Zapatan

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Zapatan
Pochodzenie Opowiadania imć pana Wita Narwoja rotmistrza Konnej Gwardji Koronnej
Wydawca Księgarnia Gubrynowicz i Syn
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





ZAPATAN
...Patent, który mi wydał JW. pan generał Mier, miał wprawdzie walor dostateczny, jako od szefa regimentu wydany, wszelako za radą doświadczeńszych idąc, a i sam potrzebę tego uznając, chodzić zacząłem za tem, aby mi z kancelarji Króla Jegomości, jako Najwyższego gwardji koronnej, a zatem i regimentu Mierowskiego szefa, konfirmacja czyli patent osobny był ferowany. Dużo mnie to trudu i czasu kosztowało, zanim tam i sam biegając, a o instancje prosząc, takiego patentu się doprosiłem. Nareszcie otrzymałem dokument konfirmacji z kancelarji i z własnoręcznym podpisem Króla Jegomości, którego to patentu taki był tenor:
«Wszem wobec i każdemu zosobna, komu o tem wiedzieć należy, mianowicie jednak JOOym, JWWym, WWym Ich-Mościom Panom Generałlejtnantom, GenerałMajorom, Pułkownikom, Oberszt-Lejtnantom, Majorom, Kapitanom, oraz innym wszystkim, wyższej i niższej szarży, Wojsk Naszych i Rzeczypospolitej Cudzoziemskiego Autoramentu, Sztabs- i Ober-officyerom wiadomo czynimy, iż My przez wzgląd instancji JW pana Miera, Generał-Majora Wojsk Naszych i Szeffa Regimentu Naszego Gwardji Konnej Koronnej, tudzież przez wzgląd statecznych zasług JMĆPana Wita Narwoja, pierwszego niegdy w regimencie dragonji pruskiej porucznika, z przystojnego ułożenia, applikacyi, chwalebnych przymiotów i znajomości służby żołnierskiej, dobrze Nam wiadomego, umyśliliśmy konferować Onemu szarżę kapitańską w Naszym regimencie Gwardyi konnej Koronnej, jakoż i aktualnie dajemy i konferujemy tym Naszym Patentem, obligując wszystkich wyżwymienionych Ich-Mościów Panów Sztabs i Ober-Officyerów, ażeby odtąd, pomienionego JMĆPana Wita Narwoja, za aktualnego w przerzeczonym Naszym Regimencie Gwardyi Konnej Koronnej kapitana znali i rekognoskowali, zadosyć czyniąc, cokolwiek pro gradu et munere tej Szarży należeć mu będzie. Na co ten Patent, dla większej wagi i waloru przy przyciśnieniu Naszej podpisujemy pieczęci.
Dan w Warszawie r. 1763».

Kiedym wyjeżdżał do Warszawy, aby się w sztabie do prezencji stawić i chorągiew moją objąć, markotno mi trochę było, a to z tej racji, żem się nieładu i owej mizerji żołnierza polskiego napatrzywszy, mocno tego obawiał, abym w mojej przyszłej służbie frasunków tylko daremnych nie zaznał, a na biedotę regimentu i szwadronu mego nie patrzył, nic na to poradzić nie mogąc...
Dał Pan Bóg lepiej, niżem się tego spodziewał, bo owo wszystko składniej i w uczciwszej kondycji zastałem, niżeli po temu były aspekta. Dragonja Mierowska, czyli gwardja konna koronna najlepiej może usztyftowaną była ze wszystkich regimentów autoramentu cudzoziemskiego, a żołnierz w niej lepiej był ćwiczony, niż to zazwyczaj za onych czasów w Rzeczypospolitej bywało. A był to wyjątek z polskiej reguły, bo kiedy Król Jegomość wszystkie swe saskie wojska pod Pirną mizernie utracił, a z elektorstwa swego rugowany przez Prusaków, w Warszawie volens nolens siedział, to własnego saskiego żołnierza nie mając, dragonję Miera do swej służby przeznaczył, zaufaniem ją swem i łaską monarszą honorując, z szkatuły swej prywatnej grosza nie skąpiąc, byleby ten regiment oku ludzkiemu uczciwie się prezentował, a dworowi Pańskiemu wstydu nie czynił.
