Ziemia w malignie/Zjazdy naukowe w kraju

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Zjazdy naukowe w kraju. — Policjant przy teleskopie. — Dziennikarz jako doktór. — Reklama. — Szympans i szkicownik. — Fizjolog w roli portrecisty. — Kieliszeczek na kongresie. — Bajka o małpie i okularach.

Ci i owi z licznego grona profesorów, zebranych tego lata w Zakopanym, patrzą na Giewont okiem chwilami trochę zamglonym i powtarzają w myśli ciekawsze ustępy z przyszłych referatów: „Szanowni słuchacze, panie i panowie...“ Pod koniec wakacyj, we wrześniu odbędzie się w kraju kilka naraz kongresów naukowych. Lwów zaprasza fizyków polskich na zjazd, na którym poruszane być mają również kwestie dydaktyczne. Kraków spuści wszystkie mosty zwodzone i otworzy szeroko bramy w odwiecznych murach sporej armii filozofów stołecznych i prowincjonalnych oraz lotnemu oddziałowi „logistów“.
Obrady i wnioski fachowców nie wywołują u nas mocnego echa, nie docierają do szerszego ogółu. Nie stworzyliśmy w czasach nowszych jakiegoś popularnego Towarzystwa Przyjaciół Nauk — na wzór głośnej energicznej „British Association“, — nie postaraliśmy się o dobrą reklamę prasową, mamy na wiedzę i naukę pogląd jak gdyby trochę... „egipski“, specjalista ze stopni katedry uniwersyteckiej spogląda z wyraźną pogardą na tłum nędznych profanów, tam w dole... Na świecie szerokim jest już od dawna inaczej, uczony żyje z laikiem za pan brat, laik chwyta bez ceremonii uczonego pod ramię. Astronomia to chyba nauka dość dostojna, czcigodna, niedostępna i arystokratyczna. A jednak lat temu kilkadziesiąt słynny profesor Pickering z uniwersytetu Harvarda doszedł do wniosku, że dyletanci, amatorzy, ludzie z tłumu, mogliby oddać wiedzy rzetelne usługi, obserwując uważnie gwiazdy zmienne. Fachowiec ma pewien program, nie może co wieczór jeździć lunetą po całym firmamencie i zdarza się często, że jakieś ciekawe stadium dalekiej katastrofy kosmicznej przeoczy... Pickering wciągnął kilku amatorów, m. in. Olcotta, do pracy i już w roku 1917 powstało w Stanach głośne dziś stowarzyszenie Obserwatorów Gwiazd Zmiennych. Na południowej stronie nieba, niedaleko Wodnika, oglądać teraz jeszcze możemy t. zw. Kometę Peltiera, a ów Peltier to właściciel małego garażu, mechanik, który ma już 47 tysięcy różnych trafnych obserwacyj w dorobku i zawiadamia nieraz astronomów zawodowych o ciekawych zjawiskach w kosmosie. Ameryka ma w tej chwili 35 klubów, założonych przez dyletantów-astronomów, książka o budowie własnego teleskopu rozeszła się w nakładzie szesnastu tysięcy egzemplarzy i niektórzy z majsterków-amatorów doszli do nieprawdopodobnej wprawy w szlifowaniu i oprawianiu szkieł i zwierciadeł. Niedawno rozeszła się między tym prostym ludem wiadomość, że Harvard chciałby wysłać poważną ekspedycję naukową na Syberię, na obserwację zaćmienia słonecznego, ale że uniwersytet nie ma odpowiedniego, przenośnego instrumentu. Skrzyknęli się, zwołali natychmiast członków klubu bostońskiego, zorganizowali zmiany dzienne i nocne, zakasali rękawy i zabrali się do roboty. Uniwersytet Harvarda otrzymał w porę teleskop precyzyjny, nad którym pracowali wytrwale — w godzinach wolnych od zajęć zawodowych — dwaj stenotypiści, nauczyciel muzyki, szofer autobusu, chemik, architekt i policjant (zmiana dzienna)...
