pola przestaną rodzić. Będą umierali wszyscy po kolei, przeto iż nie czekali na prawdziwego Zwycięzcę, wskrzesiciela martwych, lecz obałamucić się dali samozwańcowi! Pustynia głodna wyjdzie z granic swoich i pochłonie kraj, gdzie ludzie mieszkali, aby nie zostało nawet śladu po grzesznikach!
Mówił długo, wymyślając coraz to nowe a straszniejsze klątwy i groźby, aż zamilkł w końcu zmęczony, gdy już sądził, że wzruszył dostatecznie serce arcykapłana. Dziwno mu tylko było, że Elem nie pada na kolana i nie kaja się przed nim. Wszakże rybacy jego po wysłuchaniu czwartej części słów tak groźnych dawno bili już o ziemię twarzami, wyprzysięgając się grzechów nietylko popełnionych, ale takich nawet, o których im się dotychczas nie śniło.
Elem spokojnie i z uwagą, choć z dziwnym uśmieszkiem na ustach, wysłuchał słów proroka, — zdawało się, że ceni w myśli ich znaczenie i doniosłość; przy każdym szczęśliwszym i bardziej piorunującym zwrocie kiwał głową z uznaniem, robiąc natomiast niechętny ruch, kiedy się prorok powtarzał lub nudnym się stawał. W końcu uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nieźle, nieźle! — rzekł klepiąc Chomę po ramieniu. — Nie myślałem nawet tam, w Kraju Biegunowym, że jesteś takim mówcą, chciałem rzec: prorokiem!
Chomie zachowanie arcykapłana wydało się trochę nie-przystojnem, nie chcąc jednak zrażać na wstępie tej nakłaniającej się ku niemu duszy, nie odrzekł ani słowa i ważył jeno w myśli, jakąby dalej wieść drogą dzieło nawrócenia.
Elem tymczasem usiadł i kazał mu zbliżyć się ku sobie. Prorok mimowoli przez dawne, wpojone latami posłuszeństwo wobec przełożonego podszedł ku niemu skwapliwie i gotów mu już prawie był oddać pokłon czołobitny, gdyby sobie nie był dość wcześnie przypomniał o zmienionej swej roli obecnie. Nie miał jednak czasu na dalsze rozważania, gdyż arcykapłan zagadnął go znienacka:
— Ale powiedz mi, jakie ty masz dane, że przybyły z Ziemi Zwycięzca nie jest Zwycięzcą rzeczywistym? Tylko nie prorokuj już w tej chwili, lecz mów jasno i w porządku.
Choma wyciągnął ręce, ile mu na to kajdany pozwalały, i zaczął liczyć na palcach.
— Przedewszystkiem nie powstali umarli, aby go witać, jak napisano. Powtóre: dzień się nie zrobił wieczny, lecz noc po staremu zapada, wbrew słowom proroków dawniejszych. Potrzecie: nie rozwarło się Morze, aby mu do kraju szernów drogę utorować. Poczwarte: nie zwycięża szernów sam, lecz ludziom bić się z nimi każe. Popiąte... nie powstali umarli...
— To już było! — zawołał Elem, — wymyśl jeszcze co nowego!
Choma zgniewał się i wpadł znowu w zapał prorocki, zwłaszcza że łatwiejszy on był od żmudnego wyliczania. Teraz jednak arcykapłan nie chciał go już słuchać tak cierpliwie, jak poprzednio. Owszem, przerwał mu potok dreszczem wstrząsających słów dosyć brutalnie i wezwał żołnierzy, aby go odprowadzili do więzienia.
— A wymyśl co lepszego, na wszelki przypadek! — zawołał za nim jeszcze.
Poczem żołnierze wywlekli proroka z izby, począł im się bowiem opierać, nie dlatego wprawdzie, aby pragnął tu dłużej pozostać, ale dla samej zasady, przeczuwając, że się zaczyna jego męczeństwo. Zdumiony też był znowu niemało, kiedy go wprowadzono do suchej i widnej celi i dano wszelkie skromne wygody, których zdrowie jego i wiek potrzebowały. Rozejrzawszy się po nowem swem mieszkaniu, pokręcił głową z podziwem i zapytał z pewnem onieśmieleniem strażnika przez okienko w drzwiach: kiedy będzie ukamienowany? Strażnik roześmiał się tylko szeroko i poradził mu, aby zjadł kawałek chleba, który ma na stole, bo pewnie jest głodny. Choma tedy z przyzwyczajenia zaczął go nawracać, namawiając, aby się odprzysiągł fałszywego Zwycięzcy, ale strażnik był śpiący i niewiele przeto słowom jego dostępny. Jakoż ziewnął wkrótce i zasnął właśnie w chwili, kiedy starzec był w połowie swoich przepowiedni o nieuchronnem i straszliwem księżycowego świata zniszczeniu.
