Ziemia w malignie/Kongres naukowy i spowiedź publiczna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kongres naukowy i spowiedź publiczna. — Stamp contra Hogben. — Gladstone zadaje pytanie. — Tygrys w baraniej skórze i „nadczłowiek“. — Całodzienne utrzymanie za dwadzieścia groszy. — „Wróg ludu“. — Latające oko i teatr bez wyjścia.

W tygodniach ubiegłych mieliśmy kilka wielkich przemówień o doniosłości historycznej, chociaż nie dotarły — obawiać się należy — do najuważniejszych czytelników, do szerszego ogółu. W Anglii, tym razem w mieścinie Blackpool, obradowało słynne Towarzystwo Przyjaciół Nauk (British Association), a słowa, padające dziś na takim dorocznym zjeździe uczonych mają trochę inny ciężar gatunkowy, niż hałaśliwe i tandetne dyrdymały norymberskie.
Minęły już widać te czasy, kiedy mąż nauki na kongresie wygłaszał słabym, drżącym głosem referat okraszony obficie formułkami i terminami technicznymi, kiedy dokładał starań, żeby go nikt nie rozumiał prócz trzech kolegów-specjalistów. Coś się na świecie szykuje i — nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło — referaty przyrodników mają rzetelne, mocne napięcie dramatyczne! Tragedie zdarzały się i dawniej w historii wiedzy ludzkiej, — od Galileusza do Pasteura każdy pionier musiał wojować i borykać się, niczym bohater antyczny, rozwalać pięścią mury, ale dopiero w naszej epoce badacz musi walczyć o elementarne prawo do życia. Giordano Bruno musi dowodzić, że to nie on podpala stosy, Galileusz — że nie on oślepia ludzi, a Pasteur, że nie chce wcale zarażać wścieklizną sąsiadów zza którejś miedzy. Kongres naukowców staje się powoli jakąś bardzo wzruszającą spowiedzią publiczną. Rachunek sumienia zajmuje coraz więcej miejsca i wypiera nawet powoli rachunek różniczkowy i całkowy.
Sir Josiah Stamp, astronom-amator, prezes wielu towarzystw przemysłowych, komisyj, banków, ekonomista, człowiek rozsądny, obrotny, dzielny, doświadczony, zagaił obrady w Blackpool, wygłosił ozdobną orację powitalną i — od razu rozpętał burzę. Sir Stamp uderzył w ten sam fałszywy klawisz, który znamy tak dobrze od dawna: nauka pędzi naprzód za prędko, zasypuje ludzi odkryciami, zmienia raptownie „warunki“ bytu, nie liczy się z „inercją“ urządzeń, instytucyj, z tradycją, nie daje człowiekowi czasu na przystosowanie się do nowych metod i narzędzi, oszałamia go, wyrzuca z posady na szmelc. Dobry jest postęp, pośpiech, ale ofiary tracą czasem duszę w zawrotnym, obłąkanym, przeraźliwym tańcu. Czy nie można by trochę zwolnić tempa? czy nie można by wprowadzić jakiejś przymusowej „kontroli urodzeń“ — ale dla maszyn, wynalazków, pomysłów, odkryć, nie dla ludzi?
