Zemsta malarza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Zemsta malarza
Pochodzenie Miłość pasterska
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZEMSTA MALARZA

Komitet parafjalny w Niedźwiadzie zgodził się wreszcie po długich uradach na oddawna przez księdza proboszcza podnoszone życzenie: żeby odmalować kościół.
Kwestję funduszów, która była jedyną przeszkodą, udało się załatwić pomyślnie. Po obliczeniu groszy ze składek kościelnych, pozostałości ze światła, jakoteż ofiar braci i sióstr różańcowych, okazała się wcale spora suma. Resztę przypuszczalnych kosztów postanowiono rozłożyć, podług konkurencji, na gminy.
Do parafji niedźwiadzkiej należało gmin cztery: Podobin, Łostówka, Glisne i Jasionów.
Przedstawiciele tych gmin, uczęstowani winem przezornie przez księdza proboszcza, nim posiedzenie zaczęto, okazali się dziwnie ustępliwi. Jedynie wójt z Jasionowa, który się był spóźnił, wystąpił przeciw „ciężarom, składanym na gminy“, ale jego głos jeden nie mógł przeważyć większości. Projekt został uchwalony.
Zaczem ksiądz proboszcz z Niedźwiady wdrożył poszukiwania za odpowiednim malarzem.
Nastręczali się różni, ale żadna z tych ofert nie nadawała się do poważnego traktowania. Albo ceny były zbyt wysokie, tak, że kościół za nie, podług zdania proboszcza, możnaby było wystawić, albo znowu zbyt niskie, tembardziej nie wzbudzające zaufania.
Aż wreszcie trafił się malarz odpowiedni. Polecał go sam ksiądz prałat, z miasta, gdzie mieściły się władze konsystorjalne. Ksiądz proboszcz pojechał umyślnie na miejsce, aby się z owym malarzem rozmówić.
Już mu się z pierwszego widzenia spodobał. Gdy mu bowiem wyłożył, o co chodzi, i zapytał go wkońcu, czy się może podjąć sam takiego zadania, on wcale się tem nie zaalterował, lecz, jakby szło o rzecz bagatelną, odrzekł z niedbałością pewną, w czem taiła się i skromność artysty i pewność swojego fachu:
— Czemu nie. Zrobi się. Malowało się różne rzeczy...
Miał zaś ten sympatyczny, jaki mają dzieci miast i ulicy, akcent mowy, który przecina wszelkie wątpliwości.
Na nieśmiałe zapytanie księdza, jaką cenę stawiałby za odmalowanie całego kościoła łącznie z zakrystją, odrzekł z prostotą:
— To... jak zwyczajnie — od metra. Obraz jak przyjdzie na ścianę lub sufit, to osobna dopłata; ołtarze też.
I w tem więc okazał się fachowo-umiarkowanym, nie jak oni artyści wyniośli, którzy sami nie wiedzą, co cenić, albo też sumy bajońskie stawiają.
Najbardziej przypadło do gustu księdzu to „od metra“.
— To rozumiem — przychwalał. — To jest rzecz konkretna. Przynajmniej będzie można na czemś realnem się oprzeć.
Uszczęśliwiony, wrócił do Niedźwiady i zdał komitetowi kościelnemu sprawę ze swoich przedwstępnych kroków. — Nie było to wprawdzie jego obowiązkiem, lecz, jako psycholog, świadom rzeczy ludzkich i słabości, mniemał przez to większe zainteresowanie wzbudzić dla sprawy projektu w komitecie, a tem samem i zbieranie funduszów ożywić.
Istotnie, dobrze przewidywał. Komitet z zaciekawieniem słuchał jego relacji, lecz w momencie najważniejszym, który zostawił sobie był na koniec, to jest, że malarza ugodził „od metra“, podniosły się z łona komitetu niejakie wątpliwości.
— Czy to aby nie oszukaństwo? — mówiono. — On wam może nic na tym metrze nie wymalować, ba, jeno szczotką maźnie, a porachuje meter.
Uwaga ta zaskoczyła księdza, lecz rychło znalazł na nią odpowiedź dowodną:
— Mniej będzie malunku na ścianach, to mniej farb wyjdzie; a tak się koszta zrównają. Zresztą, naprzód pomiarkuje się plan, czyli postanowienie, co i jak gdzie ma być, i malarz musi się tego planu trzymać.
