Zemsta za zemstę/Tom piąty/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom piąty
Część trzecia
Rozdział XXIV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIV.

— Winienem pani — zapytał Leopold, którego czytelnicy, pomimo przebrania już, poznali.
— Okrągłe tysiąc pięćset franków, proszę pana — odpowiedziała pani Laurier.
Zbieg z więzienia wyjął pulares, otworzył go i wyjął paczkę biletów stufrankowych, które rachując rozłożył na stole kassowym.
— Ach! do licha! — zawołał nagle — zmuszony jestem przyjąć propozycyę, którąś mi pani przed chwilą uczyniła.
— Jaką propozycyę, proszę pana?
— Odesłania sprawunku do mnie, do domu. — Zabrakło mi stu franków do całkowitej summy, jaka się pani należy...
— Nic nie szkodzi... — odpowiedziała kupcowa uprzejmie. — Niech pan weźmie koronki, a sto franków zapłaci pan jutro lub kiedy indziej, gdy pan będzie przechodził przed sklepem...
— Zbytek łaski, pani — ale to być nie może... To się nie zgadza z memi zasadami, aby zabierać sprawunek, nie zapłaciwszy go całkowicie.
— Jednakże...
— Proszą bardzo, niech pani nie nalega...
— Skoro tak, to odeślę panu do domu... Ale nie dzisiaj... do Port-Creteil daleko, a już jest późno.
— Bardzo dobrze, moja pani... ale pod warunkiem, że pani jutro odeśle z pewnością.
— O! zaręczam panu, niezawodnie!...
— O której godzinie?
— O której panu będzie naj dogodniej.
— Jutro rano żony mojej nie będzie w domu, a chciałbym, aby już powróciła i mogła doręczy o przysłanej przez panią osobie, notatkę dotyczącą innych koronek, jakich potrzebuje...
— Zatem po południu.
— Ale nie wcześniej jak o drugiej... bardzo proszę...
— Punkt o drugiej... Przyślę swoją pannę sklepową, która się rozmówi z panią...
— Bardzo mnie pani zobowiążesz... Chciej pani przyjąć pięćset franków na rachunek...
— Ależ, panie, nie trzeba! Wszystko razem pan zapłaci.
— Idzie mi o to, abyś pani przyjęła zaliczkę... Będę pewniejszym że pani dotrzyma obietnicy...
Pani Laurier wzięła pieniądze i dała pokwitowanie.
Leopold schował je do pularesu i pożegnał kupcową, mówiąc:
— Jutro, o drugiej...
— Bądź pan spokojny... — nie obędzie pan czekał... — odpowiedziała pani Laurier, odprowadzając nowego klienta aż do drzwi, które za nim zamknęła, ukłoniwszy mu się powtórnie z uprzejmością.
Zenejda ciągle zadawała sobie pytanie, gdzie ona słyszała głos bardzo podobny, z wyjątkiem akcentu, do głosu tego nieznajomego, ale nadaremnie męczyła swóją pamięć.
— Gdybyś nie była tak silnie zakatarzona — rzekła do niej kupcowa — to bym cię jutro wysłała do Port-Creteil... Zrobiłabyś ładny spacer i zapewne dostała dobrą gratyfikację od tego pana, który wygląda na bardzo bogatego... Ale jest za zimno.
— O! tak, proszę pani — odpowiedziała uczennica.
— Zamiast ciebie, pójdzie Renata, a choć nie zna okolic Paryża, potrafi się zoryentować.
— Ba!... przecież to nie trudno... Jedzie się koleją aż do stacyi, a na stacyi każdy powie... trzeba tylko mieć język.
A po cichu dodała:
— A ten pan co ma przyjść jutro! Toż to będzie miął minę, jak nie zastanie nikogo! No, no, no, toż to będzie! Ale to nie moja wina... Może znowu, kiedy zechce rozpocząć, a ponieważ będzie potrzebował moich usług, to ja na tem zarobię!...
Przy chodniku przed sklepem stanęła dorożka.
Wysiadła z mej Renata i weszła.
— Już załatwione?
— Tak jest, proszę pani.
— I odebrałaś?
— Wszędzie.
— Wieleż za dorożkę?
— Za okrągłe dwie godziny.
— To ty, pieszczotko, tak tylko potrafisz!... — Dzielnie się sprawiasz!... Ale, ale, choć nie jesteś paryżanką, czy ty nie znasz przypadkiem Port-Creteil?
— Znam z nazwy, proszę pani... Wiem, że to w okolicach Joinville-le-Pont...
— Właśnie... pod Saint-Maur-les-Fossés, ale z drugiej strony rzeki...
— Dla czego mnie pani o to pyta?
— Bo trzeba będzie tam pojechać z koronkami.
— Dzisiaj?
— O! nie.. jutro...
— Więc to ja będę musiała odwieźć?
— Tak, bo Zenejda jest zbyt cierpiąca, aby ją można wysyłać na takie zimno.
— Pojadę... Czy to trzeba wyruszyć zrana?
— Nie... po śniadaniu... około pierwszej. Pociąg idzie pół godziny do Saint-Maur-les Fossés, gdzie wysiądziesz, a pół godziny ci wystarczy na drogę, przez most do wskazanego miejsca!... Przybędziesz więc tam o drugiej... jak jest umówione...
— Dobrze, pani...
Reszta dnia przeszła bez najmniejszego wypadku.
Uczennica, udająca coraz więcej cierpiącą ^otrzymała od pani Laurier upoważnienie do odejścia o zmroku.
O zwykłej godzinie służąca zamknęła okiennice i obie zasiadły do obiadu.


