Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Rozdział XXV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXV.

— Kto ci dał znać o śmierci hrabiego? — mówił dalej Leopold.
— Mój syn Paweł, który niedawno chodzi ł z wizytą do panny de Terrys... — odpowiedział Paskal.
— Czy się z nią widział?
— Nie... Nie przyjmowała...
— Tem lepiej... O której porze hrabia wziął bilet na swój ostatni pociąg pośpieszny?...
— Znaleziono go dziś rano o wpół do dwunastej umarłym w gabinecie...
— Wybornie! — rzekł były więzień zacierając ręce. — Dziś zameldują o śmierci... Jutro około dziesiątej lekarz miejski przyjdzie do sprawdzenia zgonu: Obchód pogrzebowy będzie dopiero po jutrze rano... To więcej czasu niż potrzeba...
— Ale — zapytał Paskal z niepokojem — jakiegoż ty użyjesz sposobu?
— Dowiesz się gdy się uda...
— Dla czego nie zaraz?...
— Dla tego, że działając sam, odkrywam swoje plany dopiero gdy się powiodą... Jutro punkt o drugiej będę czekał na ciebie... Jarrelonge może co chwila powrócić i nie potrzeba aby cię spotkał...
— Masz słuszność...
Dwaj zacni krewni ścisnęli się za ręce i przedsiębiorca wyszedł.
Po jego wyjściu Leopold opuścił domek i udał się na miasto, gdzie porobił niektóre sprawunki.
Gdy wszedł na ulicę Tocanier, Jarrelonge również tam wracaj spuściwszy łachmany (że użyjemy jego języka) pochodzące z waliz Urszuli Sollier i Renaty.
Nabywca skradzionych rzeczy, zwany passerem, zapłacił mu za nie czwartą część ich wartości.
Leopold wydawał się ponurym.
Jarrelonge dostrzegł to.
— Czyś ty lekarz umarłych? — zapytał go ze śmiechem. — Minę masz pogrzebową...
Ten wyraz nabawił Lantiera dreszczu.
— Jestem zajęty... — odpowiedział.
— Czy byśmy się mieli obawiać policyi? — zawołał uwolniony więzień, płochliwy jak zając, gdy przypuszczał że się policya nim zajmuje.
— Nie... wszystko spokojnie...
— No, to musisz być zajęty jakimś nowym interesem?...
— Tak jest.
— I coś cię kłopocze?... jest jakaś bagatelka?
— Właśnie.
— Czy nie będzie niedyskretnością zapytać, jaka to bagatelka?
— Nie, bo będę potrzebował twojej pomocy...
— Wiesz dobrze, że możesz na mnie liczyć.
— Trzeba mi fałszywych kluczów.
— Brawo!... Z przyjemnością widzę, że tu idzie o drobniejszą sprawę... pogméramy trochę w pełnej kasie jakiegoś szyk mieszkania... Ja to wolę.
— Tym razem pracować będziemy nie dla zysku — odpowiedział Leopold — ale z ostrożności.
— Cóż mam robić?
— Nic innego tylko dostarczyć; mi tego, czemby można otworzyć szufladę...
— Jaką?
— Bardzo małą...
— Przypuszczam więc, że zameczek jest bardzo mały, a takie zamki to tandeta...
— Możesz mi dostarczyć co potrzeba?
— Ba!... przecież wytrychów nie sprzedają u handlarzy starzyzną... Ale to wszystko jedno, będziesz miał co ci potrzeba... Czy ci pilno?
— Tak jest.
— Kiedyż ci tego potrzeba?
— Na jutro rano, na ósmą...
— Dobrze... możesz być pewnym...
— Czyś pewny że nie doznasz zawodu...
— Jestem tem pewniejszy, że będę sam robił...
— Ty!...
— Ja... Kiedyś byłem w terminie u ślusarza i tak samo jak kto inny potrafię się obejść z młotkiem i pilnikiem...
— A! tak — rzekł Leopold ze śmiechem — więc zajmowałeś się wszelkiemi rzemiosłami!...
— O! nie jednem i jeszcze wielu spróbuję, aż póki nie znajdę takiego, któreby mi pozwoliło żyć z dochodów, kręcąc dużemi palcami na brzuchu... To nastąpi... Tymczasem muszę kupić narzędzia niezbędno do zrobienia cacek...
— To znaczy że ci trzeba pieniędzy?...
— Ja, mein herr...
— Oto masz sto franków.
— Oddam ci resztę...
Jarrelonge znowu wyszedł i powrócił w godzinę. niosąc z sobą małe kleszcze, kowadełko, pilniki, młotki i drut rozmaitej grubości.
— Oto są drobiazgi... — rzekł kładąc sprawunki na stole — i oto reszta wraz z rachunkiem... Pamiętaj, żem więcej nie wymagał... człowiek jest uczciwym...
I oddał Leopoldowi czterdzieści siedm franków.
— Teraz — mówił dalej — zajmijmy się obiadem. A po obiedzie do roboty! Dawno mi się to jiaż nie trafiło... to mnie orzeźwi...
Dwaj nędznicy zajęli się posiłkiem, poczem Jarrelonge wziął się gracko do roboty fałszywych kluczów i wytrychów.