Zmilkły zatem już głosy wątpiące. Podziękowano księdzu za trud podjętych zabiegów i w kwestji zebrania potrzebnych funduszów przyrzeczono chęć szczerą: tak Niedźwiada, Glisne, jak Łostówka, jak i Podobin. Tylko z Jasionowa nie było wójta na zebraniu.
Zjawił się w któryś dzień nareszcie malarz oczekiwany. Jako mistrz, wiódł ze sobą dwóch uczniów-pomocników.
Rozłożył się taborem na organistówce — i, nie odwłócząc, poszedł z księdzem proboszczem oglądnąć teren pracy.
Zaniedbane wnętrze drzewianego kościoła przedstawiało się dość smętnie. — Jeszcze wdzięczył się resztką pozłoty ołtarz główny z dwoma świętymi biskupy po bokach, jeszcze znać było na ścianach i suficie spełzłe fragmenty dawnych malowideł, lecz bieg czasu, postępowa praca kurzu, jakoteż sparnia westchnień wieloletnich uczyniły swoje.
Zobaczył to ksiądz wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd, i uczuł się, jako gospodarz tego domu, zażenowany niejako wobec krytycznych spoglądań malarza.
— Kościół stary — począł się tłómaczyć. — Już pamiętnika niema w parafji, kiedy malowany. Jeszczeby się było lepiej wnętrze zachowało, tylko kiedyś tam dach przegnił, niedbano poprawić i w czasie deszczu przeciekało. O — wskazał na kąt sufitu, gdzie znać było ciemne zbróżdżenia wilgoci.
— Fi! ornament — poświadczył malarz ze znawstwem.
— Była myśl o budowie nowego kościoła, ale narazie trudno o tem marzyć — tłómaczył dalej. — Gminy oporne. Cóż robić. Jeszcze ten potrwać musi, żeby go tylko ze środka do możliwego stanu doprowadzić.
— Doprowadzi się — orzekł pewnie malarz.
Ksiądz uczuł wdzięczność w sercu za to upewnienie.
— Bo widzi pan — zwierzył się — spodziewam się niezadługo wizytacji biskupa. Rozchodzi się więc o to...
— Rozumiem. Będzie, — przeciął malarz z akcentem rozstrzygającym. — Fredek! Meter! — zaświstał na pomocnika. Słówek wiele mistrz nie lubił.
Począł rozmierzać długość ścian, a ksiądz proboszcz człapał za nim z całą powagą, odpowiednią chwili, i ze zrozumiałem uznaniem.
Po ukończeniu tej czynności mistrz stanął na środku kościoła, puścił oko doświadczone w tę i ową stronę... — Okna wybywają, drzwi... — porachował w myśli, i spokój wybił się na jego obliczu. Już wiedział wszystko, co trzeba. Zagwizdał sobie zlekka, poczem splunął kunsztownie daleko przed siebie.
Proboszcz, śledzący pilnie te wdzięczne mistrza manewry, nie mógł się oprzeć ciekawości, by nie zapytać: jaki projekt odmalowania mistrz zamyśla?
— Zwyczajnie... — odrzekł tenże. — Dołem ciemna opaska na meter, górą listwa. Ściany: kolor jasny; zlekka różowy albo popielaty — od gustu. Koło okien da się obramienia. Koło lichtarzy na ścianach — wianuszki. Tęczę zrobi się w kolorach.
Ksiądz już widział wyobraźnią kościół rozjaśniony i uśmiechał się w duchu do tego widoku.
— A na suficie? — spytał.
— To — do woli. Można zrobić strop niebieski z gwiazdami lub...
— A naprzykład figury?
— Figury też.
— Bo koniecznie by wypadało — dowodził ksiądz — żeby na suficie był wymalowany patron parafji, święty Sebastjan, patrzący zgóry na powierzonych swej opiece ludzi.
— Wymaluje się patrona.
— A także bractwo różańcowe wyraziło przy składkach życzenie, żeby był obraz Matki Boskiej Różańcowej, która łaski swe zlewa na wszystkie gminy parafji.
— Zrobi się podług życzenia.
Mówił tonem, z którego snadnie widać było, że mu to nie cudne.
— A jakże z ołtarzami...
— Ołtarze: bordo, miejscami pozłótka. Gustownie.
— Czy pozłótka nie za droga? — zawahał się ksiądz.
