Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XVI
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVI.

Przeczytawszy to nazwisko, Robert Valierad zadrżał.
— On! — szepnął z zadziwieniem pomięszaném z przestrachem, — on! ten nędznik... ten znienawidzony siostrzeniec, który splamił nazwisko ojca i stał się przyczyną wstydu i śmierci matki, mojéj biednéj siostry!... — Uciekł!... on uciekł!... — Ach! ta nowina nabawia mnie pomięszaniem... przeczuwam straszne, nieuniknione niebezpieczeństwo!...
Deputowany zbladł jak śmierć.
Ręka jego drżała.
Przeczytał zwolna powtórnie artykuł gazety a po upływie kilku sekund, rzucając ją zdała od siebie mówił daléj:
— No! w głowie mi się mięsza i moje przeczucia nie mają żadnego sensu... — Zbrodniarza nie ma się co obawiać... nie zajedzie on daleko... Wszyscy żandarmi są na nogach... rysopis rozesłany wszędzie... Leopold Lantier musi już być przy aresztowany... i tym razem będzie dobrze strzeżony.
Robert pogrążył się w głębokiém milczeniu.
Przebyte wzruszenia nadwerężały jego ciało osłabłe w skutek cierpień. — Zdawało mu się, że w około niego panowały ciemności; — przestał myśléć; — powieki jego zapadły na zmęczone oczy.
Zasnął.
Do salonu weszła Urszula.
Widząc że chory drzemał, uszanowała jego spoczynek, przyłożyła drewna ogień i wyszła.
Piąta wybiła gdy wróciła niosąc światło, Robert ocknął się, i widząc że już noc zapytał:
— Czy długo spałem?
— Półtoréj godziny, panie.
— Jest to zapewne skutek lekarstwa... lekarstwa dobroczynnego, gdyż marzyłem że już nic nie cierpię...
W téj chwili dał się słyszéć turkot powozu wjeżdżającego na dziedziniec.
Deputowany i gospodyni nadstawili ucha.
— Czyby to doktor przypadkiem wracał... — rzekł Yallerand.
— Ma jutro dopiéro przyjechać...
— Zatém to ktoś z przyjaciół lub suplikantów.
— Czy pan przyjmuje?
— Dla czegóżby nie? — To mnie rozerwie a Tallandier zalecił mi rozrywkę.
Urszula wyszła, minęła pokój poprzedzający salon i zastała w przedsionku służącego, lecz nie Klaudyusza, w towarzystwie kobiety w grubéj żałobie, któréj twarz zakryta, była gęstą koronkową zasłoną.
— Pan jest cierpiący, — mówił lokaj — i nie wiem czy będzie mógł panią przyjąć, chybaby wizyta pani była bardzo ważną.
Zasłonięta dama, w któréj nasi czytelnicy odgadli Małgorzatę, odrzekła wzruszonym głosem:
— Przyczyna moich odwiedzin jest bardzo ważna... — Muszę się widziéć z panem Vallerand bez straty czasu.
Do rozmowy wmięszała się Urszula.
— Pan Vallerand przyjmuje, — rzekła. — Ja panią zaprowadzę do niego... — Jakże mam panią zameldować?...
Małgorzata wyjąkała:
— Nazwisko moje nie jest mu znane...
— Proszę panią z sobą.
Urszula wyprzedziła gościa do pokoju przyległego do salonu i zostawiwszy ją na chwilę, udała się do Roberta.
— Kto tam? — zapytał chory.
— Jakaś dama w grubéj żałobie, która pragnie się widziéć w ważnym interesie...
— Nazwisko jéj...
— Utrzymuje, że jéj pan nie zna... Czy mam wprowadzić tę panią?
— Bezwątpienia.
Urszula otworzyła drzwi, za któremi stała Małgorzata i rzekła:
— Proszę pani...
Wdowa postąpiła parę kroków, lecz stanęła na progu zdjęta konwulsyjném drżeniem.
W chwili gdy się miała spotkać z dawnym kochankiem, którego przez słabość zdradziła, uczucie niewypowiedzianego wstydu i strasznego niepokoju owładnęło jéj duszę.
Jak ją też przyjmie Robert, u którego miłość została zastąpiona przez tyloletnią nienawiść?...
Zdziwiona widoczném wahaniem przybyłéj, Urszula powtórzyła:
— Proszę pani...
Małgorzata uczyniła ostatni wysiłek i przestąpiła przez próg.
Światło lampy stojącéj na murowanym kominku padało wprost na twarz Roberta Vallerand.
Widząc te blade oblicze, te zapadłe policzki, zagasłe spojrzenie, te włosy prawie białe, Małgorzata uczuła bolesne ściśnienie serca.
W tym człowieku, umierającym W czterdziestym czwartym roku, wyglądającym na starca, nie znajdowała ona nic z niegdyś uwielbianego młodzieńca.
Osłupienie trzymało ją w miejscu, nieruchomą i niemą, w obec kochanka, który się stał wrogiem, a z którym miała rozpocząć ostateczną walkę.
Robert Valerand wahanie przybyłéj wziął za bojaźliwość.
— Żałuję, pani, — rzekł z ukłonem, — że nie mogę pójść na jéj spotkanie i podać krzesło... — Ciężka choroba jest jedyną i smutną przyczyną tego pozornego braku grzeczności. — Racz mnie pani miéć za wytłomaczonego i zająć obok mnie miejsce.
Złamany i trudny do poznania głos deputowanego z Romilly wywarł rozdzierające wrażenie na Małgorzacie.
Z oczu jéj łzy wytrysły, gdy się zbliżała wolnym krokiem.
