Ziemia w malignie/Stara małpa z nad Limpopo

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Stara małpa z nad Limpopo. — Ogniwa. — Dzwony na trwogę. — Jaskółki. — Kodeks honorowy dzikusa. — 50 miligramów jako nagroda. — Kłótnia o czosnek. — Jaskiniowiec dobrowolny. — Wells przemawia na bankiecie.

Grzechów z najbardziej zamierzchłej przeszłości nie można na wieczne czasy ukryć pod ziemią i gorliwi prehistorycy znów wygrzebali ze śmietnika dziejów fakty poniekąd mocno kompromitujące. Antropolog angielski, prof. Broom, aż w Transvaalu i bodaj w pobliżu rzeki Limpopo odkrył szkielet małpy człekokształtnej — okaz ma już wyraźne cechy ludzkie, jest nam bliższy niż wszystkie istniejące goryle i szympanse, jest cennym „brakującym ogniwem“ z tamtej — z małpiej — strony. W Anglii znowu, w dolinie Tamizy, w hrabstwie Kent, archeolog londyński, dr. A. T. Marston, odkopał niedawno czaszkę, którą oglądać można na zdjęciach w tygodnikach naukowych. Czerep przetrwał doskonale tych głupich dwieście tysięcy lat, należał — zdaniem znawców — do t. zw. Człowieka przedświtu, przy czym „Eoanthropus“ Marstona mógłby być dalekim prapradziadkiem głośnego „Człowieka z Piltdown“, jest od niego o kilkadziesiąt tysięcy lat starszy, żył w starszej epoce kamiennej, bardziej przypomina szympansa — to w ogóle nowe „brakujące ogniwo“ z naszej, z ludzkiej strony.
Słowa „missing link“ (brakujące ogniwo) przeszły od dawna z ksiąg i referatów do języka potocznego, laika trochę już niecierpliwi cała ta sprawa, nie może pojąć, dlaczego naukowcy przy każdym odkopanym truposzu chińskim, jawajskim, neandertalskim powtarzają te same tajemnicze wyrazy i w tych samych prawie zdaniach mówią o ważnym odkryciu.
A jednak — trudno się dziwić przyrodnikom. Dla zwykłego historyka każdy odnaleziony list Napoleona do Marii Ludwiki od razu „rzuca nowe światło“ i „wypełnia dotkliwą lukę“ — a cóż znaczą wszystkie Napoleony, Ludwiki wobec tych lat milionów i tych tragedyj geologicznych, które odtworzyć musi prehistoryk? Czerep i skamienielina może znaczyć więcej, może być ciekawszym dokumentem, niż kupa szpargałów i niż całe tajne archiwum z epoki chytrego Fouche’go, ministra policji.
Dla laików „brakujące ogniwa“ nie są już dziś i nie powinny być żadną sensacją. Łańcuch zimnych faktów zamknął się dawno i każda lepsza książka antropologiczna, każda poważniejsza encyklopedia opowiada wyraźnie i niedwuznacznie, że jesteśmy ssakami i — co tu gadać — należymy po prostu do rzędu „naczelnych“ razem z lemurami, małpami niższymi, małpami człekokształtnymi. Niech tam sobie fachowcy rysują cierpliwie a mozolnie drzewa genealogiczne, czytelnikowi zwykłemu wystarcza krótka wiadomość, że homo sapiens jest potomkiem jakiegoś małpoluda, że ma z nim wspólnych praszczurów i że dopiero od „pliocenu“ kroczymy własną drogą, prowadzimy interes pod własną firmą, samodzielnie. Który „australopithecus“ i który antropoid jest z nami nieco bliżej skuzynowany, to właściwie wszystko jedno, skoro ustaliliśmy, że nie pochodzimy z arystokracji, ale z takich tam prostych sobie, szarych, rudych, czwororęcznych, ogoniastych i na drzewie z dziada pradziada osiadłych.
Ale każde odkrycie ewolucyjne cierpliwych przyrodników budzi na nowo refleksje: dlaczego „homo sapiens“ zrobił ongiś taką karierę zawrotną i czy to prawda, że po tylu wiekach rozwoju zbliża się szybkim krokiem do katastrofy strasznej, nieuniknionej, którą nb. — takie są wyroki losu — sam wywołać musi? Czy to prawda, że ostatnia gałązka olbrzymiego drzewa genealogicznego ma się odłamać lada dzień i runąć w nicość? Alarmów nie brak — najspokojniejsi ludzie, jak np. biskup z Canterbury, mówią o „pękającym, trzeszczącym gmachu cywilizacji“, prawnicy poważni stwierdzają, że lada chwila wszystko się zawali, że losy całych pokoleń, całej ludzkości w tej chwili się ważą (prez. Lamas na posiedzeniu Ligi).
Czytelnik pilniejszy może czasem dostrzec w gazecie tu i ówdzie wiadomość bardziej pocieszającą — musi tylko dobrze uważać, bo je drukują przeważnie drobnym maczkiem, petitem. W tygodniu ubiegłym — jak piszą — przywieziono pociągiem pośpiesznym do Wenecji kilka tysięcy jaskółek z Austrii, z Niemiec. W Europie centralnej mróz chwycił wyjątkowo wcześnie i obawiano się, że ptaki o własnych siłach Alp nie przelecą. Dwa tysiące jaskółek przesłano też któregoś dnia aeroplanem z Berlina, ułatwiając im w ten sposób doroczną „migrację“. Może nie jest jeszcze z człowiekiem tak źle, może nie tylko zęby, kończyny, kręgi ogonowe podlegają prawom ewolucji?
