Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XXVIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII.

Prosimy czytelnika, aby nam towarzyszył w okolice rogatki Tronowej, gdzie Leopold Lantier miał obiadować z Jerrelongem.
W jednej z restauracyj tak licznych na placu Vincennes, dwaj wspólnicy siedzieli przy stole w głębi sali pełnej gości.
Przy jednym z tych stołów, najbliższym zajętego przez zbiega i uwolnionego więźnia, obiadowało kilku robotników; wśród nich znajdowali się Ryszard Beralle, brat Wiktora i nasi dawni znajomi Caperon i Marlet, dwaj koledzy, których widzieliśmy u ojca Baudu przy ulicy Saint-Mandé, w dniu, w którym Leopold Lantier był po raz pierwszy u Paskala.
Ryszard Beralle, według swego zwyczaju, wydawał się pijanym.
Jednakże nie był nim zupełnie, ale nie wiele mu brakowało do tego, aby już miał dosyć.
Leopold posiadał pamięć fizyognomij.
Od pierwszego spojrzenia poznał on tych trzech łudzi, dla tego też, ze zwykłą roztropnością usiadł tyłem do nich.
Jednakże nie mógł się obawiać, aby został przez nich poznanym w ubraniu robotnika, jakie miał na sobie, które przy rudej peruce i przyprawnych faworytach, czyniły go niepodobnym do poznania ku wielkiemu zdziwieniu i admiracyi Jarrelonge’a.
— A niechże cię! — zawołał ten ostatni — zmieniasz twarz i postać jak agent policyjny lub aktor! — Śliczny talent i użyteczny w świecie!
Ryszard Beralle mówił wiele, gdyż z nieumiarkowanem przywiązaniem do wina i spirytualiów łączył szczególną niepowściągliwość jeżyka.
— Zatém — zapytał Marlet, ciągnąc rozpoczętą rozmowę — twój brat żeni się, stanowczo?
— Tak mój stary... — odrzekł Ryszard nalewając sobie szklankę — zaślubia piękną Stefanię.
— A ty, ty robisz słodkie oczy do jej małej siostry... — rzekł Caperon. — Gzy razem będą obadwa wesela?
Młodzieniec wypróżnił szklankę.
— Razem obadwa wesela! — powtórzył — o! zapewne!
— Czemuż by nie?
— Bo mama Bandu coś sobie ubrdała i niechce od tego ustąpić.
— Cóż takiego?
— E! głupstwo! — Chce, abym żeniąc się, miał pewną summę... — Otóż, ponieważ nie mam oszczędności, a pieniądze odziedziczone do współki z Wiktorem nie wystarczają...
— Odziedziczyłeś! — zawołał Caperon.
— Troszkę, mój, stary...
— A to ci szczęśliwiec! — I wieleż to tej sukcesyi?...
— Pięć tysięcy franków.
— Ładny z tem wszystkiem kapitalik na początek gospodarstwa! Pięć tysięcy franków!
— Matka Baudu wymaga dziesięciu tysięcy... Brak mi właśnie połowy...
— A nim zbierzesz drugą, to pierwsza pójdzie przez gardło.
— Co to, to nie.
— Robisz się porządnym?
— Z musu... — Nie mogę podnieść swoich pięciu tysięcy wcześniej, jak w dzień ślubu...
— I to ci się podoba.
— Ba! ty rozumiesz, chciałbym dostać grosza.
— No, to spiesznie oszczędzaj i żeń się... Pięć tysięcy, to nie morze do wypicia... W trzy lata zbierzesz, jeżeli zechcesz...
Ryszard dwa czy trzy razy wypróżnił swoją szklankę.
Myśli zaczęły mu się trochę plątać, język robił się sztywnym.
— Ale muszę zebrać nie tylko pięć tysięcy franków... — wybełkotał.
— Ba! ponieważ wymagają tylko dziesięć...
— Ale bo... widzisz, winieniem jeszcze tysiąc matce Bandu...
— Tysiąc franków w książce! — zawołał Caperon — zajadałeś więc trufle z szampanem?
— I potrawki z prawdziwych pereł? — dodał Marlet.
— Głupstwa pleciecie obadwa — odpowiedział Ryszard, mówiąc z coraz większą trudnością; — te tysiąc franków wcale nie składają się z porcyj i litrów... Matka Bandu pożyczyła mi je na zapłatę długu, długu honorowego... długu karcianego... Przecież się jest człowiekiem honoru, co?... Ojciec Bandu o tém nie wie i to mnie nabawia djabelnego kłopotu!
— Jakim sposobem?
— Oto tak:.. — Matka Baudu — (ja się tak domyślam) — wzięła pieniądze ż posagu Stefci, odłożonego na stronę.
— Pchi! — rzekł Caperon. — A że do wesela niedaleko i naturalnie trzeba będzie posag wypłacić, to musisz załatać tę dziurę...
— Właśnie... — Prolongowano mi na miesiąc... a niemam ani grosza...
— Ale — zauważył Marlet — ponieważ twój brat weźmie pieniądze, to ci może jeszcze prolongować...
— Turlututu! — tu wcale nie idzie o mego brata. Ja wiem co się święci... — Jeżeli za miesiąc nie oddam pieniędzy, toż to będzie hałas u matki Bandu... Moje małżeństwo z Wirginią zostanie zerwane... będzie ogólna kłótnia... Wujaszek z Bercy nie zechce o niém słyszeć... ja będę uważany przez tych wszystkich ludzi za oszusta... za szachraja...
— No... no... — zawołał Caperoń — głupstwa pleciesz!
— Nie, ja mówię tylko prawdę... — ciągnął dalej Ryszard, który ożywiał się mówiąc i którego umysł coraz więcej się plątał. — Zasłużyłem na to wszystko, gdyż, w porównaniu z rodziną Baudu, jestem istotą szkodliwą... ja rzeczy widzę jasno...
— Jakie rzeczy?...
— Pożyczkę mamy Bandu...
— Z posagu Stefci?
— Te tysiąc franków były wzięte nie z posagu Stefci, jestem tego pewny...
— A zatem zkąd?
— Z kasy robotników...
— Ale! ba!...
— Tak!... ojciec Baudu jest podskarbim naszego zgromadzenia... On ma pieniądze w zachowaniu u siebie... Ale pilnuje ich jego żona... i bez jego wiedzy wzięła z nich to, co mi było potrzebne, aby mnie wyciągnąć z błota...
— W istocie — rzekł Caperon — jeżeli tak, to rzecz ta jest bardzo poważna... — Za miesiąc ojciec Bandu ma zdawać rachunki, a jeżeli spostrzeże brak z twego powodu, to narobi w domu hałasu...
Ryszard spuścił głowę i szepnął z posępną miną.
— Do milion djabłów! Jak ja zapłacę tę i tysiąc franków?
— To twoja rzecz... — odparł Marlet. — Pomyślisz o tem kiedyindziej... — Dzisiaj się bawmy jak tęgie zuchy... — Przez miesiąc znajdzie się przecie ktoś, co ci pieniędzy pożyczy...
— Kto?
— Naprzykład brat...
— Ja jemu nigdy nie wspomnę o tym długu... nasłuchałbym się kazań bez końca...
— No, to kto inny... kto bądź.... Nie trzeba nigdy wyrzekać się nadziei... — Wszystko się da ułożyć. Garson, litr wina...
— Garson, dwa litry... — poprawił Caperon.
— Garson, trzy litry! — zawołał Ryszard uderzając w stół. — Pijmy! ja funduję!
Leopold Lantier i Jarrelonge, nie stracili niu wyrazu z poprzedzającej rozmowy.
Naturalnie Jarrelonge znajdował w niej niewielki interes.
Leopold Lantier, umiejący wyciągnąć korzyść z najmniejszej okoliczności, nie myślał tak samo.
Wbił sobie w pamięć słowa Ryszarda.
Słowa te czyniły dlań jasnemi niektóre frazesy wyrzeczone przez matkę Baudu w swoim zakładzie.
Na co się miały przydać zbiegowi fakta opowiadane przez młodego rzemieślnika?
Sam nie wiedział, ale miał przeczucie, że znajomość tych faktów posłuży mu do czegoś.
— Skończyłeś kawę? — zapytał Jarrelonge’a.
— Skończyłem.
— No, to się wynoś... — ja zapłacę przy kantorze.
— Dokąd idziemy?
— Do domu...
O ósmej obadwaj łotry wchodzili do domku przy ulicy Tocanier.