Po starszym ekonomiście zabrał natychmiast głos młodszy, prof. Hogben z Londynu i wytłumaczył koledze w dłuższym przemówieniu, że właściwie... powtarza przestarzałe argumenty dawnych „maszynoburców“. Nie trzeba pchać palca w koła rozpędowe — zło tkwi gdzie indziej. Nie umiemy sobie dać rady z maszynami, z motorami, bo nam ktoś pomieszał fatalnie języki, jak za czasów biblijnej wieży Babel. Kształcimy tłumy fachowców, przyrodników, inżynierów, których nic poza ich specjalnością nie obchodzi, a zarząd główny, podział właściwy dóbr tego świata powierzyliśmy mężom stanu, którzy znów nie zdają sobie sprawy z wszechmocy, z zasięgu potęg technicznych, nie widzą „linij generalnych“, nie dostrzegają faktów oczywistych, nie rozumieją, że każde wielkie odkrycie laboratoryjne ma wpływ przemożny na stosunki socjalne. Jeszcze dość niedawno — mówił Hogben — wielki Gladstone, znakomity polityk, w czasie, kiedy już depesze szły przez kabel transatlantycki, pytał fizyka, Faradaya, czy można dla prądu elektrycznego znaleźć jakie zastosowanie praktyczne? I ten sam wdzięk naiwności zdobi wciąż jeszcze Gladstone’ów dzisiejszych — sypią paragrafami, wydają prawa i zakazy i nie mają pojęcia o siłach, które oblicze świata rzeźbią i prawdziwy wyraz mu nadają.
Tak się potykali dzielnie dwaj ekonomiści na zjeździe, starszy (Stamp) wywiesił wreszcie białą chorągiew i skapitulował przed młodszym (Hogbenem), ale... „maszynoburcy“ — nie łudźmy się — nie ucichli na zawsze. Spór trwa, argumenty furczą w powietrzu, dyskusja toczy się dalej.
Sprawa ma najwidoczniej dwie strony. Kiedy przemawia świetny biolog i pisarz, Julian Huxley, najoporniejszy słuchacz w sali kongresowej nabiera szacunku dla pracy badacza i dla dzisiejszych metod naukowych. Naturze nie można powierzyć — jak się okazuje — nawet funkcyj rozrodczych. Ma sposoby przestarzałe, absurdalne, okrutne, dzikie, morduje, kaleczy i unieszczęśliwia bez potrzeby cale generacje. Czasem idzie naprzód, czasem się cofa i niszczy w napadzie szału pracę tysiąca wieków. Ale biologia podpatrzyła i przyłapała na gorącym uczynku „atomy życia“ — geny, umie w niektórych wypadkach — jak fizyka nowsza — tworzyć własne kombinacje w laboratorium. Świetny genetyk Muller (Texas) zapowiedział zebranym w Blackpool przyrodnikom, że nadejdzie dzień, kiedy można będzie hodować tygrysy z usposobieniem baranków i — jeżeli komu na tym zależy — barany z temperamentem tygrysów. Z muszkami owocowymi biologia współczesna wyczynia już od dawna przeróżne sztuki zdumiewające, naświetla „geny“ promieniami Roentgena, przeinacza, zmienia pokolenia, wypuszcza na świat okazy o cechach z góry przewidzianych... Istnieje nadzieja — mówił Muller z Texas — że kiedyś przejdziemy od niepozornych much owocowych do ssaków i — stworzymy „nadczłowieka“.
W mniejszym zakresie można by właściwie i teraz to i owo wskórać... Słynna pani Maud Slye wybiera się po raz pierwszy od lat dwudziestu sześciu do Europy na kongres lekarski. Zabiera z sobą kupę „rodowodów mysich“, ważniejsze wyniki badań i stu czterdziestu tysięcy sekcyj... Rak — to wynika wyraźnie z obserwacyj wieloletnich nad gryzoniami — powstaje w ten sposób, że pewien określony, zwariowany „gen“ przechodzi na potomstwo. Odporność również jest dziedziczna i — jeżeli chodzi o myszy — można prawie ściśle matematycznie, stosując prawa Mendla, wykalkulować, gdzie się skłonność do straszliwych nowotworów złośliwych zjawi w dalszych generacjach. I znów... „gdybyśmy mogli wprowadzić takie rejestry dla ludzi, jak te, które ja od ćwierć wieku prowadzę dla myszy — mówi zwięźle i stanowczo prof. Slye w wywiadzie prasowym — wytępilibyśmy przeraźliwego raka doszczętnie już w następnym pokoleniu. Ze wszystkich państw świata tylko jedna Szwecja podjęła tę myśl i tworzy kartoteki...“ Za sprawą genetyki, biochemii znikają jedna za drugą najgorsze plagi egipskie z nieszczęsnej ziemi.
