Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Tom II/LVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVI.

Wróciwszy do dusznej izby więziennej, Masłowa, milcząc, zdjęła kaftan, siadła na tapczanie i opuściwszy ręce na kolana, zamyśliła się.
W izbie były tylko: suchotnica, Władimirska z małem dzieckiem, staruszka Mieńszowa i stróżka z dwojgiem dzieci. Córkę dyaka uznano wczoraj za chorą umysłowo i przeniesiono do szpitala. Reszta kobiet prała. Staruszka spała, leżąc na tapczanie; dzieci bawiły się na korytarzu, a drzwi stały otworem. Władimirska z dzieckiem na ręku i dozorczyni, robiąc pończochę i przebierając szybko palcami, podeszły do Masłowej.
— No, cóż, widzieliście się, gadaliście? — spytały obydwie.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko patrząc bezmyślnie przed siebie, poruszała nogami ruchem jednostajnym.
— Cóż tak milczysz? — pytała stróżowa. — Tylko nie upadaj na duchu. Eh, Kaśka. No! — mówiła, przebierając jednocześnie szybko palcami.
Maslowa milczała.
— A nasze poszły prać bieliznę, powiadają, że naznosili dużo — mówiła Władimirska.
— Finaszka! — zakrzyknęła stróżka, wychyliwszy się za drzwi. — Gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze.
I wyjąwszy jeden drut, zatknęła go w kłębek razem z pończochą i wyszła na korytarz.
W tej chwili dal się słyszeć w korytarzu szelest kroków, pomieszany gwar głosów kobiecych i weszły aresztantki do izby w łapciach na bosych nogach, każda niosła w ręku kołacza, a niektóre nawet po dwa. Fiedosia podeszła natychmiast do Masłowej.
— Cóż, albo nie dobrze? — spytała Fiedosia, patrząc miłośnie swemi jasnemi, niebieskiemi oczami na Masłową. — A to będziemy miały do herbaty — i zaczęła układać kołacze na półeczce.
— Cóż, rozmyślił się, nie chce się żenić? — spytała Korabiowa.
— Nie, nie rozmyślił się, ale ja go nie chcę — odparła Masłowa — i powiedziałam mu to sama.
— Ot głupia! — wykrzyknęła swym tubalnym głosem Korabiowa.
— Cóż, jak nie można żyć razem, to poco się żenić? — spytała Fiedosia.
— A przecie twój mąż idzie za tobą — wtrąciła stróżka.
— To i cóż, my po ślubie — odparła Fiedosia. — A jemu poco brać ślub, kiedy nie będzie żył z nią razem.
— Ot, głupia! Poco? Ożeni się z nią, to ją ozłoci.
— Mówił: gdzieby cię nie posłali, ja za tobą pojadę — powiedziała Masłowa.
— Pojedzie — to pojedzie, nie pojedzie — to nie pojedzie. Ja go prosić nie będę. Teraz jedzie do Petersburga starać się o sprawę. Niech jedzie, dla niego każdy minister — to krewny — ciągnęła dalej, tylko, że on mnie nic nie obchodzi.
— „Wiadoma rzecz! — ozwała się nagle Korabiowa, rozwiązując swój worek i myśląc najwidoczniej o czemś innem. — Cóż, napijemy się wódki?
— Pijcie zdrowi — odparła Masłowa. — Ja nie będę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.