P. Flannery, badaczka amerykańska, twierdzi zresztą — opierając się na własnych dłuższych obserwacjach wnikliwych — że nawet człowiek pierwotny wcale nie jest taki znów „dziki“, jak to sobie zwykle wyobrażamy. P. Flannery spędziła sporo czasu między „Indianami z Wielkich Lasów“ (Kanada, brzeg południowy zat. Hudsona) — nie mają zupełnie krwawych tradycji wojennych, nie mają specjalnej „broni zaczepnej“. Ten sam brak tradycyj — pisze dalej uczona autorka w zajmującym artykule antropologicznym — znajdujemy często u ludów bardzo zaawansowanych, Chińczyków, Hindusów, tubylcy w krajach „najdzikszych“ mają pewien własny dekalog, czy kodeks honorowy, mają wstręt i pogardę dla morderców, kłamców, okrutników, są gościnni i kochają dzieci.
Człowiek „cywilizowany“ — tak na dobrą sprawę — też nie zawsze bywa takim odrażającym ludożercą, jakim go malują. Cała armia w białych kitlach ślęczy po dniach i nocach nad mikroskopami i usiłuje nam życie przedłużyć, nie skrócić. Niedawno poważny kongres międzynarodowy ofiarował nagrodę pieniężną i 50 miligramów radu dwóm lekarzom londyńskim, którzy odznaczyli się w walce z rakiem. Profesorowie Kenneway i Cook (londyński „Cancer Hospital“) zastosowali w badaniach bardzo umiejętnie niezawodną metodę przyrodniczą, najpierw oddzielili sprytnie, izolowali ze zwykłej smoły te składniki, które czasem — jak stwierdzono — raka wywołują, później stworzyli je syntetycznie w retortach, potem odkryli w chorym organizmie żywym substancje do tamtych podobne i wreszcie zbudowali teorię powstawania nowotworów złośliwych — uznano ją właśnie na zjeździe lekarskim za pierwszy krok stanowczy na drodze do walnego zwycięstwa.
Nadszedł widać czas, kiedy jedna z najprzeraźliwszych „masek śmierci“ ma zniknąć wreszcie z nieszczęsnej ziemi, bo mnożą się odkrycia ciekawe — lekarze wiedeńscy szukają jakiejś szczepionki zapobiegawczej, Ameryka bada pilnie, jak się dziedziczy i przerzuca na potomstwo jedna z chorób najgorszych i najbardziej morderczych.
Nie tylko w tych wielkich, groźnych sprawach zaznacza się dobre serce i „czujące widzenie“ ludzi w bieli. Chcieliby nawet drobne przykrości z naszego życia usunąć. W Ameryce wre od dłuższego czasu walka autorytetów, polemika na temat... skąd właściwie pochodzi przykry zapach czosnku. Uniwersytet Yale’a twierdzi, że to małe cząsteczki roślinne zostają w ustach, perfumują oddech, że wystarcza przemyć gardło i jamę ustną byle rozczynem, zawierającym chlor i fatalne substancje tracą odór, „neutralizują się“. Uniwersytet w Cincinnati powiada natomiast, że czosnek przenika do płuc z krwi, która go czerpie z żołądka, że cały osobnik — krótko mówiąc — jest na czas pewien przesiąknięty drażniącą wonią. Lekarze podzielili się na dwa wrogie obozy, wojna Cincinnati contra Yale zajmuje sporo miejsca w prasie naukowej. Dr. Maloney (N. Y.) twierdzi, że nawet noworodka czuć czosnkiem, o ile położnica zjadła coś takiego przed momentem krytycznym.
Nie żartujmy sobie lekkomyślnie z tych spraw i sporów. Nauka badawcza ma własne drogi i własne poglądy na rzeczy wielkie i małe. Jedno ze znanych pism ilustrowanych umieszcza w ostatnim zeszycie kilka fotografij, przywiezionych do Londynu przez członków angielskiej ekspedycji arktycznej z jakiejś dalekiej Wyspy Północnej. Na ciekawym zdjęciu obejrzeć można, jak w zupełnej samotności fizyk — Moss — siedział w norze lodowej przez trzy miesiące. Łączyła go ze światem tylko coraz dłuższa „rura oddechowa“ i antena aparatu radiowego. Na rysunkach schematycznych widać, jak leżał i notował, jak lampką naftową oświetlał jaskinię, jak pedałował na rowerze „w miejscu“, wytwarzając prąd do ładowania baterii. Chodziło o jakieś studia nad lodem, o „sferę jonizacji“, o przyczynki, z których dopiero może wnukowie dobrowolnego troglodyty będą mieli pożytek...
Wells twierdzi w którejś z książek, że właściwie najlepszy, najmilszy okaz gatunku „homo sapiens“, to... badacz prawdziwy. Wielki pisarz angielski i dziś jest tego zdania. Skończył niedawno lat 70 i na bankiecie uroczystym w PEN-klubie wygłosił mowę. Mówił, że życie jest za krótkie, że chciałby podjąć teraz nową wielką pracę, na miarę dawnych „encyklopedystów“. Tyle jest zagadnień w komórce żywej, we wszechświecie...
Niektórzy możnowładcy współcześni chcą te wszystkie problematy sprowadzić do jednego: jak utopić bliźniego w łyżce wody?
Już „australopithecus“ i człowiek neandertalski mieli mądrzejsze cele w życiu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.