∗             ∗

Po napadzie głośnej rozpaczy, której Honoryna de Terrys oddała się na wiadomość o śmierci ojca, nastąpiła boleść ponura i milcząca.
Ustały łkania, łzy obeschły.
Energiczna natura dziewczęcia wzięła górę.
Honoryna z zimną krwią zastanowiła się nad swojem położeniem.
Znajdowała się sama, bez rodziny, wolną i panią swojej woli.
Dopóki żył hrabią, nie pomyślała o tam nigdy na seryo.
Nie spodziewała się jego tak nagłej śmierci.
Dziś pojmowała całą rozciągłość straty jaką poniosła i przerażała się swojem osamotnieniem.
Opanowały ją ponure myśli, a złowrogie przeczucia zawładnęły jej zasmuconą duszę.
Pozostawszy przez kilka godzin w zamknięciu, dziewczę pojęło, że jej obowiązkiem było zająć się pogrzebem ojca.
Wydała rozkazy.
Pokój hrabiego został zamieniony w prawdziwą pogrzebową kaplicę... Przybyłe zakonnice uklękły przy ciele hrabiego i odmawiały psalmy pokutne?
Wieczorem panna de Terrys posłała służącego do merostwa dla złożenia deklaracyi o śmierci ojca i naznaczywszy pogrzeb na pojutrze, na dziesiątą z rana, kazała porozsyłać karty pogrzebowe.
W nocy prawie nie spano w pałacu przy bulwarze Malesherbe i nazajutrz wszystkie twarze nosiły cechę znużenia pozostawioną przez bezsenność.
Honoryna milcząca, ubrana czarno, z twarzą wybladłą, oczyma suchemi i ponuremi, czołem przerżniętem głęboką zmarszczką, przedstawiała w swojej tragicznej urodzie obraz skupionej boleści.
Pomodliwszy się przez godzinę przy śmiertelnem łożu, dziewczę ułożyło listę osób, adresa których należało wypisać na biletach zapraszających, poczem poszła zamknąć się w swoim pokoju, wydawszy polecenie, aby jej nie przeszkadzano pod żadnym pozorem...
Jeszcze nie było południa.
Od dwóch blizko godzin jakiś jegomość mający około pięćdziesiąt lat, w białym krawacie, z długiemi faworytami, w szyldkretowych binoklach założonych na nos urzędownie, w palcie z kołnierzem barankowym i w ciepłych rękawiczkach siedział przy bulwarze Malesherbes w kawiarni, której okna wychodziły na front pałacu hrabiego.
Jegomość ten miał z lewej strony portfel ze skóry juchtowej wypchany papierami i aktami, a z prawej, na tacy, kieliszek na pół pełny wermutu.
Czytał, albo raczej udawał że czyta gazety, które rozkładał kolejno przed sobą; — w rzeczywistości zaś na żadną nie zwracał uwagi.
Człowiek ten wydawał się niecierpliwym i niespokojnym.
Jego wzrok, którego blask kryły niebieskawe szkła binokli, nieustannie zwrócony był przez szparę pomiędzy firankami okien, na bramę wjezdną pałacu de Terrys.
Nagle zadrżał.
Przed tą bramą stanął fiakr, z którego wysiadł jakiś jegomość przyzwoitej miny, dobrze ubrany, mający w dziurce od surduta wstążeczkę legii honorowej.
Nowoprzybyły trzymał w ręku arkusz, papieru z notatkami które przeglądał, poczem podniósłszy głowę na fasadę hotelu, spojrzał na numer i powiedziawszy parę słów stangretowi, zadzwonił.
Natychmiast drzwi się otwarły i ukazał się odźwierny.
— Co pan żąda? — zapytał z ukłonem.
— Jestem lekarzem merostwa cyrkułowego — odrzekł przybyły — i przybywam dopełnić zwykłych formalności odnośnie do zgonu pana hrabiego de Terrys...
— Proszę wejść...
Lekarz przestąpił próg.
Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, odźwierny uderzył w dzwonek umieszczony pod markizą pałacową i dodał:
— Jeżeli się pań zechce pofatygować przez dziedziniec, panie doktorze, to pana wprowadzę...
Przybyły skierował się ku gankowi.
Kamerdyner Filip czekający na progu przedsionka ukłonił mu się z miną pytającą.
Na to nieme zapytanie lekarz odpowiedział wymienieniem swego urzędu.
— Proszę pana z sobą... — rzekł Filip kłaniając się powtórnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.