Z takowej racji regiment Mierowski i ekwipowany był i żywiony i płacony regularnie, a co mnie najmocniej radowało, do żadnych zacnego stanu wojskowego niegodnych posług nie był pociągany. A trzeba wam wiedzieć o tem, że bywało to gęsto, a nawet może i wszędzie w Polsce, że żołnierz autoramentowy wszystkiem bywał, i pachołkiem i kuchtą i fagasem, jeno nie żołnierzem. Najmowano go sobie do posług nikczemnych za wiedzą i rozkazem komendy — a nie było w Warszawie wielkiego obiadu, aby żołnierze w mundurach paradnych i lederwerkach nie byli używani do noszenia półmisków na stoły magnackie.
Działa się stąd wielka krzywda honorowi żołnierskiemu; ano żołnierz bez uczciwej ambicji, a bez honoru szlachetnego, co zacz, jak nie najemnik nikczemny? Kuchni pańskiej, a nie ojczyźnie sługując, na tem już niejeden regiment sztukę swoją militarną z aplauzem kończył, że przy wiwatach biesiadnych na znak pana marszałka salwy strzelał, a to jedyny ogień bywał, w którym go prochu wąchać uczono.
Bywało pan szef regimentu, rzemiosła żołnierskiego tak samo świadom, jak ja hebrajskiego języka, innych panów u siebie gości, pół regimentu na podwórzu ustawi, a gdy się chce rangą swoją generalską popisać, z okna Gib Feier! zawoła, kontent sobie bardzo, że biesiadnikom honor wojskowy czyni. W regimencie Miera tego nie bywało. Żeby to było z ujmą majestatu Króla Jegomości, gdyby ten sam żołnierz, co jego dostojnej osoby strzeże, a w zamku monarszym straż trzyma, kuchni pańskiej pilnował, więc też nigdy żaden dragon z naszego regimentu do żadnej podłej usługi nie śmiał być komenderowany, a tak i mnie przyjemnie to było oficerem być w takim pułku.
Do tego dodać jeszcze trzeba, że regiment Mierowski pełny miał status, i że moja chorągiew, jak i inne, dobrze była pokryta, sto koni mając. Był to sam piękny a dobrany żołnierz i dobrej reputacji używał. Nie chodził też obdarty, jako to nieraz bywało, ale uczciwie i chędogo ubrany, mając mundur i moderunek cały z łaski Króla Jegomości w przyzwoitym porządku. A miała dragonja Mierowska kabaty czerwone, kamizelki i spodnie jasnego granatu, koliste płaszcze z lisztwami, sztylpy wysokie, a kapuzy czerwone na głowie — wszystko to chędogie i pasowne. Król Jegomość, dbając o swoją gwardję, coś już na krótko przed śmiercią swoją sprawił był regimentowi całemu mundur okazały paradny, jakim się żaden inny pułk, nawet dragonja JMĆ pana koniuszego Wielopolskiego pochwalić nie mogła. Owo cały regiment miał od wielkiego święta kolety z łosiej skóry, kształtem francuskim krojone, czerwonemi taśmami pięknie burtowane, na piersiach zaś i na plecach u koletów były dwie pozłociste gwiazdy, albo jakoby słońca.
Moderunek był dobry i według reguł niemieckiej praktyki militarnej. Miał każdy żołnierz karabin, pałasz, bagnet i parę pistoletów, czyniąc niemi musztrę pieszą lub konną, bo obie znać musiał, jako iż dragoni w batalji według obu regulamentów zażywani być mogli. Konie same tęgie i silne fryzy, trochę ciężkie, ale dobrze dobrane.
Za ambicję to sobie miałem, żeby, kiedym dobrego żołnierza dostał, jeszcze lepszego zeń zrobić. Trochę mi to twardo było zrazu, bo i żołnierze i oficerowie moi trochę do wygód się przyzwyczaiwszy, niechętni byli do ostrej musztry, cały kunszt na paradnym marszu, na trzymaniu ordynku, a na zręcznem skwerowaniu bronią przed królem i hetmanami sobie zasadzając. Było też mnogo hałasu, jako ludzi męczę i oficerów niepotrzebnie turbuję — ale żem się nauczył karność chować u Prusaków, a mocną ręką władzę w chorągwi trzymałem, więc musiało być po mej woli.
Jakoż bez przechwałki to, a z chlubą poczciwą powiadam, że chorągiew moja była tak dobrze wyćwiczoną w rzemiośle żołnierskiem, że byłbym się nią nie powstydził przed dawnym obersztem moim, grafem Koggeritzem, a nawet przed samym królem Jegomością Fryderykiem. Na dobre to wyszło później, bo kiedyśmy na hajdamaki wyszli, nie raz i nie dwa razy chorągiew moja łotrostwo poskromiła, nietylko mężnie, ale z wszelaką wojskową regularną precyzją sobie poczynając, a kiedy bywało panowie Towarzystwo i lekkie pułki przedniej straży tył podawać musieli lub srodze byli turbowani, dragoni moi wszystkich salwują i między opryszkami rum robią, sami nie ponosząc dużego szwanku.
