Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XXIX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIX.

Rozprawiając tak sam z sobą, Leopold dreptał po stwardniałym śniegu i myślał o sposobie, jakim by mógł rozciągnie nadzór nad domem, nie będąc zmuszonym do znoszenia zimna, którego ostrość się zdwoiła.
Nagle z ust jego wyrwał się okrzyk radości.
— Mam!... — rzekł. — Z miejsca o którem myślę, bidzie można widziéć każdego, kto będzie wychodził z zamku. — Ale głód mi dokucza, a umrzéć z głodu w wilię zostania bogatym, byłoby niezręcznością!!... Ale mniejsza o to! na wojnie jak na wojnie!... Z lepszym apetytem jutro zjem obiad.
I wydobywszy z kieszeni tabliczkę czekolady, zaczął ją gryźć, kierując swe kroki ku domowi.
Na prawo, w głównym dziedzińcu, znajdowało się kilka budowli pomiędzy któremi była cieplarnia.
Leopold zauważył tę cieplarnię, widocznie ogrzewaną podczas zimy.
Stanął przed zwykle otwartą bramą.
Tego wieczoru, jakimś szczególnym wypadkiem brama była zamknięta.
Wiemy, że cała posiadłość była otoczona dosyć wysokim murem.
Muru tego Lantier nie mógł przebyć, ale przeleźć przez bramę było dla niego fraszką.
Prędzéj niż we dwie minuty znalazł się zdrów i cały na dziedzińcu i skierował do cieplarni.
Klucz tkwił w zamku.
Przekręcił go i przestąpił próg niewielkiego budynku, gdzie ceglany piec dniem i nocą utrzymywał łagodne ciepło.
— Co ranek, — mówił do siebie, — ogrodnik musi podpalać w piecu... — Postaram się — wynieść przed jego przybyciem... — Zresztą zorjentuję się w téj cieplarni i pewno znajdę jaką kryjówkę... — Obecnie idzie tylko o to, aby domu nie spuścić z oka....
Zbiegły więzień przybliżył się do szyb i spojrzał na front zamku.
Świeciło się w wielu oknach.
Światła co chwila zmieniały miejsca.
— Jakiś ruch.i. — szepnął Lantier, — coś niezwykłego dzięje się w domu.
I zdwoił uwagę.
Zostawimy go przez chwilę na czatach i poprosimy czytelnika, aby mam towarzyszył do zamku.
Urszula Sollier była sama, w swoim pokoju.
Dwie walizy zamknięte na kłódki i silnie związane sznurami świadczyły o blizkim wyjeździe.
Ochmistrzyni zmarłego Roberta Vallerand, układała w trzeciej walizie drobne przedmioty do ubrania.
Na stole leżał mały czarny woreczek skórzany z łańcuszkiem mosiężnym niklowanym i klamrą z tego samego metalu. — Na blaszce umieszczonej poniżej zamku wyryte były litery U i.S, — cyfry początkowe nazwiska Urszuli Sollier.
— Zamknęła walizę, zapięła rzemienie, i wysunęła ze stołu szufladę i wydobyła różne papiery i maleńki pakiecik zawinięty w jedwabną tkaninę..
Mały ten pakiecik składała nieduża paczka biletów bankowych.
— Woreczek ten nigdy mnie nie opuści, — rzekła do siebie; — obecnie zawiera on cały majątek Renaty i mój... — Niedługo mieć będziem miliony...
W woreczku była chustka złożona we czworo.
Na téj chustce umieściła ona bilety bankowe i mówiła daléj, biorąc do ręki zapieczętowaną kopertę.
— List do notaryusza w Paryżu... — Ten list, w zamian za który oddawca otrzyma pokwitowanie z odbioru ogromnych summ, złożonych u pana Audouard notaryusza w Nogent-sur-Seine... — trzeba go będzie schować w pewne miejsce, gdyż jego strata byłaby stratą wszystkiego.
Urszula wsunęła cenny list w sekretny przedział woreczka, zupełnie niewidzialny i otwierający się za przyciśnieniem również niewidzialnéj sprężyny.
To uczyniwszy spojrzała na cyferblat zegara.
Skazówki wskazywały wpół do dziewiątéj.
Ktoś zlekka zapukał do drzwi.
— Proszę — rzekła Urszula.
Wszedł Klaudyusz.
— Pani Sollier, — rzekł — obiad gotów.
— Zaraz schodzę, mój przyjacielu, lecz przedtem mam ci dać jedno zlecenie.
— Słucham pani... — Odpowiedział Klaudyusz, którego twarz wyrażała głęboką boleść.
Ochmistrzyni ciągnęła daléj:
— Jak widzisz, moje pakunki są gotowe... — Zawierają one wszystko co posiadam... Zostawiam dwie walizy, a teraz zabieram z sobą tylko tę małą walizkę... Jadę do familii, ale być może, iż nie długo tam zabawię. — Jak tylko sobie wybiorę miejsce pobytu, napiszę do ciebie prosząc, abyś wysłała te tłómoki pod moim adresem.
— Bądź pani spokojną, pani Sollier — odpowiedział lokaj — zlecenie pani zostanie załatwioném.
— Dziękuję... — ja wiem, że mogę liczyć na ciebie... A teraz, pójdźmy.
Obiad był zastawiony w małym pokoiku, w którym ochmistrzyni zwykle jadała sama, gdyż nie siadała do stołu z panem Vallerand.