— Da się cienko. Imitacja.
— A tak, to co inszego...
I na tem się konferencja zamknęła.
Przez dni następne i dalsze stuk miły uszom rozchodził się po kościele: ustawiano kobylice i rusztowania.
Wieść o tem poszła szybko po wszystkich gminach parafji. Podniecenie, udzielane z ust do ust, zataczało coraz szersze kręgi. Ciekawość rosła. Niejedni z osiedli dalszych stwarzali sobie umyślny interes do Niedźwiady, aby wstąpić pod dzwonnicę i zobaczyć naocznie, co się to tu robi, jak się to ten kościół maluje. — Zdziwieni byli, niektórzy rozczarowani, że spotykają tylko rusztowania i nic pozatem.
A rusztowania rosły wgórę.
Wielom się to nie widziało.
— Poco to tyle przysady, jak w jakiej fabryce? — mówili. — Przywiązałby se szczotkę na kiju i dostałby ślebodno, gdzie by chciał. Ale to wszystko na to jeno, coby drożej wyciągnąć.
Wielu znów przyjaźniło się życzliwie z malarzem; jedni w nadziei, że im obraz jaki święty namaluje; drudzy, by mieć protekcję i dostęp za kulisy z desek, czego surowo wzbroniono; inni wreszcie z czysto idealnych pobudek: że się warto z takim dziwo-człekiem zapoznać, co to ani sieje ani orze, ani pracuje w pocie, jak drugi, ino talantem Boga i ludzi okpiwa.
Mimo że zaciekawienie rosło, a może właśnie dlatego, sarkania się już tu i ówdzie (zwłaszcza przy wybieraniu składek) podnosiły: że już naród dość ofiar na to malowanie poniósł, a nie widać dotychczas nic z tego.
— Rusztowań nastawiali, i po wszystkiem. Malarz se żyje, ksiądz z nim razem — a ty narodzie płać.
Zwłaszcza z opodalnego Jasionowa, który się najmniej przyczynił do składek, podobne głosy dochodziły.
Rusztowaniami rzeczywiście cały kościół był już zastawiony. Gdy ukończono wstępne prace, zgłosił się malarz do księdza proboszcza z żądaniem: tyle a tyle metrów płótna — wyszczególnił podług rozmiaru ścian — i tyle a tyle (oznaczył już mniej więcej) cebrów mleka.
— Prawda! — uderzył się ksiądz w czoło, zaskoczony pilnością żądania. — Na śmierć o tem zapomniałem. Przecież to płótna i mleka potrzeba.
— Toli że trzeba. Bez poklejenia ścian płótnem, na nic robota. Szpary widoczne.
— Cóż zrobimy? Juści do gmin trzeba się odnieść, niech złożą. Jest pięć gmin w parafji...
Obliczono wnet podług ilości metrów, ile na każdą gminę przypadnie dać wałków płótna i ile — mniej więcej — cebrów mleka.
Komitet kościelny, wysłuchawszy wywodów księdza, który malarza zawezwał dla dowodu konieczności tych materjałów, zgodził się rad nie rad na tę konsekwencję swej pierwszej uchwały i zwrócił się do zwierzchności poszczególnych gmin z oznaczeniem tych składek w naturze.
Podniosły się na to pomruki i sarkania głośne między ludem. Zauważono, że płótno w tych czasach drogie, mleka mało — ale ostatecznie wszystkie cztery gminy, to jest Niedźwiada, Podobin, Glisne i Łostówka zgodziły się złożyć przypadające na nie z obliczenia miary; tylko jeden Jasionów nie przystał.
Gmina Jasionów, najdalej od kościoła położona, wciśnięta w wąską roztokę między dwie ubocze, żyjąca życiem własnem, zabita, jak to mówią, deskami od świata, odnosiła się z konsekwentną opozycją do wszelkich nowości, wszelkich zarządzeń: czy to Rady szkolnej, Wydziału powiatowego, czy starostwa. We wszystkich inowacjach: czy to był przymus szkolny, czy nakaz usunięcia nawozu z przed domów, widziała rzeczona gmina tylko „ciężary“, „pańszczyznę“ i chytry zamach na chłopską swobodę. Z godną podziwu upartością broniła się tym „zakusom władz“.