∗             ∗

Wróćmy do Maison-Rouge, do Hotelu Kolejowego.
Pani Urszula mocno zajęta i zmartwień a zachowaniem się Renaty, zaledwie wzięła coś w usta podczas obiadu.
Czuła ona straszliwe zmęczenie. — Głowa jej ciężyła — oczy zamykały się pomimo woli.
Od rana następowało jedno po drugiem znużenie ciała i umysłu, sprowadzające upadek sił, z którem biedna kobieta, napróżno usiłowała walczyć.
Była siódma wieczorem.
Jedna ze służących przyszła sprzątnąć nakrycie.
Renata posępna i milcząca patrzała na pannę Sollier, która spuściła głowę na piersi i zamknęła powieki.
— Potrzebujesz pani spoczynku? — zapytała.
Urszula prawie już spała.
Usłyszała ona głos dziewczęcia, ale nie zapytanie.
— Mówisz do mnie, pieszczotko? — wyjąkała otwierając oczy.
— Pytałam, czy pani potrzebujesz spoczynku?...
— Tak moje dziecię... czuję ogromne znużenie.
— Czy chcesz pani, abym przed odejściem zmoczyła ci kompresy?...
— Proszę cię o to... potem zasnę...
Renata zdecydowana na wyjazd, nie chciała opuścić swojej towarzyszki i opatrzywszy jej raz ostatni według zalecenia lekarza.
Oddalając się, nie uczyniwszy tego, uważałaby za winną.
Gdy kompresy ściskające nogę chorej zostały zmoczone okładem, Urszula z wylaniem podziękowały dziewczęciu i rzekła:
— Kochane dziecię, ty pewno także zechcesz spocząć?...
— Będę czytała nim mi się spać zechce... — odpowiedziała Renata.
— Proszę cię, nie zamykaj drzwi od swego pokoju...
— Zostawię otwarte.
— Zapomnij, jeżelim ci powiedziała co przykrego...
— Dobrze pani, zapomnę...
I córka Małgorzaty wyszła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.