Zemsta za zemstę/Tom czwarty/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział X
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Pani Bertin także żyła w samotności i smutku, myśląc nieustanie o swojej córce, lecz zachowując bardzo słabą nadzieję, że ją kiedyś odnajdzie.
Wiadomość o aresztowaniu panny de Terrys wprawiała ją w osłupienie.
Przekonaną o niewinności swojej młodej przyjaciółki, starała się z nią zobaczyć, ażeby ją pocieszyć i wzmocnić, ale spotkała się z nieugiętym zakazem, a ponieważ nic tak nie skłania do egoizmu jak boleść, znowu się pogrążyła w swej macierzyńskiej rozpaczy.
Przez chwilę miała myśl udać się do policyi, aby ta wysłała swoich agentów za śladem Urszuli i Renaty.
Namysł powstrzymał ją od tego.
Obawiała się, ażeby była powiernicą nieboszczyka Roberta Vallerand widząc się ściganą, chroniąc się przed poszukiwaniem, nie opuściła Francyi ze swoją wychowanką i nie postawiła pomiędzy matką i córką nieprzebytej przeszkody.
W skutek tego, Małgorzata pogrążyła się w bezczynności, licząc tylko na obietnicę uczynioną przez notaryusza z ulicy Piramid i licząc na nią bardzo nie wiele.
Paskal Lantier, którego podwójna zbrodnia chroniła chwilowo od niespokojności, szedł za radami swego krewnego, Leopolda.
Zajmował się ze swymi rysownikami przygotowaniem planów i anszlagów i czekał, jeżeli bez cierpliwości, to przynajmniej z pozornym spokojem, rozpoczęcia robót i majątku, który miał lada chwila dostać się w jego ręce.
Leopold prowadził wesołe życie, czerpiąc bez ceremonii w worku przedsiębiercy, i wynagradzając sobie szczodrze, za brak doświadczany przez długie lata niewoli.
Przeciwnie Jarrelonge wszystko widział w czarnych kolorach i znajdował, że życie zupełnie jest pozbawione powabów.
Wspólnik jego zostawiał go prawie zawsze samego w domu przy ulicy Tocanier, a samotność sprowadzała mu ponure myśli.
Zbieg z Troyes rzucił się w ukradkowe towarzystwo piękności i hulaków trzeciej kategoryi i nie mógł za sobą prowadzić swego wspólnika, bez silnej kompromitacyi.
Otóż Jarrelonge, uważający siebie za doskonałego gentlemana, Lego nie przypuszczał.
Leopold co najmniej świadczył mu łaskę obiadując z nim raz lub dwa razy na tydzień.
To pogardliwe obejście drażniło bandytę.
Prócz tęgo irytowało go to że nie pracuje.
Naszym czytelnikom wiadomo, o jakiej to pracy mowa.
Umyśliwszy sobie zabrać prędko majątek, gryzł pięści widząc, że jego kapitał nie powiększa się i zazdrościł Leopoldowi, który żył jak człowiek bogaty.
Z natury będąc bardzo skrytym, nie okazywał zwiększającego się rozdrażnienia, ale przyrzekł sobie in petto wyprawić jakiego figla swemu byłemu wspólnikowi, jeżeli rzeczy będą się miały tak dłużej.
— Ten aristo — mówił do siebie, traktuje mnie przez nogę, a jednak jestem wart tyle co i on. Obadwaj wyszliśmy z więzienia, i ja mam tę nad nim wyższość, że jestem uwolniony, gdy tymczasem on uciekł! On pracuję na korzyść jakichsić jegomościów których doi!... Kiedyś ja wreszcie poznam tych ptaszków, a wtedy i ja odegram swoją rolę w tej komedyi, albo niech mnie djabli porwą!...
Leopold pełen ufności w siebie, nie domyślał się grożącego mu z tej strony niebezpieczeństwa, lecz opłakiwał i przeklinał swój związek z Jarrelongem.
Teraz, gdy wspólnictwo tego ostatniego zdawała mu się na przyszłość bezużytecznem, znajdował, że łączący ich łańcuch jest ciężki i ambarasujący i przyrzekał sobie, iż go zerwie, jak tylko przypadek nasunie mu przyzwoity pozór.
Wiktor i Ryszard, Berralowie ciągle pracowali w warsztatach przy ulicy Picpus.
Paskal cenił zasługi Wiktora, najpracowitszego i najzdolniejszego ze wszystkich podmajstrzych, a to czyniło go pobłażającym dla Ryszarda.
Ten ostatni, przez kilka dni, prowadził się prawie porządnie.
Już Wiktor zaczynał wierzyć w prawdziwą poprawę, lecz nieszczęśliwy nałóg Ryszarda wziął górę, to też matka Baudu patrzała nań zagniewanem okiem a ładna Wirginia często płakwała.
Ryszard takie spojrzenie matki Baudu spotykał ze drżeniem.
Zdawało mu się, że w małych oczach błyszczących pod zmarszczonemi brwiami czyta to zapytanie:
— A tysiąc franków które ci pożyczyłam, nicponiu, kiedy odbiorę?...
Jakaż narto odpowiedz?
Te tysiąc franków przyrzekł oddać na dwa dni przed podpisaniem kontraktu ślubnego Wiktora i Stefci.
Kontrakt miał być podpisany za trzy tygodnie, a Ryszard nie wiedział, zkąd weźmie summę, którą miał oddać.
Jak się wywikła z tego kłopotu?