Gdy z komitetu kościelnego przyszło do gminy Jasionowa oznaczenie, że tak a tak, tyle a tyle ma dać płótna, mleka — wójt, solidaryzujący się w takich razach z gminą, zwołał niezwłocznie w tej sprawie posiedzenie rady.
Skoro wyłuszczył zebranym, o co chodzi, w izbie obradnej zawrzało.
— Co? płótna? mleka?! Coż sie temu malarzowi i księdzu razem przyśniło? Mlekiem będą malować kościół?
— Tyle cebrów!
— Kąpać sie chyba chcą w tem mleku.
— Dobrze, że jeszcze śmietanki nie każą dawać.
— A na coż zaś to płótno?
— Malarzowi na gacie — szydzono.
— Coż mu po tylu wałkach?
— Malarz filut, księdza cygani, podszeptuje mu, co mu się jeno zabaży, a ksiądz wierzy okpisiowi.
— Hej. Mleko odstawi żydom, płótno przeda, a ty narodzie złóż.
— To jeszcze mało tych składek? Dziesięć kościołów by już pomalował za to!
— Hej. A tu ani kreski dotąd.
— Ino „daj i daj!“ wołają. Kiedyż sie to do sto djabłów skończy?
— Jaż parafję do nędzy przywiodą...
— Do ostatniego upadku!
Postanowiono jednomyślnie, że ani łokcia płótna, ani kwarty mleka gmina Jasionów nie da. Do tej odmowy dołączono jeszcze takie pouczające pod adresem księdza i komitetu kościelnego zdania, że już wójt, mający zanieść uchwałę, wagował się je dodawać.
Skoro ksiądz proboszcz dowiedział się o odmowie Jasionowa, pobiegł niezwłocznie do malarza, aby mu tę przykrą i oburzającą wieść zakomunikować.
Zastał go w kościele, gruntującego z namaszczeniem płótno. Przyjął spokojnie wiadomość. Lecz skoro mu ksiądz powiedział, że i jego, malarza, przy tej okazji zaczepiono, zarumienił się gniewem — uczuł się w swym honorze artysty obrażony.
— Jasionów. Dobrze — zanotował sobie.
Ksiądz począł się zastanawiać głośno nad sposobami ukarania nieposłusznej gminy. Dumał odnieść się do starostwa, to do Wydziału Rady powiatowej, sprowadzić sekwestr na opornych; te i inne obmyśliwał kroki.
— Niech to ksiądz mnie pozostawi — ozwał się z przekonaniem malarz. — Już ja coś dla Jasionowa obmyślę.
To rzekłszy, począł sobie gwizdać zcicha, co miało być oznaką pewności, że zemsta już jest sprawą jego.
Ostatecznie brak materjału, wynikły z odmowy Jasionowa, załatwiono w ten sposób, że gminom chętnym dołożono jeszcze w arkuszu konkurencyjnym po jednym wałku płótna, a co do mleka, o które było trudniej, to ksiądz od siebie ofiarował kilka udojów wieczornych.
Malarz zabrał się z pomocnikami swymi energicznie do pracy. Płótno, pocięte na pasy, wnet zasłoniło szpary i nierówności drzewne, a mleko zmyło brud ze ściennych płazów i dało podkład jednotonny pod gotowiznę farb.
Malowanie się rozpoczęło.
Organy na długi czas zamilkły.
Msze odprawiały się ciche, przy bocznych ołtarzach.
Lud, pod niskiemi powałami wśród gęstych belek i stolców rusztowania, gromadził się podczas nabożeństwa, jak w katakombach.
Szepty ciekawości szmerzyły, jak woda, w mrocznych piwnicach rusztowań. Oczy, zaostrzone mrokiem, przebijały deski, by zmiarkować, co się tam poza niemi dzieje, jakie misterja tajemnicze.
Za jakiś czas dało się oczom zciekawionym dojrzeć przez rozchyl desek jakiś szczegół malunku —: to obramienie świecznika na ścianie, to kawałek listwy barwnej; tedy wydawało im się, że dojrzały strzępek ogrodu rajskiego.
Niecierpliwość z dnia na dzień wzrastała. Ktoten, korzystając z odemkniętych drzwi, wsuwał się o późnej porze do kościoła i, stanąwszy w cieniu belek, zachwytywał przynajmniej glosy pracujących; potem, wyszedłszy, rozpowiadał z dumą, że widział samego głównego malarza przy robocie, że jest już koło tęczy.