Świat naukowy krajów zachodnich umie widocznie cenić działalność skromnego „outsidera“, bo niedawno fakultet jednego z uniwersytetów amerykańskich nadał tytuł doktora nauk przyrodniczych honoris causa — dziennikarzowi, O. D. Munnowi, współredaktorowi świetnego miesięcznika „Scientific American“ ...„w uznaniu pracy dla nauki badawczej“... Sztab redakcyjny pisma w słowach nabrzmiałych wzruszeniem dziękuje w ostatnim numerze dostojnemu ciału za ten zaszczyt: „my, skrybenci naukowi, piszemy ustawicznie o czynach innych ludzi — niech nam raz wreszcie wolno będzie z prawdziwą dumą wymienić nazwisko jednego z naszych kolegów...“
Ta wersalska wymiana grzeczności ma sens głębszy, świadczy o trwalszym przymierzu wiedzy z prasą. Podobno normalny czytelnik pism amerykańskich tak się już otrzaskał z nauką, że szuka jej nawet w... zwykłych anonsach. Zamiast przeróżnych bzdurnych superlatywów, zamiast przedrostka naj przy wszystkich przymiotnikach znajdujemy często w ogłoszeniach, w prozaicznej rubryce handlowej gazet i tygodników nowojorskich krótkie, zupełnie dorzeczne szkice z dziejów techniki, fakty, dane. Przed tablicą z napisem: „w tym budynku założył pierwszy warsztat Thomas Alva Edison“ — stoi starszy siwy pan i wskazuje ją pięknym gestem młodemu robotnikowi. „Praca trwa dalej — w roku zeszłym publiczność amerykańska zaoszczędziła znów pięć milionów dolarów na elektryczności — co rok nowi rekruci powiększają wielką armię naukowców, inżynierów, fachowców — stworzyli wspólnym wysiłkiem nowoczesną rurę rentgenowską, przyczynili się do rozkwitu radiotechniki...“ Tak — mniej więcej — wygląda ogłoszenie firmy „General Electric“ na okładkach pism ilustrowanych.
Pisma literackie znowu w rubryce krytyk i sprawozdań coraz częściej zamieszczają dłuższe rozumowane oceny z książek, poświęconych szkicom z historii nauki. Zastanawiają się np. nad stylem i talentem plastycznym nowego autora, który w dziełku „Laury niewiędnące“ wstępuje w ślady znakomitego de Kruifa, rysuje wdzięczne portrety Buffonów, Reaumurów, Lineuszów, Lamarcków i wreszcie dociera do największego z nich wszystkich — Darwina. Opis wysp Żółwich w tej książce, opis podróży nękanego chorobą morską genialnego przyrodnika, Darwin w wieku podeszłym, chłop prowansalski, Fabre — to podobno małe klejnoty literackie, „purple passages“ utworu, który chwali nawet sceptyczny zazwyczaj recenzent tygodnika „Time“.
Czytelnik i uczony, badacz laboratoryjny i artysta tyle zresztą mają cech wspólnych i przeróżnych punktów stycznych... Trudno się dziwić, że sobie po długiej rozłące podali wreszcie ręce, że maszerują w najlepszej komitywie po tej samej ścieżce. Panna Prescott, londyńska malarka zwierząt, wybrała się pewnego dnia na zwykłe studia z natury do ogrodu zoologicznego. I nagle szympans (imieniem Jack) wyrywa jej szkicownik i ołówek z rąk, smaruje coś wzdłuż i w poprzek zamaszyście, mrużąc oko chwilami...