Pytanie to było zagadką niepodobną do rozwiązania.
Wiktor nie domyślał się wcale pożyczki, jaką jego brat zaciągnął od jego przyszłej świekry i z całego serca pragnął przyśpieszenia chwili małżeństwa.
Od czasu jak razem z Pawłem Lantier opalił Renatę, lekcye udzielane mu przez studenta prawa, chwilowo ustały, ale podmajstrzy co tydzień odwiedzał młode dziewczę po parę razy.
W chwili gdy znowu prowadzimy czytelnika na ulicę Szkoły Medycznej, wyzdrowienie Renaty zbliżało się do końca.
Paweł od dwóch tygodni znów był zafrasowany, prawie ponury.
Nieustające poszukiwania śladu Urszuli nie przyniosły żadnego rezultatu.
Renata ze swej stromy wpadała w smutek i nie bez obawy spoglądała w przyszłość.
Z powrotem do zdrowia, z odzyskaniem sił fizycznych i bystrości umysłu, dziewczę zrozumiało, że jej położenie jest fałszywem, a nieszczęście wielkiem, ale do obecnej chwili nie pozwalała Pawłowi czytać w swoim umyśle.
Przywiązanie jasnowłosej Zirzy do Renaty ciągle wzrastało.
Pomimo swego fałszywego położenia i cokolwiek lekkich obyczajów, studentka uwielbiała Renatę za jej niewinność niepokalaną, za tę czystość bez zmazy, która jej czoło otaczała dziewiczą aureolą.
Znała ona położenie Renaty, lecz przekonaną, że dziewczę będzie żoną Pawła, nie kłopotała się jej przyszłością, — jednakże chciała mieć pewność pod tym względem.
Pewnego poranku — tego samego w którym powracamy do syna Paskala Lantier, Zirza, która ciągle sypiała przy Renacie, na improwizowanem łóżku, udała się do Juliusza Verdier, u którego Paweł od trzech tygodni korzystał z gościnności.
Przyjaciele pro wadzili z sobą rozmowę.
— Może Renata ma się gorzej? — zapytał żywo Paweł.
— Nie... nie, uspokój się pan... — odpowiedziała studentka siadając na krzesełku jak na koniu, w pozie przez siebie ulubionej, ale której nie śmiała przybierać na dolnem piętrze, — nasza kochana pieszczotka ma się zupełnie debrze... — Właśnie, wstała, ubiera się, i ja skorzystałam z tej chwili, aby z tobą pomówić poważnie...
— Poważnie! — powtórzył Juliusz Verdier z komicznem zadziwieniem. — O! to szalenie zmienia twoje przyzwyczajenia.
— Cicho, ty gaduło!... Ja mówię do Pawła, a nie do ciebie.
— Do mnie? — zawołał student prawa.
— Tak, do ciebie, ale się nie niepokój. — Jest to rzecz poważna, ale nie przestraszająca...
— No, o cóż idzie?
— O twoją miłość... Co ty myślisz zrobić z Renatą?...
— Wiesz dobrze że myślę się z nią ożenić... — odparł Paweł z żywością.
— Ożenić, bardzo dobrze... A w którym cyrkule?...
— Zirzo, ty myślisz coś złego! — rzekł młodzieniec ze zmarszczonemi brwiami.
— Wcale nie... — ja chciałabym się tylko objaśnić, ot i wszystko... Zatem chcesz Renatę wziąść za żonę, prawdziwą żonę, przed panem merem i księdzem proboszczem, jednym w szarfie, a drugim w ornacie?...
— Powiedziałem ci już, że to jest moje najdroższe życzenie...
— Dobre rzeczy zyskują na powtórzeniu...
Bis repetita placent... — szepnął Juliusz Verdier z uśmiechem.
— I kiedyż wesele? — mówiła dalej Zirza.
— Jak tylko Renata zupełnie wyzdrowieje pójdziemy do ojca, który pełen ufności w moją roztropność, zostawił mi wolny wybór towarzyszki życia, przyrzekając go zatwierdzić...
— Renata dziś jest tak zdrowa jak rydz...
— No! to jutro pójdziemy do ojca — zawołał Paweł.
— Oboje?
— Tak, oboje...
— Weźmiesz z sobą Renatę, to bardzo dobrze! A potem ją przyprowadzisz?
— Rozumie się.
— Gdzie?
— Szczególne pytanie! Przyprowadzę ją tutaj...
— A więc! właśnie tego nie trzeba, i ja się stanowczo temu sprzeciwiam.
— Ty, Zirzo!
— Ja.
— A to dla czego?
— Dla najlepszych w świecie powodów... — Renata wyzdrowiała... Renata jest śliczna jak amorek... kocha cię... ty ją ubóstwiasz... a człowiek jest ułomny... ja wiem trochę o tem... Całus, jeden, drugi... To upaja... To mnie upoiło... To z kolei mogłoby, i ciebie upoić, wierz mi... Chcesz aby Renata została panią Lantier? A więc urządź się tak, aby w dniu kiedy przybierze twoje nazwisko, imię jej było tak czyste jak i honor... Trzeba aby twój ojciec pod tym względem nie miał żadnej wątpliwości... Jeżeli Renata zostanie tutaj aż do ślubu, każdy powie, będzie przekonanym, że jest twoją kochanką...
— To będzie fałszem!
— A jednak tak powiedzą, tak będą wierzyć... i choćbyś mnie nazwał zrzędą, powtarzam jeszcze raz że nie trzeba!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.