Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom czwarty/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział XX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XX.

Jasnowłosa Zirza okręciła się po pokoju, z niezmordowaną czynnością, chodząc około gospodarstwa, nakrywając do stołu, gdyż narzeczeni po śniadaniu mieli się udać na ulicę Picpus. Paweł poprzedniego dnia pisał do ojca, uprzedzając go o swoich odwiedzinach i nie dawszy mu żadnego wyjaśnienia prosił, aby nań zaczekał.
Nadeszła chwila śniadania.
Studenci zeszli z góry.
Syn Paskala widząc Renatę tak zachwycającą w swojej żałobnej toalecie, nie mógł wstrzymać okrzyku podziwienia.
— Ach!... — rzekła Zirza z uśmiechem — słusznie znajdujesz ją ładną... Kochane dziecię ma twarz anielską...
— Pan Lautier będzie bardzo wybrednym, jeżeli nie będzie podzielał twego zapału... — dodał Juliusz Verdier. — Oto synowa, która z pewnością nie mały honor mu przy niesie...
Słysząc te komplementa, Renatą oblała się rumieńcem.
— Moi dobrzy przyjaciele — wyrzekła z pomięszaniem — zaślepia was wasze do mnie przywiązanie... ja ani słowu z tego nie wierzę...
— I nie masz racyi — odpowiedział Paweł — przyjaciele moi mówią szczerze... Tyś boskie wcielenie piękności i wdzięku!... Mój ojciec jest znawcą, będzie się pysznił tobą, tak jak ja się pysznię...
— Dałby to Bóg! — rzekło dziewczę — ale te odwiedziny nabawiają mnie strachu, patrz jak drżę...
— Dzieciństwo, droga Renato... Ja również jestem wzruszony, ale z radości i nadziei...
— Do stołu! — zawołała Zirza.
Dwie pary zajęły miejsca.
— Zatem — mówiła dalej studentka — postanowiono, że nie będziemy jedli obiadu w domu...
— To się rozumie... — odparł Juliusz... — Poczekamy na Pawła i Renatę w jednej z kawiarń w okolicy placu Bastylii. Po wizycie połączą, się z nami... Zjemy obiad w restauracyi, a wieczorem odprowadzimy Renatę do nowego mieszkania.
— Jednakżem przyrzekła — rzekła Zirza ze śmiechem — że aż do dnia osiedlin, ani jeden ani drugi z was, nogą nie stąpi w tem mieszkaniu...
— Uszanujemy twóją przysięgę, jeżeli potrzeba... — rzekł Paweł. — Zostaniemy za drzwiami... — ale to będzie za surowo...
Śniadanie było wesołe.
Było już w pół do pierwszej, gdy wstano od stołu.
Dziewczęta rzuciły ostatni raz okiem na swoją toaletę. Renatą na gęste sploty jasnych włosów włożyła czarny krepowy kapelusz i udała się z Pawłem na ulicę Picpus, na którą ich wyprzedzimy.
Wiemy już, że Leopold Lantier puścił się w pogoń za Jarrelongem.
Przejrzał kolejno podejrzane knajpy, podrzędne szynkownie, piwiarnie uczęszczane przez hołotę i bale podrogatkowe, gdzie spodziewał się pochwycić złodzieja.
Poszukiwania jego były bezowocne i straszliwie zmęczony, późno po północy powrócił do swego mieszkania na ulicy Navarin.
Zbytecznie się nie niepokoił, przekonany, że Jarrelonge nie będzie się posługiwał obosieczną bronią, któraby się zwróciła ku niemu, ale chęć odpłacenia dobrze, drażniła jego serce. Zadrwiono z niego, zażartowano, jego miłość, własna na tem cierpiała: niechciał przypuszczać, iż jego wspólnik będzie się śmiał dłużej na jego rachunek.
Leopold zasnął, szukając praktycznego sposobu osiągnięcia swojego celu i gdy się obudził, jego zamiary nie uległy zmianie, a raczej rozdrażnienie jego jeszcze się zwiększyło.
Przedewszystkiem szło mu o napełnienie swojej kasy, oczyszczonej przez byłego więźnia i pod tym względem liczył na kuzyna Paskala, którego miał zawiadomić o zmianie mieszkania, prosząc o zasiłek pieniężny.
Wskutek więc tego pewnym będąc, stosownie do zapewnienia kasjera, że spotka przedsiębiercę w niedzielę, ubrał się, poszedł do kawiarni na bulwarze, zjeść śniadanie i wsiadł do omnibusu, udając się na ulicę Picpus.
Paskal wysłał służącego gdzieś dosyć daleko.
Siedząc samotny w gabinecie, rozpatrywał plany ogromnych budowli, jakie zamierzał rozpocząć zaraz, jak tylko dziedzictwo Roberta Vallerand dostanie się w jego ręce.
Drzwi od ulicy na dziedziniec były uchylone.
Z okna Paskal widział cały dziedziniec.
Odezwał się brzęk dzwonka.
Przedsiębiorca podniósł głowę, spojrzał i zobaczył człowieka ciepło ubranego w palto podbite futrem, idącego ku domowi.
— To Leopold... — szepnął marszcząc brwi — czego on może chcieć odemnie.
Za chwilę były więzień pukał do drzwi gabinetu.
— Wejdź — rzekł Pąskal — ja wiem że to ty...
Zbieg wszedł do pokoju.
— Co cię sprowadza? — mówił dalej przedsiębiorca, zamieniając z nim uścisk ręki...
