Zemsta za zemstę/Tom drugi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział VI
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Przedsiębiorca mając teraz pewność, że swój zamiar przyprowadzi, do skutku, udał ulicę, Szkoły Medycyny i zatrzymał się przed numerem 19.
Tam mieszkał syn jego Paweł Lantier.
Młodzieniec uczęszczając na kurs a prawne nie zmieszkał przy ulicy Picpus u ojca. Odległość, jaką by miał do przebycia przeszkadzałaby mu do uczęszczania regularnie na kursa.
Zajmował on na trzeciem piętrze starego domu małe mieszkanko bardzo skromne, ale utrzymywane bardzo porządnie.
Tam to Paweł przesiadywał nad Kodeksem, z zapałem nie zwykłym pomiędzy studentami, dla których sznurki ojcowskiego woreczka łatwo się rozwiązują.
Otóż Paskal był szczodrym.
Płacił on synowi po pięćset franków miesięcznéj pensyi, summę znaczną w cyrkule łacińskim nawet dzisiaj, chociaż teraźniejszy cyrkuł łaciński wcale nie jest podobnym do tego, czém był za czasów Henryka i Murgera.
Paweł, chłopak pracowity, mający upodobania bardzo proste, nie uczęszczał do piwiarń z żeńską usługą, knajp i innych miejsc rozrywki, w których trzy czwarte części adwokatów traci czas, pieniądze i zdrowie.
Więc sześć tysięcy franków pensyi wyznaczonéj przez ojca doskonale wystarczały młodzieńcowi, który potrafił nawet coś oszczędzić i schować kilkadziesiąt luidorów do szuflady.
Paskal Lantier; zajęty jak wiemy, rozlicznemi przedsiębiorstwami, rzadko odwiedzał swego syna; ale Paweł, u którego uczucie rodzinne było bardzo rozwinięte, odwiedzał ojca przy ulicy Picpus dwa lub trzy razy tygodniowo.
Student nic nie miał z charakteru ojcowskiego.
Miał on po matce, zmarłéj zbyt wcześnie, naturą otwartą i prawą, kobiécą delikatność uczucia i prawość niezachwianą.

¡Dla żadnego powodu i pod żadnym pozorem nie wszedłby w układy z sumieniem.
Paskal dowiedziawszy się od odźwiernego, że jego syn jest w domu, wszedł spiesznie na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi Pawła, leżących w sieni na lewo.
— Proszę! — zawołał dźwięczny głos młodzieńca.
Przedsiębiorca otworzył, minął mały przedpokoik i przestąpił próg pokoju, w którym student, pracował przy stole pełnym książek przysuniętym do kominka, na którym się palił węgiel kamienny.
Poznawszy ojca, zerwał się, pobiegł z wesołą twarzą na jego spotkanie i uściskał go z widoczną czułością.
— Bardzom rad że cię widzę, — rzekł, — i błogosławię wypadek, który cię sprowadza w te okolice i jest powodem twoich odwiedzin...
— To nie przypadek mnie tu sprowadza, kochane dziecię, — odpowiedział Paskal, siadając przy ogniu, na przeciwko Pawła — przybywam naumyślnie.
— Jestem ci podwójnie wdzięczny.
Odwiedziny moje mają cel poważny... — Chcę z tobą pomówić o ważnych interesach...
— O ważnych interesach! — powtórzył Paweł. — Mówię to zaś szczególnym tonem... — Czyżbym pomimo woli zasłużył na jakie wymówki? — Dziwiłoby mnie to trochę, gdyż pracuję o ile mogę i zdaje mi się, żem nie uchybił żadnemu z obowiązków synowskich...
— Tyś dobry syn, — odparł przedsiębiorca, — i oddaję zupełną słuszność twemu zamiłowaniu do prący... — Jednakże mam ci coś do wyrzucenia...
— Co takiego? — zapytał młodzieniec zaniepokojony.
— Nie raz ci już wspominałem o twojéj przyszłości, o któréj bardzo myślę... — Sądziłem, że mnie rozumiesz gdym ci wyraźnie wskazywał kobiétę, panienkę...
— Panienkę!... — szepnął Paweł blednąc.
— Pannę de Terrys, — mówił daléj Paskal. — Czyżem ci nie dał do zrozumienia, jak mi idzie o to, abyś pozyskał jej symptyę i przychylność?
— Ależ mój ojcze, — zawołał student, — ja jestem pewny, że panna de Terrys darzy mnie swoją sympatyą, szacunkiem, i że ma dla mnie wiele przyjaźni...
— Czy o tem wątpisz?
— Wcale nie.
— A więc?
— Przyjaźń to nie dosyć...
Paweł z początku zbladł — a potém mocno się zaczerwienił.
— Czegóż więc, ojcze żądasz?... — wyjąkał zakłopotany...
— Chcę, albo raczéj gorąco sobie życzę, w interesie twojego szczęścia, abyś natchnął pannę de Terrys nie przyjaźnią lecz miłością! — jest to także życzeniem twojéj ciotki Małgorzaty, która cię kocha i uwielbia Honorynę, i któraby poniosła wielkie ofiary, aby małżeństwo pomiędzy wami uczynić możliwém i łatwém... — Otóż, małżeństwo to od ciebie zależy... Zdobyłbyś prędko serce Honoryny gdybyś się chciał wziąść do tego... ale ty tego nie potrafisz i to ci właśnie mam do wyrzucenia!...
— Mój ojcze — odparł Paweł, — ja tego nigdy się nie domyślałem...
— Dosyć jeżeli wiesz teraz... — Odzyskaj czas stracony... — Zalecaj się... — Okazuj namiętność...