Panna Prescott podciągnęła, wzmocniła niektóre linie i twierdzi, że szympans ma stanowczo zdolności, że w jego rysunku widać wyraźnie nos, oczy, podbródek, podpis artysty... Są to prawie na pewno wnioski zbyt pośpieszne i śmiałe, ale leżą jak gdyby na linii dzisiejszych badań laboratoryjnych. W referatach naukowych oglądać można bardzo interesujące zdjęcia filmowe małpy Mony, która niedawno została matką, ma bliźnięta i na swój sposób otacza je opieką, uczy chodzić, wyrabia w nich mięśnie, giętkość, energię, poczucie przestrzeni, kształci i wychowuje (podobno bez klapsów i zbytecznych awantur). Te studia z odpowiednimi komentarzami ukazują się w poważnych zeszytach czasopisma „Psychologia porównawcza“ i dowodzą, że malarka i psycholog nieraz bardzo bliskimi, sąsiednimi dróżkami, przedzierają się przez gęsty las tajemnic przyrodniczych.
Fizjolog też bywa chwilami artystą, portrecistą, i próbuje np. rozstrzygnąć eksperymentalnie kwestię, dlaczego właściwie twarz ludzka zmienia się tak bardzo na starość? Pomiary dokładne wykazały, że nosy, usta itd. rosną z szybkością różną, twarz ma równowagę „niestałą“ i dlatego jej linie są płynne. Uszy np. rosną podobno ciągle i względnie szybko, nawet u staruszków dziewięćdziesięcioletnich i gdybyśmy żyli na ziemi z dziesięć wieków — moglibyśmy mieć na starość uszy, jak słonie. Tak twierdzi wiedza doświadczalna.
Na poważnym kongresie medycznym i biologicznym — w Oksfordzie! — wybitny profesor zwrócił się do uczonego audytorium z gorącą prośbą, żeby raz wreszcie na drodze badań ścisłych ustaliło, czy kieliszek — jeden i drugi — działa dobrze czy źle na człowieka znużonego... Jaki jest wpływ alkoholu na organizm? W tej kwestii my, laicy, mielibyśmy chyba też coś do powiedzenia.
Mamy zresztą o wiele częściej, niż nam się wydaje. Biologia, medycyna wiedzą już coś niecoś o pokarmach niezbędnych i odżywianiu, podzieliły naszą strawę codzienną na „substancje energetyczne“ (cukier, białe pieczywo), które tylko uzupełniają braki „paliwa“, na witaminy, na proteiny. Specjalny Komitet Ligi Narodów zastanawiał się niedawno dłużej nad właściwą dietą, podobno „instynkt i apetyt“, które nami od wieków kierowały, nie wystarczają, oszukują, zwodzą, obżeramy się bez sensu, zapychamy żołądki byle czym, nie wiemy, co zjadamy w wątróbce, a co w befsztyku. Gdybyśmy chcieli współpracować — wszyscy — z biologami, możnaby tu wprowadzić jakiś ład, ustalić wreszcie dietę racjonalną... Niestety, „nauka o odżywianiu“ ma mało walorów poetyckich i nie przemawia do wyobraźni. Nie zagrzeje tłumów do czynu... Nie wytworzy — jak astronomia — ruchu między entuzjastami-amatorami.
Zresztą dla ścisłości dodać należy, że zdaniem niektórych starszych matadorów naukowych wiemy już w ogóle o wiele za dużo o wszystkim. Sędziwy fizyk, Oliwer Lodge, skarżył się dziennikarzom niedawno: „moja pierwsza miłość — radio... Dziś tym czy innym moim odkryciem z lat młodych posługują się w tym celu, by dawać sygnały aeroplanom bombowym i masakrować dzieci...“ 85-letni Lodge zajmuje się teraz spirytyzmem. Rozczarowała go wiedza ścisła i — ludzie.
Ludzie robią bzdury, bo wiedzą jeszcze za mało, nie za dużo. Nasadzają — jak w starej bajce Kryłowa — okulary na niewłaściwą stronę kadłuba i — wymyślają na optykę. Ale miejmy nadzieję... za dziesięć wieków...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.