— Nasze interesa.
Pozwól mi usiąść i rozgrzać się trochę, bo na dworze mróz trzaskający... Pogadamy...
Paskal wziął krzesło, a na twarzy jego odmalował się najwyższy niepokój.
Leopold spostrzegł to i mówił dalej.
— Nie nabijaj że sobie niczem głowy... — Nie doniosę ci o żadnej katastrofie. Mam ci tylko udzielić wiadomości o zmianie w mojem położeniu, jaka zaszła od czasu ostatniego naszego widzenia.
— O jakiej zmianie?
— Najprzód zerwałem z tym łotrem podłego gatunku, używanym dla doprowadzenia do skutku wiadomych ci operacyj, który przestając być użytecznym, był ambarasującym.
— Czy zerwanie to nastąpiło w zgodny sposób? bez przykrych zajść? — żywo zapytał Paskal.
Zbieg z Troyes uczynił żywe poruszenie gniewu i zagryzł usta, ażeby nie wybuchnąć. Ale nie chcąc przestraszać krewnego, odpowiedział:
— Zupełnie zgodnie... — łotr został hojnie wynagrodzony i jest bardzo zadowolniony... on udał się W swoją stronę, a ja w swoją...
— Ty?...
— Tak... Z łatwością zrozumiesz, że moje zaufanie do Jarrelonge’a ma swoje granice... Ten biedak może być wplątany w jakie przykre interesa, o których ja nie wiem, coś wypaplać na mnie, zresztą popełnić jakąś nieroztropność... Na wszelki wypadek, przestając być z nim w stosukach, sądziłem, że dobrze będzie zatrzeć swój ślad za sobą i przynoszę ci klucze od domu na ulicy Tocanier.
To mówiąc, Leopold położył klucze na biurku Paskala.
— Opuściłeś pawilon? — zapytał ten ostatni z miną zdziwioną.
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj... Powtarzam ci, że roztropność tego wymagała...
— Cóżeś zrobił z koniem i powozem?
— Sprzedane...
— Na twoją korzyść?
— Naturalnie.
Paskal się skrzywił...
Postępowanie takie wydało mu się lekkiem, ale nie śmiał tego okazać i mówił dalej:
— Gdzież mieszkasz?
— Przy ulicy Navarin, pod numerem piątym, na dole... Tam mnie znajdziesz gdybyś mnie potrzebował.
— O kogóż mam pytać?
Pawła Pelissier... Stare pozwolenie na polowanie sztucznie podskrobane, w które wpisano to nazwisko, dowodzi tożsamości osoby...
— Czy się ze strony Jarrelonge’a niczego nie obawiasz?
— Czegóż u djabła miałbym się obawiać?
— Wyzyskiwania, gdyby cię odnalazł...
— Brak mu sposobu na mnie... Nie może się odgrażać, iż mnie zgubi, bo jednocześnie i siebieby gubił...
— A nasz spadek?
— Zawsze jednakowo... Musimy czekać i nic nie czynić gwałtownie... Pod koniec roku, jeżeli nikt prawnie nie wezwie spadkobierców Roberta Vallerand, zaczniemy działać... Czy nie wiesz co nowego o pałacu de Terrys?
— Nie... Cisza panuje w tym interesie, który powinienby wywołać ogromny hałas... Nawet gazety zwykle tak szczodre w udzielaniu szczegółów co do popełnionych zbrodni, milczą...
— Może to z rozkazu, ale to nas mało obchodzi... Nic nie ryzykujemy... Posiadasz w ręku dowody przekonywające w sposób nieprzeparty, że w chwili śmierci hrabiego nie byłeś jego dłużnikiem... Niepodobna jest podejrzywać dobrej wiary. Uspokój się więc. Rozpoczęty przeciwko tobie proces, z góry byłby przegranym.
— Z tej strony jestem zupełnie spokojny... — Miliony wuja Roberta w inny sposób mnie zajmują...
— Szalone zajęcie!... Postarałem się o informacye... Pan Audouard, notaryusz z Nogent-sur-Seine, jest człowiekiem uczciwym, w całém znaczeniu tego wyrazu, uczciwy głupiec, wierzący w te wszystkie banialuki zwane obowiązek, sumienie, i t. d. i wcale nie zdolny do przywłaszczenia sobie milionów, których jest depozytaryuszem... W dniu, w którym zawiadomimy sprawiedliwość, że te miliony są w jego ręku, i w którym ona ich od niego zażąda, on natychmiast je złoży.
— A pokwitowanie, jakie wydał Robertowi Vąllerand?
— Sprawiedliwość wyda mu inne, formalne.
— Mogą się trafić jakieś zarzuty.
— Ja przewiduję żadnego i zapytuję samego, ktoby czyniąc takowe, miał w tem jaki interes. Teraz, kochany kuzynie, opuszczę cię...
— Natychmiast, jak tylko otworzysz swoją kasą na moją korzyść.
Paskal tym razem nie zadawał sobie trudu wykrywaniu złego humoru i, zawołał:
— Czyś już pożarł pieniądze, pochodzące ze sprzedaży konia i powozu?
— No, nie, ale trzeba wszystko przewidywać. Może się trafić wypadek, zmuszający mnie do nagłego opuszczenia Paryża i chciałbym mieć trochę grosza do rozporządzenia...
Przedsiębierca wydał długie westchnienie i przekonany, że najuporczywszy opór na nic się nie zda, zapytał tonem narzekania:
— Ile ci trzeba?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.