— Ależ, aby to zrobić trzebaby kłamać, a ja się brzydzę kłamstwem!... — Niezdolny jestem do udania miłości, któréj nie czuję... — Oburzałaby mnie taka komedya, a zresztą odegrywałbym ją zbyt niezręcznie, aby się Honory na dała na to złapać...
Słysząc tę odpowiedź Paskal Lantier podniósł się ze zmarszczonemi brwiami, nachmurzoną twarzą, i z trudnością powstrzymał gest gniewu.
— Głupie rozumowanie! — zawołał! — Zaloty nie mają nic z kłamstwem wspólnego. — Czy to jest granie komedyi, jeżeli się zapewnia młodą panienkę, że się namiętnie uwielbia jéj piękność? — Honoryna jest godną uwielbienia, zatém naturalną jest rzeczą, że ma wielbiciela! — Utrzymywać przeciwnie byłoby głupotą i prawie grubjaństwem... — Zresztą cel uświęca środki a tu idzie o pyszne małżeństwo...
— Pyszne, to rzecz pewna, ale ja go nie żądam, i nawet bym nie przyjął gdyby mi je ofiarowano...
— Wielki Boże, a to dla czego!... — rzekł Paskal osłupiały podnosząc ręce do sufitu.
— Bo uczyniło by mnie nieszczęśliwym!... — odpowiedział Paweł. — Co chcesz ojcze? Ja mam ustalone pojęcia o niektórych rzeczach, przekonania absolutne i nie przypuszczam szczęścia w małżeństwie bez miłości.
Lantier nieufnie spojrzał na syna.
— Doprawdy, — rzekł, — słysząc cię tak mówiącego, możnaby pomyśléć, że twoje serce jest zajęte!
Paweł zadrżał na całém ciele i zmienił się na twarzy. — Nie podobna mu było zapanować nad swojém wzruszeniem i ukryć pomięszanie.
— A dyby tak było? — rzekł drżącym głosem.
— Gdyby tak było? — powtórzył Paskal. — Odwołałbym się do twego zdrowego rozumu!.. Ty pojmujesz, że byłoby głupotą zmarnować przyszłość dla miłostki z cyrkułu Łacińskiego!... — I tybyś się wahał porzucić miłostkę dla bogatego małżeństwa?
— Mylisz się, mój ojcze... Nie szanuję ja tych, co na lewéj dłoni ważą posag panny nim jéj podadzą prawą, aby ją poprowadzić do ślubu... — Tak zawarte małżeństwa są związkiem nie dwóch dusz, ale dwóch kieszeni i bywają najczęściéj, jak z jednéj tak z drugiéj strony, oszukańczym targiem!... Zdawałoby mi się, że obrażam pannę de Terrys ofiarując jéj serce, które nie do mnie należy.
— Zatém odgadłem! — zawołał Paskal. — Jesteś zakochany?
— Tak jest ojcze...
— I w kim, na miłosierdzie bozkie?... — W jakiéj gryzetce?...
— Nie ojcze... — Kocham młodą panienkę, któréj anielską twarz, los dał mi ujrzéć na prowincyi... To dziecię od razu owładnęło całą moją istnością... — Oddałem się nieznajoméj i wytrwam wiecznie w swojém uczuciu!... — Czy ujrzę kiedy to dziewczę?.... Nie wiem; wszystko nas rozdziela, lecz, jeżeli Bóg lub przypadek da mi się kiedy z nią spotkać, tylko ona będzie moją żoną!
Paskal Lantier wzruszył ramionami.
— Doprawdy, tyś oszalał — rzekł przez zęby.
— Nie, ojcze; jestem zupełnie przytomny.
Przedsiębierca zachmurzał się coraz więcéj i mówił daléj:
— Najwięksi szaleńcy są ci, co się uważają za rozumnych! — Szczęściem choroba nie wydaje się nieuleczalną... — Mam prawo, w twoim wieku, wskazać ci drogę postępowania, a obowiązkiem twoim jest nią się udać... Rozkazuję ci być dla panny de Terrys nadskakującym i dać się jéj kochać... Trzeba aby to małżeństwo przyszło do skutku, czy słyszysz! trzeba!
— Przebacz mi ojcze, to być nie może...
Lantier wstał i chodził szerokim krokiem po pokoju.
Zatrzymał się przed synem.
— Czy byś ośmielił się być nieposłusznym? — zapytał z poruszeniem groźby.
— Tak jest, ojcze, prędzej to, niż popełnić czyn nieuczciwy...
— Nieszczęśliwy!...
I Paskal nie będąc już panem siebie podniósł rękę na syna.
Ten wobec wściekłości obudzonej przez jego odpowiedzi, odzyskał całą zimną krew.
— Zastanów się, mój ojcze, nim mnie uderzysz... — rzekł jaknajspokojniéj. — Prędkobyś pożałował tego uniesienia. — Nie uczyniłem nic takiego coby cię obrażało i zasłużyło na twój, gniew... — Opór twoim rozkazom byłby winą, ale bierny opór jest mojém prawem. Dla czego chcesz moje serce zdruzgotać? Dla czego mi chcesz narzucie małżeństwo, które nie uczyniłoby mnie szczęśliwym?
— Dla czego? — powtórzył przedsiębiorca cichym głosem, nachylając się do Pawła.
— Tak jest.
— Bo to małżeństwo stało się koniecznością... — Czy rozumiesz?
— Nie ojcze, lecz ty mnie przerażasz...
— Dla tego, — mówił dalej Paskal, — że to małżeństwo jest jedynym środkiem ocalenia mnie od upadku!...
— Od upadku?... — zawołał młodzieniec w pomięszaniu; — czyś zrujnowany?
— Zrujnowany, zgubiony, może pozbawiony honoru, jeżeli ty mi odmówisz ratunku, gdyż ocalenie tylko od ciebie zależy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.