Ziemia w malignie/Cichy dom

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Cichy dom. — Mózg świata. — Czarne słońce. — Następny „roberek“.

Byłem w Londynie dawno już, przed wojną i nie zwiedzałem miasta jak zwykły turysta, gość hotelowy. Przyjechałem — fizyk i asystent — w sprawach zawodowych i może dlatego noszę w pamięci od lat trochę dziwny „album widoków“ angielskich. Pamiętam mosty nad Tamizą, solidne gmachy gotyckie, City w godzinach giełdowych, wyfraczoną publiczność w dzielnicy teatralnej, ale przypominam sobie także laboratorium prywatne w mieszkaniu jednego z największych chemików ówczesnych, Ramsaya, ubogi Whitechapel i położoną gdzieś na krańcach imponującego miasta pierwszą w Europie „rafinerię“ radu, skromne podówczas zakłady British Radium Co.
Pamiętam też dobrze wizytę w czcigodnej Royal Institution... Najcichszy chyba z „gmachów publicznych“ świata. Wprowadzono mnie do biblioteki — nie o wiele znów większej od tych, które bywają w zamożnych domach prywatnych i po chwili stał przede mną nieduży siwy pan... Wszystkie próby nawiązania rozmowy w językach kontynentalnych udaremnił od razu. Będziemy mówili po angielsku — powiedział — pan mnie zrozumie i ja pana. I miał rację. Pokazał mi wiekopomne żółte szpule drutu, w których genialny Faraday odkrył indukcję, pokazał mi podziemia, w których stały przeraźliwe, olbrzymie stalowe bomby — tu on, mój rozmówca, James Dewar, następca Faradaya, skraplał oporne gazy. Później przeszliśmy do sali wykładowej.
— Ma pan studentów, profesorze?
Nie, nie miał studentów ani innych uciążliwych obowiązków akademickich. Instytut, założony przez znanego w dziejach Rumforda, był zawsze i przede wszystkim przybytkiem twórczej pracy naukowej. Davy, Faraday, Bragg nadali cichemu domowi rozgłos światowy i sprawili, że o spokojnym gmachu głośno będzie na ziemi nawet wtedy, kiedy inne, hałaśliwe legną w gruzach. Sala wykładowa nie jest rzeczą najważniejszą, nie jest sercem Instytutu badawczego. Czasem tylko zdarza się tu wielkie święto: kiedy w grudniu czy w okresie wielkanocnym zwalają się nagle hurmem na Albemarle Street dzieciaki ze wszystkich szkół, kiedy małe główki zapełniają dostojną przyciemnioną aulę Faradaya, a przed katedrą i tablicą piętrzą się tajemnicze przyrządy, kiedy światła niesamowite biegają po ścianach i latarnia magiczna rzuca obrazki na ekran. Najwięksi mistrze wiedzy ścisłej — Tyndall, Braggowie, Jeans — mówili z tej katedry dzieciom o cudach świata, o tajemnicach, wydartych naturze zawziętą pracą badacza.
Niedawno gmach przy Albemarle Street obchodził uroczyście inne święto i witał inną publiczność. Pisarz H. G. Wells przemawiał w auli Faradaya do dorosłych, do uczonych. Był to — w myśl znanego powiedzenia — „właściwy człowiek na właściwym miejscu“. Nikt w literaturze nie zna lepiej od Wellsa psychiki badacza, nikt — nawet zawodowiec — nie orientuje się lepiej od niego w ścieżkach zawiłych, nie widzi wyraźniej celów i zamierzeń. Wells był uczniem świetnego biologa, Huxleya, jego pierwsze powieści fantastyczne świadczą o specjalnym zmyśle, o węchu zdumiewającym prawdziwego odkrywcy. Tym razem pisarz rozwijał przed dostojnym gronem swój projekt „wielkiej encyklopedii“. W sprawozdaniach dziennikarskich zaznaczają się tylko zarysy planu: chodzi najwidoczniej o to, żeby stworzyć jakąś drukowaną skarbnicę wspólnego doświadczenia, jakiś „mózg świata“ czy książnicę, wyjaśnić ze dwadzieścia tysięcy „pojęć“, wyłożyć w języku prostym, zrozumiałym, co wiemy na prawdę, podać sumienny, nie sztucznie podkolorowany obraz kosmosu, streścić rozsądnie dzieje, naszkicować układ społeczny, wskazać najkrótszą drogę do uczciwych źródeł. „Encyklopedyści“ ongiś odegrali rolę w historii, od nich się zaczął „wiek oświecenia“ — kto wie, czy nowa biblia świecka (undogmatic Bible), dostępna dla wszystkich, nie rozproszyłaby i dziś złowrogich cieni...
Uniwersytety — jak wiemy z dość smutnego doświadczenia — ułatwiają dostęp nie tylko do źródeł poznania, ale i do posad, gromadzą też niekiedy towarzystwo dość mieszane i — Wells ma stanowczo rację — prawdziwa nauka musi sobie wreszcie poszukać w tych czasach innych gmachów cichszych, dostojniejszych. „Mózg świata“ dla wszystkich, wielka książnica — to doskonały pomysł, ale...
Trzeba od razu pomyśleć o tomach dodatkowych, o trudnych suplementach specjalnych, o „odsyłaczach“. W nauce, jak czasem w romansie kryminalnym i często w brydżu najciekawszy jest rozdział następny, „następne rozdanie“. To, co już wiemy, jakoś się tam przedostaje do szarego człowieka, ale i jego, jak innych, zajmuje najbardziej to, czego nie wiemy.