Wesoły to był artysta ten nasz malarz. Pracując, nucił sobie oderwane piosnki lub wygwizdywał kunsztowne arje, co pracy jego, niewidocznej dla oka śmiertelnych tem większą nadawało tajemniczość i jakiś — rzec-by można — niebiański koloryt.
Najweselej pracowało mu się u sufitu. Dołem, niby w mrocznych sieniach lasu, odprawiała się msza święta, lud się modlił i kajał, a on sobie nucił gdzieś wgórze beztroskliwie, jak skowronek w błękicie.
Nie wiedział, nie przeczuwał zgoła Jasionów przyziemny, że on tam w wysokościach, nucąc, w skrytości serca obmyśliwał zemstę. — Malował właśnie Matkę Boską Różańcową, gdy pomocnicy złocili za jego wskazaniami ołtarz.
Długo trwało to malowanie. Aż się i niecierpliwość parafjan stępiła. — Ludzie przywykli zwolna do tych katakumb rusztowań. Wielom wydawało się, że tak było od czasu i że ostatecznie tak mogłoby pozostać. — W takim kościele jakoś śmielej się grzeszne serca czuły. Bóg zdawał się tu nie taki groźny, wyniosły — pośród nieheblowanych desek, prostych belek, trudno Mu było utrzymać Swój majestat. — A nawet niektórym przychodziło do głowy, że tu ksiądz jeno markuje prawdziwą mszę, że tu Pan Bóg nie schodzi, że opuścił na tymczasem kościół, nim się malowanie skończy.
— Gdzieżby taka Osoba najwyższa wśród tych rusztowań się tłukła. Tu-byś mógł śmiało kogotego pięścią w łeb łupnąć, jak w szopie, albo na boisku. Lęku żadnego nie widać.
Zaś drugim wydawało się, że właściwe niebieskie sprawy tam się dzieją — ponad rusztowaniem, przy malarzach; tam fruwają anioły, odbiorce modłów ludzkich; tam są święte Osoby — i czekali z utęsknieniem serc pobożnych, kiedy te rusztowania spadną, iżby się mogli znaleźć w obliczu jasności Boskiej.
Nareszcie doczekali się, że się malowanie ukończyło. Postanowiono odsłonić malowidła na święto Matki Boskiej Różańcowej.
Na trzy dni przed tem świętem zamknięto dla ludu kościół — msza się nie odprawiała — pracowali tylko cieśle i ich pomocnicy: zrzucano i usuwano rusztowania.
Lud czekał w najwyższem napięciu ciekawości na odsłonięcie...
Gdy w oznaczone święto otwarto kościół i uderzono w dzwony, lud, zgromadzony liczniej jak na odpust, wpłynął potokiem do wnętrza, zajmując całą przestrzeń widną, wypełniając ją po brzegi.
Wszystkie oczy poczęły obiegać po ścianach, wieszać się u sufitu. Rozchodziły się szepty podziwu, półgłośne uwagi — wesele świeżych barw odbijało się w oczach i twarzach zebranych.
Ksiądz, przyodziany w nowy ornat, wyszedł przed ołtarz ze sumą.
Organy, dawno niesłyszane, poczęły buczeć przeciągle.
Teraz, w czasie modłów mszalnych, ludzie, mając czas, gdy wrażeniu pierwszemu stało się już zadość, poczęli skraja opatrywać cuda malowideł.
Przedewszystkiem uderzał ich ołtarz, bijący odblaskiem zapalonych świec. Myśleli: czy to ten sam, czy nie ten? Tamten był biały — a ten oto czerwony, i złota pełno na nim. Nie dziwili się teraz składkom — tyle złota — musiało to kosztować!... Czy piękniejszy jest ten? Różne co do tego były zdania. Wielom żal było „tamtego“ ołtarza, który od dziecka widzieli.
— Już to ten jakby inny; bogatszy widzi sie, ale nie ten.
Wiele oczu zatrzymało się chwilę ze zdziwieniem na figurach biskupów, stojących po bokach. Byli cali wyzłoceni, a stopy, ręce i twarze mieli brunatno-czerwone, jakby pomazane krwią. Zapewne tak powinno być — pomyślał niejeden, a drudzy nic już nie myśleli przytem, tylko patrzeli w zdumieniu.
