Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom czwarty/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział XXXII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXII.

Popychadło skierowała się szybkim i skaczącym krokiem małych robotnic paryzkich, ku wielkiemu biurowi pocztowemu na bulwarze Beaumarchais.
— Tak, wrzuci listy do skrzynki... Teraz byłoby niezręcznością używać sposobu o którym myślę... Jedną jednak rzecz obciąłbym wiedzieć natychmiast.
— Co?
— Godzinę, w której sklep bywa zamykany i w której uczennica wychodzi...
— Poczekajmy cierpliwie a dowiemy się...
— To wymagałoby warty zbyt długiej, zbyt nudnej i dosyć kompromitującej.
— Wiem — rzekł Paskal — że Renata wychodzi z magazynu po posiłku wieczorny mi wraca do siebie o dziewiątej.
Leopold wydobył zegarek.
— Piąta, rzekł... — już cię więcej nie potrzebuję... Idź do powozu, albo gdzie zechcesz, a mnie zostaw...
— Kiedyż cię zobaczę...
— Zaraz jak tylko będę miał ci coś powiedzieć lub czegoś zażądać...
— A do tej chwili czy mogę spać spokojnie?...
— Najzupełniej!
— A! otóż Renata powraca.
— Daj jej wejść i zmykaj...
— Do widzenia!...
— Dobrze!... Odejdź, przeszkadzasz mi...
Paskal ścisnął wspólnika za rękę i odszedł.
W trzy lub cztery minuty po powrocie Renaty, z kolei powróciła Zenejda.
— Jeżeli służba odchodzi o dziewiątej, po kolacyi — rzekł do siebie były więzień — to magazyn musi się zamykać około ósmej... Mam aż nadto wiele czasu aby zjeść obiad...
Niedaleko od sklepu pani Laurier, znajdowała się mała restauracyjka.
Leopold wszedł do niej, usiadł za stołem przy kantorze i nie mając jeszcze wielkiego apetytu, zażądał kieliszka absyntu i gazety, poczém popijając małemi łykami napój z odblaskiem opalowym, tak wychwalany przez jednych, a tak poniewierany przez drugich, zdawał się czytać, w istocie zaś zagłębił się w rozmyślaniu.
Prawie w pół godziny drzwi restauracyi się otworzyły przepuszczając Zenejdę, popychadło ze sklepu koronek.
Ten gawrosz żeński zbliżył się do kantoru podskakując według swego zwyczaju i odezwał się do gospodyni zakładu tonem poufałości zdradzającym ciągle stosunki:
— Dzień dobry pani Hurtin... Jakże idzie.
— Dziękuję ci mała, nie źle... Czy twoja pani potrzebuje co dzisiaj odemnie?
— Tak, pani Hurtin... Franciszka, kucharka, wyszła na parę godzin... Bądź pani łaskawą przysłać nam obiad na trzy osób.. tylko niech porcye będą duże i niech będzie legomina... naprzykład naleśniki... Och! naleśniki, przepadam za niemi! To nas trochę orzeźwi po potrawach tej trucicielki Franciszki, która nic nigdy nie soli ani pieprzy.
— Widać lubisz wykwintną kuchnię, ty... — rzkła pani Hurtin ze śmiechem.
— Czy ją lubię? Bardzo temu wierzę!... Mam kuzynkę która zna pewną młodą osobę, co raz jadła raki nadziewane... Zdaje się że one muszą być tak pieprzne, że człowiek sobie palce oblizuje! Gdyby wszyscy mieli mój gust, toby nigdy nie było dosyć pieprzu w potrawie, ani cukru w legominie...
— Żarłoku!...
— No i cóż, lubię to co dobre, przecież to nie jest nic głupiego... To nie tak jak nasza nowa panna, skromnisia, co pije tylko zafarbowaną wodę i zjadłaby niewiedzieć co, nie wiedząc czy dobre, czy złe. To mnie irytuje!...