Usiadła do stołu.
Wszedł stangret.
— Pani Urszulo, — zapytał, — o któréj mam zaprządz?...
— Pociąg, którym, chcę jechać przechodzi przez Romilly o godzinie jedenastéj minucie trzydziestéj czwartéj... — Urządź że się tak, abym się nie spóźniła.
— Dobrze, pani Urszulo. — Zdążymy na czas.
Kucharka Franciszka przyłączyła się do męża, który usługiwał.
— Jakto, pani Urszulo, wyjąkała z oczyma łez pełnemi, — czy nas pani na zawsze opuszcza?
— Na zawsze nie, moja dobra Franciszko... — Przyrzekam, że się zobaczymy.
— Czy na pewno, pani Urszulo?
— Na pewno.
— Ach! jakżeż jestem kontenta... i kiedy się zobaczymy?
— Spodziewam się, że wkrótce.
— Ah dobrze, bo nam się czas będzie wydawał bardzo długim.
— Prędko on przejdzie... — Mąż twój został Wyznaczonym nadzorcą pieczęci... — Możecie więc by spokojni, aż do objęcia majątku przez dziedzica naszego kochanego nieboszczyka, — ktokolwiek on będzie... — Bardzo jest prawdopodobném, że ten dziedzic zechce was zatrzymać u siebie... Takich jak wy sług, nie łatwo zastąpić. — Czekajcież więc cierpliwie... i z ufnością... ja wam powiadam...
— Niech cię Bóg wysłucha, pani Urszulo!... — szepnęła Franciszka z westchnieniem. — Sądzę, że pani masz słuszność, ale przyszłość, jest tak niepewna...
I żona Klaudyusza otarła zwilżone powieki.
Udajmy się teraz do cieplarni, do Leopolda Lantier.
Zbiegły więzień nie opuszczał swego punku obserwacyjnego i przez szyby cieplarni nie tracił ani na chwilę na dole oświetlonych okien.
Łagodne ciepło go ogarnęło. — Gryzł tabliczki czekolady i nie bardzo się niecierpliwił.
Nagle zadrżał.
Na dole zamku otworzyły się drzwi bocznej jakiś człowiek wyszedł z latarnią w ręku, poszedł ku stajni leżącej naprzeciw cieplarni i wyciągnął z wozowni mały powozik.
Był to stangret.
— A! a! — pomyślał Lantier patrząc na to co się działo na dziedzińcu... — przygotowują powóz zatém pani Urszla dzisiejszéj nocy wyjeżdża... — To mi się podoba....
Stangret zapalił latarnie powozu, ubrał konia, zaprzągł go i zarzucił mu na grzbiet grubą derę, chroniącą od zimna.
— Trzeba się będzie ztąd wynosić naprzód, aby trochę wyścignąć powóz, — mówił daléj Leopold. — Ochmistrzyni pewnie jedzie na kolej i koń pobiegnie prędzej odemnie.
— Kończąc ten krótki monolog, były więzień nagle rzucił w tył.
— Do miliona djabłów! — rzekł z niepokojem — ten drab tutaj idzie! — Zdaje się, że ten stangret jest zarazem ogrodnikiem i musi tu palić w piecu zrana i wieczorem! Pozycja staje się krytyczną! — Gdzie się tu schować?
To mówiąc Leopold rzucił się w głąb cieplarni, idąc zgięty we dwoje prawie, z rękami wyciągniętemi naprzód, pomiędzy schodkami, na których stały wazony kwiatów...
Pod schodkami znajdowało się puste miejsce, gdzie się wcisnął.
Był już czas po temu.
Drzwi się otworzyły. — Ogrodnik-stangret wszedł, ciągle trzymając latarnię w ręku.
— Jeżeli mnie zobaczy, wszystko zginęło! — pomyślał zbieg.
I wydobył z kieszeni ostry nóż, w który nie zapomniał się zaopatrzyć.
Ogrodnik nie domyślając się obecności intruza w cieplarni, poszedł prosto do paleniska; otworzył drzwi pieca, poruszył węgiel na pół strawiony, nałożył drobnego węgla do pieca, wrzucił do niego parę szufli mokrego popiołu i ukończywszy starannie tę robotę wyszedł z cieplarni.
— Ocalony... — szepnął Lantier opuszczając swoją kryjówkę.
Ale wkrótce dodał z grubym przekleństwem.
— Milion djabłów... ten zbój zamknął mnie na dwa spust!!...
W istocie ogrodnik dwukrotnie przekręcił klucz w zamku cieplarni.
Leopold przybliżył się do okna i znowu wyjrzał chcąc się dowiedziéć co się dzieje.
Służący wracał do zamku.
Po upływie kilku minut powrócił otulony długim nieprzemakalnym płaszczem, w kapeluszu z czarną kokardą, jedném słowem w ubiorze stangreta.
Razem z nim szedł Klaudyusz, niosąc walizę.
Pani Sollier trzymając w ręku swój mały, czarny, skórzany woreczek, szła za nimi, rozmawiając z Franciszką.
Służący umieścił walizę na koźle, obok stangreta i poszedł otworzyć bramę.
Franciszka z płaczem uściskała panią Sollier i pomogła jéj wsiąść do powozu, który się poruszył, wytoczył z dziedzińca i znikł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.