Napatrzywszy się już dosyta ołtarzowi, poczęli śledzić dalsze cuda. — Sunąc po ścianach różowych, zatrzymywali oczy na wiankach splecionych, otaczających świeczniki. — Ci, którzy stali w nawie głównej, mieli tęczę barwną przed oczyma, z kolorów wszystkich złożoną. Dziwowali się niemało. — Niektórzy rozglądali się za białym kolorem, mając na pamięci złożone przez gminy mleko — lecz nic podobnego nie mogli najść.
Wreszcie oczy śledzące, sunąc wgórę po ścianach, podniosły się aże do sufitu. Tam dopiero było się czemu przypatrzyć!
Płaszczyznę całą, bliżej głównego ołtarza, zajął swoją osobą święty Sebastjan. Na pół nagi, przywiązany był powrozami do pnia drzewa, które wypuszczało z gałązek świeże listki. Pod stopami miał trawnik nierówny, i obok porzucony łuk. Całe ciało świętego było najeżone strzałami o pierzastych końcach; — widać było rany świeżo uczynione, z niektórych spływała krew. — Święty cierpiał straszliwie. Lecz największy ból sprawiła mu widać strzała, która wpadła pomiędzy żebra koło serca. Święty wyprężył się i przegiął całem ciałem, tak, że omało powrozy nie pękły, a z ust jego, w podkowę bólu wygiętych, musiał wychodzić ryk.
Był to przeraźny obraz.
Lud też podziwiał go z trwogą, w pewnej obawie, że tak olbrzymi męczennik i ciężki, gdyby spadł na dół, zgniotłby niemało grzesznych ludzi. Niektórzy nawet cofali się wtył, nie mogąc tej wiszącej trwogi znieść nad sobą.
A potem dalej oczy zaciekawione poszły...
Na dalszym suficie — od tęczy do chóru — widniała Matka Boska Różańcowa. Szaty Jej rozwiały się daleko na boki. Oczy miała wielkie, do góry przewrócone. Stała zaś wśród lekkich chmurek na globusie ziemskim, na którym, wyraźnie obrysowana, odznaczała się mapa z napisami (kto znał litery, łatwo mógł z dołu odczytać) pięciu gmin parafji niedźwiadzkiej, to jest: Niedźwiada, Podobin, Glisne, Łostówka, Jasionów — tak, jak były obok siebie położone.
W pewnym momencie rozszedł się po kościele przyciszony śmiech. Ludzie poczęli jedni drugim coś pokazywać na onym suficie, na obrazie Matki Boskiej Różańcowej. — Zadzierało się dogóry coraz więcej głów — i naraz cały kościół (oprócz blisko ołtarza stojących, którzy nie wiedzieli, o co chodzi) wybuchnął śmiechem.
Daremnie ksiądz się żachnął i przerwał czytanie mszalne. Śmiech był niepowstrzymany. Zerwany z wędzidła woli, rozpędził się, rozhukał w jakiś szał wesołości.
Oto malarz, namalowawszy ową Matkę Boską Różańcową, stojącą na globusie, na którym, jak się rzekło, widniała (wyraźnie) mapa z pięciu gminami parafji, tak usymbolizował Jej łaski, spływające na parafję niedźwiadzką, że z dłoni Jej, różańcem oplecionej, padały promienie jasne na globus ziemski, na te gminy. Padał snop promieni rozszczepionych na każdą gminę z osobna: więc na Niedźwiadę, na Podobin, na Glisnę i Łostówkę. Tylko na Jasionów nie padał żaden promień.
To niektórzy, bystrzejsi, dość szybko zauważywszy, pokazywali drugim, ci zaś dalszym — i wnet przeto cały kościół uderzył w śmiech.
Byli w kościele i z Jasionowa ludzie. Biczowani śmiechem i drwinami, przejęci wstydem i upokorzeniem, chowali twarze, kryli się poza plecy ludzkie, uchodząc przed końcem sumy z kościoła.
Można sobie wyobrazić, jakim gniewem gmina Jasionów zawrzała, gdy wieść o tem do chałup ostatnich doszła.
— Na wieki pozbawieni łaski!... Co za wstyd! Co za hańba!... Zamało tortur na malarza, który to sprawił.
Odgrażali się, że go uśmiercą.
Lecz malarz, ukończywszy pracę, na czas przezornie ujechał, unosząc w sercu całą radość z dokonanej zemsty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.