∗             ∗

Jarrelonge wczoraj jeszcze powrócił do Paryża.
Udał się on do swego mieszkania przy ulicy Beautreillis, wstąpiwszy wprzódy na ulicę Picpus, w tej nadziei, że Paskal Lantier powrócił i że mu będzie mógł wskazać mieszkanie Leopolda.
Wiemy już, że bandy ta nie mógł zastać przedsiębiorcy, który wyjechał do Troyes.
Nieobecność ta przyczyniała Jarrelonge’ówi silny niepokój i rozdrażnienie.
Pragnął bardzo zobaczyć się ze swoim byłym wspólnikiem, aby się naradzić co do wypadku w swej podróży do Antwerpii, podróży, której rezultat nie był mu znany i którego się skutków obawiał.
Obawiał się bardzo, ażeby Oskar Loos, którego miał za żyjącego i prawdopodobnie za aresztowanego nie oskarżył go, dając jego rysopis.
Niepokój jego zwiększył się za nadejściem wieczora.
Rozmawiano w pokoju sąsiadki.
Naturalnie nadstawił ucha i usłyszał jak Juliusz Verdier objawiał zamiar udania się do Antwerpii, celem poszukiwania swego przyjaciela.
— Jeżeli młody człowiek nie dał o sobie wiadomości, to dla tego że nie żyje... — pomyślał nędzoik. — Z tej strony nie mam się czego obawiać, ale jeżeli ten facet, co teraz rozmawia, wykona swój zamiar, to Oskar Loos wszystko wyśpiewa i zostanę złapany!
Przyszło mu na myśl, aby opuścić Paryż z tą trochą pieniędzy którą posiadał i zamieszkać za granicą; — położył się, zasnął, i obudziwszy się nadedniem. był prawie zdecydowany do wyjazdu.
Ranne odwiedzimy Zirzy u Renaty, zupełnie zmieniły jego postanowienie.
Jasnowłosa Izabella oznajmiła swojej przyjaciółce o nagłym wyjeździe Juliusza Verdier do Poitiers.
Jarrelonge podsłuchując, nie utracił ani wyrazu z rozmowy dwojga dziewcząt.
Niebezpieczeństwo zmniejszało się, gdyż student medycyny nie jechał do Antwerpii, i można było bezpiecznie czekać powrotu Paskala Lantier, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał mu wskazać ślad Leopolda.
Uwolniony więzień przez cały dzień nie wychodził ze swego pokoju.
O szóstej wyszedł na obiad, a o ósmej powrócił do domu.
Opatrzywszy i obwiązawszy sobie rękę, której rana jak najlepiej się goiła, położył się do łóżka, lecz zajęcie jego było tak silne, że nie mógł zasnąć.
Łóżko stojące w kącie przytykało do ścianki dzielącej pokój Renaty od pokoju bandyty.
Leżąc Jarrelonge chwytał każdy szmer, dający się słyszeć w sąsiednim pokoju.
Słyszał, jak córka Małgorzaty otwierała drzwi, wchodziła i zapalała drzewo przygotowane na kominku.
— Przypominam sobie... — pomyślał. — Tamta panna powiedziała jej, że przyjdzie wieczorem i ta na nią czeka... Nie wstając z łóżka, w którem mi tak ciepło, będę wiedział co się dzieje... Dzielniem zrobił żem nie zasnął.
I nędznik unosząc się trochę na łóżku, nadstawił ucha.
Na korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków.
Zapukano zlekka do drzwi Renaty.
Dziewczę pobiegło otworzyć.
— No i cóż, kochanie? — zapytała Zirza wchodząc.
— Nie... niestety!... ciągle nic!... — odpowiedziała Renata, której długo powstrzymywane łzy nagle wytrysły.
— I z ulicy Szkoły Medycznej również nic...
— Ach! — wyrzekła córka Małgorzaty ze łkaniem — musiało się trafić jakieś nieszczęście... ja to przewidywałam... przeczuwałam... Wszystko mnie opuszcza i przygniata... Po osamotnionem dziecięctwie, pełnem łez i smutku, przywiązywałam się do życia przez miłość... miłość ta się zrywa... i Paweł z mojej przyczyny zaawanturował się w szalone przedsięwzięcie, w którem musiał śmierć znaleźć...
— Śmierć! — powtórzyła jasnowłosa Zirza. — Nic nie dowodzi ażeby zginął.
— Moje przeczucia mi to powiadają...
— Nie rozpaczajmy... Obawy nasze bezwątpienia są nierozsądne... Przed wyjazdem Paweł powiedział: — „Jeżeli będzie potrzeba, pójdę na koniec świata, aby odnaleźć tego, człowieka!“ — Kto wie, czy nie znalazłszy go już w Antwerpii, nie zapędził się za nim? pogoń... na koniec świata?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.