― Jak zwykle.. Zamykamy o trzy kwandranse na ósmą... Przyszlij pani o ósmej...
— Dobrze, dobrze... Czy pani nie powiedziała co chce na obiad?
— Nie, mówiła abyś pani zrobiła tak jak gdyby dla siebie... Zatem, przez miłość własną, pani Hurtin, musisz się pani wysadzić i nie zapomnieć o naleśnikach...
— Dobrze.
— Pani wie, że naleśniki są lepsze, jeżeli przy rozrabianiu ciasta wleje się kieliszek koniaku...
— Jak to, Zenejdo, ty znasz się na kuchni?
— Znam, pani Hurtin... Jak będę bogata, to będę zajadała same przysmaczki... Mogę panią o tem zapewnić!...
— Więc będziesz bogatą?
— Dla czegóżby nie!
— I to przy koronkach zrobisz majątek?
— Przy koronkach, albo gdzieindziej... później zobaczymy... Do widzenia, pani Hurtin...
— Do widzenia, urwisie...
Zenejda wypadła galopem.
Leopold Lantier ani słowa nie stracił z poprzedzającej rozmowy.
— Doprawdy szczęście mi służy... — rzekł sam do siebie. — Dobrzem zrobił wchodząc tutaj... to mi oszczędza więcej jak godzinę oczekiwania i poznałem pannę Zenejdę, jak ją pani Hurtin nazywa... Gadatliwa, łakoma, złośliwego języka i nie cierpi nowej sklepowej... Wszystko jak najlepiej! Na honor, ta mała jest wyborna... — Jest ona obiecująca... i dotrzyma.
Zbiegły więzień zwracając się do gospodyni, rzekł głośno:
— Zabawną dziewczyna, ta co teraz wyszła... Postać prawdziwie typowa...
— Tak panie, zabawna... — odpowiedziała pani Hurtin, kiwając głową. — Nawet jak na swój wiek, to nazbyt zabawna. Jest to źle wychowany dzieciak, który lada chwila zejdzie z prawej drogi.
— Czy ona jest gdzie w sklepie na nauce?
— Tak panie, w zacnym domu. Matką biedna, dzielna kobieta z przedmieścia Ś-go Antoniego, została wdową z czterema dzieciakami, możesz więc pan sobie wystawić, że nie miała czasu czuwać nad najstarszą... Szczęściem jeszcze Zenejda dostała się do uczciwej kupcowej, mojej sąsiadki, gdzie napotyka same tylko dobre rady, ale bardzo się boję, że pani Laurier nie potrafi z niej zrobić poczciwej dziewczyny. A! obłudna łotrzyca! Przy swojej pani to cicho mówi, ale jak się tylko odwróci i gdy pani Laurier nie może jej słyszeć, jest taką, jaką ją pan widziałeś... i to jeszcze przy mnie się wstrzymuje...
— Wieleż ona ma lat?
— Jeszcze niema piętnastu... a zalotna jak dorosła panna... a język! Ludzie się śmieją z tego, co ona mówi, ale zastanowiwszy się, to sprawia przykrość... Takie dziewczyny mój panie, to zaród kokotek...
Leopold przerwał rozmowę i obstalował sobie obiad.
O wpół do dziewiątej zapłacił rachunek, wyszedł z restauracyi i poszedł chodnikiem zapaliwszy cygaro.
Sklep pani Laurier był zamknięty.
Punkt o godzinie dziewiątej Zenejda wyszła, lecz nie drzwiami od sklepu, tylko przez sień.
Dziewczyna szła w kierunku Bastylii, nucąc aryę z „Dzwonów Kornewilskich“ tak głośno, że się przechodnie obracali:

„Soczyste jabłko prosto z drzewa,
„Pamiętne zawsze dla nas to;
„Wszak mówią, że to matką Ewa
„Najpierwej skosztowała go.“

Leopold puścił się za nią.
Idąc rozmyślał, jakim sposobem ma się wziąść, chcąc rozpocząć rozmowę z popychadłem.
Rzecz nie wydawała mu się łatwa i nie była nią w istocie.
Rozpocząć rozmowę z dzieciakiem w tym wieku... Pod jakim pozorem i co powiedzieć?...
Zenejda sam mu dostarczyła szukanego pozoru.
Dziewczyny takie, prawdziwe córki Ewy, lubią stawiać przed sklepami jubilerów.
Przyciąga je do nich połysk złotą, podziw i chciwość zatrzymują przed niemi.
Uczennica, jak wiemy, była zalotną; czuła że rośnie, miała się za ładną; mówiła sobie, że klejnoty jeszcze ją upięknią i liczyła na to, że kiedyś, później, wyborze sobie z wystawy to co ją olśniewało.
Zkąd przyjdą pieniądze, któremi miała zapłacić przyszłe sprawunki?
Wcale się tęm nie zajmowała; że przyjdą, o tem nie wątpiła, a to była rzecz główna...
Zrodzona i wychowana wśród nędzy, nie miała nawet skromnego pierścionka, jakie widywała u swoich towarzyszek.
Z całego serca przywoływała ona owego dnia, w którymby mogła, tak jak jej młode towarzyszki, uczepić sobie złoto u uszów.
Dla tego więc i stosownie do swego niezmiennego, cowieczornego zwyczaju, zatrzymała się przed jednym ze sklepów położonych przy wejściu na przedmieście i zaczęła przyglądać się klejnotom, na które miała szczególniejszą ochotę.
Leopold stanął o parę kroków od dziewczyny, i przy świetle reflektorów przyglądał się jej twarzy.
Twarz ta, niezmiernie ruchoma i wyrazista, powalała mu czytać w myśli uczennicy.
— Mam ją... — pomyślał.
Poczem zbliżając się do sklepu stanął obok Zenejdy, która nie zwracała nań uwagi, pogrążonemu w prawdziwem uniesieniu.
Spojrzał w kierunku jej wzroku.
Oczyma pożerała parę kolczyków, przedstawijących małe kwiatki, ułożono z drobniutkich szafirów.
— Założyłbym się, moje dziecię — rzekł do miej nagle — że gdybyś miała co kupić w tym sklepie, to wybrałabyś te śliczne kolczyki z niebieskich kwitków...
Zenejda zadrżała, ale ta chwila mimowolnego zdziwienia, którego nie mogła powściągnąć, była krótkotrwałą.
Nie mniej jednak po chwili odzyskała całą sw0ją pewność, spojrzała mówiącemu w oczy i zaczęła się śmiać, pokazując podwójny rząd białych zębów.

KONIEC TOMU CZWARTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.