Weźmy np. takie „pojęcie“ z przyszłej encyklopedii: Promień kosmiczny. Kilka miesięcy temu świetny fizyk i laureat Nobla, Compton, zdawał na poważnym kongresie sprawę ze swoich doświadczeń bardzo skrupulatnych. Stwierdził, że owe radiacje kosmiczne są stanowczo słabsze na równiku, mocniejsze w okolicach podbiegunowych, słaby tedy magnes — ziemia, najwidoczniej je odchyla z drogi prostej, ergo—promienie kosmiczne to ładunki elektryczne — „cząstki“. Teraz znów równie znakomity fizyk i laureat, Millikan, zbudował sobie bardzo praktyczne „sondy“-baloniki, które go kosztują zaledwie dwa dolary za sztukę, lecą z odpowiednimi aparatami samopiszącymi pod stratosferę, osiągają łatwo znaczną wysokość 28 kilometrów, po czym jeden ze sprytnych, związanych sznurkami baloników, pęka, reszta zatrzymuje się w ruchu i rejestruje t. zw. „jonizację“ na wyżynach. Millikan bada atmosferę nie przy ziemi, ale tam, w jej głębiach. Okazuje się, że tajemnicze promienie kosmiczne, to nie cząstki-protony, ale światło, jak promienie Roentgena. Kto ma rację i co napisać w encyklopedii? Sprawa nie jest bez znaczenia, ma pewien związek z nowoczesnymi poglądami na materię, na powstawanie światów.
Ze słowem świat miałby bardzo poważny kłopot astronom i astrofizyk. Niedawno na wielkim kongresie amerykańskim słynny H. N. Russell usiłował znaleźć odpowiedź na proste pozornie pytanie, co się wreszcie dzieje z ognistą kulą — gwiazdą, słońcem — z samotnym ciałem niebieskim, porzuconym w bezkresach? Traci ciepło przez promieniowanie, stygnie, ale co dalej? Trzeba wziąć pod uwagę, że kulista masa materii ma z 90 różnych gatunków atomów, że w tej gmatwaninie — przed ostateczną śmiercią — odbywać się będą jakieś gwałtowne procesy „nadchemiczne“, że atomy, odarte z elektronów, neutrony odegrają w ostatnim akcie pewną rolę. Astrofizyka, aby jakoś wybrnąć z trudności, buduje sobie — w myślach — modele uproszczone i po długich wyliczeniach matematycznych dochodzi do wniosku, że słońce umarłe wyglądać musi jak czarna kula z niezwykle, nieprawdopodobnie ciężkiej materii. Kula — zdaniem współczesnych fizyków indyjskich, p.p. Kothariego i Majumdara — nie może w ogóle przekroczyć pewnych rozmiarów, nie może mieć więcej, niż 40 tys. kilometrów w średnicy. Słońce się zatem kiedyś skurczy i wyschnie na pestkę.
A ziemia? Ziemię — zdaniem tegoż Russella — czeka najpierw trochę inna tragedia. „Esencją życia“, jak wiemy, jest tlen i świat roślinny ze światem zwierzęcym przerzucają się tym gazem koniecznym, jak tenisiści piłkami. Rośliny chwytają dwutlenek węgla, zatrzymują węgiel, a tlen przekazują atmosferze i zwierzętom i tak ta zabawa się ciągnie od prawieków. Ale są też skały, zawierające żelazo, i te formacje chwytają również tlen łapczywie, wycofują go z obiegu i to już na stałe, na zawsze. Może się zdarzyć — powiada Russell — że tlenu zabraknie na naszym globie, zostanie pochłonięty, zginie w związkach żelaznych, ziemia zardzewieje i taki będzie koniec życia organicznego...
Życie — to zresztą też ogromnie trudny do napisania artykuł encyklopedii. Czytam właśnie zajmującą książkę, która wyszła niedawno w przekładzie polskim („Wstęp do nauki o życiu“). Na każdej prawie stronicy — i to już w pierwszych rozdziałach — trafiamy na zdumiewającą kolekcję znaków zapytania. Jak powstają kształty zwierząt? jak sobie wytłumaczyć „przystosowanie“? „dziedziczność“? „regeneracje“ u zwierząt niższych? „podobieństwa ochronne“? Co chwila szczere wyznanie sumiennego jak widać autora: musimy zdobyć się na uczciwe oświadczenie, że zadowalającego rozwiązania tej sprawy nie posiadamy.
Nie tylko tej, ale i tysiąca innych. „Biblioteka niewiedzy“, słownik encyklopedyczny wielkich, pilnych a dotąd nie napoczętych zagadnień byłby o wiele bardziej imponujący od najlepiej opracowanych foliałów zwykłej encyklopedii. Kto wie, czy owe znaki zapytania pomieścilibyśmy w jednym gmachu.
Rzecz szczególna: do rozwiązywania tych spraw, w nauce najważniejszych, wcale nie są powołani tylko ludzie z dyplomem, świadectwem urzędowym, ludzie obdarzeni tym czy innym papierkiem ostemplowanym. W sali, w której ongiś wykładał Faraday, uczeń introligatora i — genialny twórca fizyki nowszej, dowodzić tego długo nie trzeba.
Dalsze, najciekawsze tomy olbrzymiej książnicy mogą i powinni pisać wszyscy.
Taki morał cenny wypływa wyraźnie z historii nauki. Najdzikszym wrzaskiem nie można go usunąć z dziejów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.