Przed pałacem tymczasem na placu stal Sewin i mówił do ludu, wzburzonego z przedziwną tłumu logiką zarówno występem Chomy, jak i jego uwięzieniem...
Zausznika arcykaplańskiego powitano krzykiem i gradem obelg; on jednak przeczekał ten wybuch spokojnie i z zastygłym uśmiechem na chudej twarzy, a gdy się na mgnienie oka cisza zrobiła, skorzystał z niej natychmiast, aby zawołać:
— Jego Wysokość arcykapłan Elem przysyła mnie, aby się o waszej woli względem ujętego starca dowiedzieć!...
Te słowa dziwne sprawiły wrażenie. Lud przyzwyczajony był zawsze dowiadywać się o woli arcykapłanów, i wtedy nie wahał się nigdy, co ma czynić: jeśli był w dobrym humorze, słuchał, jeśli w złym, oponował głośno i krzykliwie. Ale pytanie Sewina zmieszało tłum najzupełniej. Chciano dzisiaj Elemowi robić na przekór, a nie wiedziano, jakie są jego zamiary. Nawet z postawy jego żołnierzy nie można tego było wywnioskować: siedzieli spokojnie z odłożoną bronią na stopniach pałacu i rozmawiali z sobą, przeciągając się w słońcu...
Krzyki ustały, zaczęły się natomiast w mniejszych kółkach zwady pomiędzy tłumem. Sewin i ten okres przeczekał spokojnie, a w końcu odezwał się, mimo że tłum zgoła woli swej nie objawił:
— Jego Wysokość cieszyć się będzie, że wola jego zgadza się najzupełniej z waszą. Istotnie postanowił on to, czego wy się domagacie: wybadać Chomę, który tymczasem wygodne ma w pałacu pomieszczenie, a następnie oddać go wam, abyście z nim wedle sądu swego postąpili...
Tłum rozszedł się, wychwalając Elema. —
Pod koniec tego długiego dnia Ihezal odwiedziła znowu Malahudę. Gdy mu opowiedziała wszystko, co się wydarzyło, starzec zadumał się posępnie.
— Nie powinienem był dopuścić, — rzekł po pewnym czasie, — aby Elem wziął kołpak arcykapłański. Stał się błąd.
Ale na uwagę dziewczyny, że można to jeszcze naprawić, że dość mu się pokazać wśród ludu, aby go z powrotem jako pana powitano, potrząsł głową przecząco.
— Mówiłem ci już raz, — rzekł, — i teraz powtarzam: za późno! Obecnie zjawiając się, wzmógłbym tylko zamieszanie. Tu muszę czekać — w ukryciu.
Ihezal nie nalegała. Wogóle dziwna była tego dnia: oczy jej patrzyły w świat jakby z poza mgły jakiej, usta miała pobladłe i drżące...
Kiedy przed zapadającym wieczorem wracała przez chłodne morze, twarzą ku złotemu, zachodzącemu słońcu zwrócona, lica jej kwitły niezdrowym rumieńcem, przez cienką białą skórę gdzieś od wnętrza przeświecającym — i czarne oczy, sino podkrążone, głębszemi się jeszcze wydawały, niźli zazwyczaj.
Przybijając do brzegu posłyszała gwar tłumu, zgromadzonego jeszcze na placach i przed domami: klątwy, nawoływania, śpiewy, kłótnie i targi, całą ruchliwą i zgiełku pełną małość dnia dzisiejszego — i wargi ściągnęły jej się nagle niepohamowanem obrzydzeniem. Przymknęła oczy, starając się wywołać przed nie postać Zwycięzcy świetlaną, ale wbrew natężonej woli pod zwartemi powiekami zamajaczył jeno szeroko-skrzydły, czarny cień szerna Awija, czterema krwawo płonącemi źrenicami w nią wpatrzony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.