Robert znowu się ukłonił i wskazał jéj krzesło przy kominku.
Wdowa nie siadając, podniosła zasłonę.
Chory patrzał na nią z zadziwieniem.
Nagle promień światła padł na piękną twarz Małgorzaty, na tę szlachetną i zachwycającą twarz, zaledwie nieco zestarzałą w skutek lat i cierpień, otoczoną jak niegdyś, prawie zupełnie czarnemi włosami.
Robert poznał ją od pierwszego spojrzenia i widząc nagłe zjawienie przeszłości, otrzymał cios prosto w serce, o którém wyobrażenie dać zaledwie może silne uderzenie elektryczne.
Pomimo choroby skoczył na równe rogi, z za ciśniętemi dłoniami, obłąkanym wzrokiem drzącemi ustami.
— Ty!! — rzekł stłumionym głosem. — Ty!! — Tutaj!!...
— Tak jest, ja... odparła Małgorzata zmuszając się do okazania spokoju i przesadzając ton przymuszony spokój.
— Co tu robisz w moim domu?
— Przybyłam upomniéć się o swoją córkę...
— Swoją córkę!! — powtórzył deputowany z wybuchem gniewu i pogardy. — Swoją córkę! — Ty mi mówisz o swojéj córce!! — Milcz i wychodź!!
— Nie wyjdę, — Odparła Małgorzata, — i nie zamilknę!! — Musisz mnie wysłuchać i odpowiedziéć!
— Jesteś dziś odważną, ty, niegdyś tak słaba!...
— Niegdyś byłam dziecięciem drżącém i uległém. — Dziś jestem wolna i silna! — cierpienia którem znosiła z twojéj winy przez lat dziewiętnaście, nareszcie się przed trzema dniami skończyły... — Kat, który mi je zadawał nie żyje... — Niewolnica, pochylałam głowę przed swoim tyranem... — Tyran ten jest dziś w grobie a ja o jedném tylko myślę... o mojéj córce. — Ja chcę mojéj córki.
Robert chwiał się.
Zabrakło mu sił do utrzymania się na nogach i był zmuszonym usiąść, albo raczej upaść na szezlong.
Potém po raz drugi powtórzył:
— Swoją córkę! dziecko opuszczone przez ciebie przed dziewiętnastu laty bez żalu, bez wyrzutu, dla zaślubienia człowieka, którego miliony cię olśniewały! — Posiadasz te miliony i tego ci nie dosyć, chcesz swojego dziecka!! — To za wiele, pani, trzeba było wybierać... — A! wiesz pani, że trzeba być szaloną, aby się tutaj pokazać!
— Jestem przy zdrowych zmysłach! — odpowiedziała Małgorzata. — Okazując niegdyś ojcu posłuszeństwo, ustąpiłam przed gwałtem, pan dobrze wiesz o tém... — Byłam w jarzmie...
— Mogłaś skruszyć to jarzmo uciekając ze mną!
— Powinnam to była uczynić...
— Nie uczyniłaś tego i to jest twoim występkiem!
— Przyznaję, że byłam nikczemną... — Przebacz mi...
— Przebaczyć ci... tobie krzywoprzysiężnéj kochance i złéj matce! Tobie, któraś do mnie tylko powinna była należéć, lecz zamiast pójść za mną, sprzedałaś się i oddałaś! — Czyż mogę zapomniéć, że twoje opuszczenie uczyniło ze mnie nędznika i donosiciela? — Czyż sądzisz iż nie wiem, że czyn jaki popełniłem, odkrywając twemu mężowi tajemnicę twego wstydu, był czynem podłym?.... Zaślepiła mnie wściekła zazdrość!... Jeżeli jestem starcem stojącym nad grobem, w wieku, w którym każdy jest w pełnéj sile, to przez ciebie!... — Zabiłaś mnie, druzgocąc moje serce!
— Tak, wyrządziłam ci wiele złego, a jednak Bóg mi świadkiem, żem cię bardzo kochała!...
— Nie, tyś mnie nie kochała!... Tyś nie potrafiła kochać!...
— Zaprzeczałżebyś, że kocham swoją córkę?
— Rozumie się, że zaprzeczam! — Gdybyś ją niegdyś kochała, znalazłabyś energię do oparcia się ojcu lub do ucieczki ze mną... — Gdybyś ją kochała, umarłabyś z rozpaczy na samą myśl, że twoje dziecko rosło nie znając cię, bez twoich pieszczot, nie wymawiając tych słodkich wyrazów: moja Matko! — Byłabyś umarła, słyszysz! umarła, przeklinając sama siebie!!...
Robert się zatrzymał.
Po tym wybuchu gniewu, czuł, że nadchodzi chwila osłabienia straszna, a może mordercza.
Wstał, pochwycił flaszeczkę z lekarstwem stojącą na kominku, odetkał już drżącą ręką i połknął parę łyko W napoju.
Małgorzata blada, przerażona, drżąca spuściła gWę.
— Tak jest, — szepnęła głucho — byłam złą kochanką i złą matką.... przyznaję i żałuję, tego... ale, moje serce nie było winne... zabrakło mi siły i odwagi.
— Miłość i macierzyństwo dają wszystkie siły i całą odwagę.
— Znieważaj mnie, zasłużyłam na to... znieważaj, ale mi przebacz!... Cierpiałam przez lat dziewiętnaście... opłakiwałam swoją córkę... opłakuję ją ciągle!... Jeżelim nie umarła, to dla tego żem miała nadzieję ujrzéć ją kiedyś, gdy się ukończy moje męczeństwo.... — Ten dzień nastąpił i oto jestem u twoich stóp, błagając o łaskę... o litość...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.