Ekonomistom dawniejszym najwięcej kłopotu sprawiała kwestia wyżywienia wielkich mas, pisali dzieła długie i trudne o głodzie i chlebie. I to zagadnienie olbrzymie zabrała im od dawna cicha i cierpliwa wiedza przyrodnicza. W Japonii, w Instytucie Centralnym w Tokio, pracuje od lat dr. Tadosu Saiki, pitrasi w wielkich kotłach, gotuje, smaży, mierzy wytworzone kalorie odpowiednimi przyrządami, bada wartości odżywcze strąków soi i smażonych koników polnych. Tysiące ludzi zgadza się dobrowolnie na dietę ścisłą i doktór japoński bada raz konduktorów, karmionych podług przepisu „kaloriami“, a raz nauczycieli wiejskich. Już dziś ułożyć można na zasadzie doświadczeń z pięćset różnych dań sytnych, potraw posilnych, jadłospis „kuchni biologicznej“ jest coraz bogatszy i przy tym — dr. Saiki podejmuje się wyżywić dorosłego człowieka kosztem... 25 groszy dziennie! Ma tysiące niespodzianek w zapasie, umie z roślin wzgardzonych, odrzucanych, z chwastów, z pierwiosnków, z badyli przyrządzać budynie i sałatki. Dzieciaki karmione jego metodą są nawet odporniejsze na epidemie, dzieci cesarza japońskiego odżywiane są według recept instytutu, dr. Saiki wygłasza pogadanki przez radio i liczba „saikistów“ rośnie z dnia na dzień.
Zresztą uparty lekarz japoński przywiózł owe ciekawe metody badawcze z Europy, gdzie nauka o „racjonalnym odżywianiu“ ma już od dawna apostołów, odkrywców, pionierów. W odwiecznej walce z widmami głodu zajęliśmy w ostatnich czasach zupełnie nowe i niezwykle ważne pozycje strategiczne. Nawiasem mówiąc — nawet w ciężkiej dobie kryzysu, jak stwierdza raport specjalnej komisji przy Lidze Narodów, spożycie mleka, mięsa rośnie — i to po przeliczeniu „na głowę ludności“ — produkujemy w ostatnich latach coraz więcej masła, jajek, owoców, bekonów, a ten rezultat pomyślny zawdzięczamy też na pewno rozumniejszym metodom, wypracowanym w laboratoriach naukowych.
Więc jeżeli uczony nie jest „wrogiem ludu“ — to kto? Inżynier? — Uwolnijcie inżyniera od opieki polityków, zawodowych krzykaczy, hurra-patriotów, rozwiążcie mu ręce — wołał wielkim głosem na kongresie w Blackpool wybitny profesor Cramp — a rozwali wam ponure mury nowoczesnej wieży Babel, otworzy drogi, uczyni wojnę niemożliwą! Bo pokój, wzajemne porozumienie narodów leży przecież w interesie inżynierów! Ustawcie stacje nadawcze w rowach między drutami kolczastymi, głośniki i telewizory po domach, a ludzie przestaną myśleć o pochodach zaborczych!...
I jednocześnie — jeszcze nie ma telewizorów w domach prywatnych, ale już ktoś wpadł na dowcipny pomysł „latającego elektrycznego oka“. Wysyłamy samolot — bez załogi — daleko za linie nieprzyjacielskie, samolot ma kamerę telewizyjną, która przesyła obrazy automatycznie drogą radiową na dystans... podpatruje... szpieguje... Od razu wiadomo jak strzelać, żeby szrapneli nie marnować...
W tej epoce nawet kongres spokojnych uczonych wygląda jak akt kulminacyjny melodramatu. Widz słucha z zapartym oddechem, bo wie, że i jego losy się ważą... Ktoś zamknął wszystkie wyjścia z teatru...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.