Bywało panowie Towarzystwo pancerne i Husarja z wielkim animuszem i okrutną fantazją natrą, kupą gęstą bieżąc i tumult a okrzyk wielki czyniąc — ale gdy się tego hajdamactwo nie ustraszy, a impet na impet nasadzi, dawaj w rozsypkę iść, a mieszać się, a nawet — na despekt to nam nieraz było — nędznie umykać; zaś dragoni moi, gdyby mur plac trzymają, z konia w lot zsiądą, ogniem plutonowym sypią lub w bagnety pójdą, a cichutko i sfornie, jakby machiny, jeno komendy nadsłuchując... Ale o tem potem jeszcze.
Dwa lata w Warszawie lub pod Warszawą z szwadronem moim stałem, i na elekcję króla Stanisława Augusta patrzyłem. Po tym czasie otrzymałem ordynans, ruszyć z Warszawy, a do Lwowa maszerować, jako że stamtąd pan generał Korytowski, komendant tego miasta, piechotę swą do Kamieńca oddawszy, bardzo a bardzo o augmentację garnizonu upraszał. Daleka to była droga dla mnie, i daleka Ukraina, ta Ruś, bo jej dotąd nigdy nie widziałem, a dla mego szwadronu takoż miłym ten ordynans nie był, bo się to już wszystko w Warszawie osiadło było jakoby w domu, ale ordynans ordynansem, a kiedy marsz, to marsz i kwita.
Żałowali mnie koledzy i radzili, abym pana szefa upraszał, by mnie już w tak daleką drogę nie ruszał, ale poprostu chorągwi do Lwowa odmówił, jako że żołnierz w marszu jest w tej Rzeczypospolitej mizernem a nieszczęśliwem stworzeniem. Mówili mi, że się biedy najem i frasunku w tym opłakanym marszu, i że żołnierze z głodu przymierać mi będą. Mówili i mieli rację, bo tego marszu nie zapomnę ja nigdy; tak on mi dojął aż do siódmej skóry.
Śmieli się też ze mnie rotmistrzowie inni, a sarkali mocno oficerowie mego szwadronu, żem na ten marsz ani sam krytego powozu dla siebie nie brał, ani żadnemu z oficerów brać nie dopuścił. Jam taki żołnierz jako i mój pocztowy i najniższy gimajne; może on tłuc się na koniu sto mil, mogę i ja także, i wy możecie, a nietylko możecie, ale i po rygorze wojskowym powinniście i musicie, bo na to ty oficer, abyś szeregom twoim przodował wszystkiem, więc i trudem i bezsennością i głodem, kiedy na to padnie; i abyś z tych wszystkich cnót i kapitalnych kondycyj rycerskich dawał dobry przykład z siebie. Taką perswazję usłyszeli odemnie i do niej się też accurate stosować musieli.
Rozpoczął się mój marsz pod złemi auspicjami. Wydano mi ordynansy, wypisano rutę, a kazano czekać na pieniądze, bo ich w regimentowej kasie nie było. Termin wymarszu nadszedł i minął, a grosza żadnym ludzkim sposobem doprosić się nie było można. Chodź od Anasza do Kajfasza, tędy i tamtędy, suplikuj, gwałtuj, lamentuj — a wszystko nadaremno. Ściągnięto po długiej i ciężkiej biedzie jakąś sumkę wkońcu — o reszcie samemu pamiętać kazano.
Zaraz też ułożyłem marszrutę i, jak należy, szachownicą puściłem się naprzód. Odkomenderowałem do szachownicy dwadzieścia ludzi z oficerem, ten zaś znowu forwachtami się wysunął naprzód, abym ja z chorągwią moją następując, wszędzie już dach i furaż mógł znaleźć. Ale co tam pomogła szachownica cała, i biedne nasze forwachty! Boże zlituj się, kiedybym tak miał wodzić regiment, a dajmy na to armję całą, toby mi jak garść lodu w garści stopniała po drodze; bo bywało tak w Polsce, że żołnierzowi w marszu zostawała takowa chyba alternatywa: Bądźże sobie opryszkiem, albo giń z głodu i od zimna!
Wiedziałem ja dobrze, że mnie słodycze nie czekają, do niewygód kampamentowych byłem wprawiony, a i to mi nie była żadna nowina, że w naszej Rzeczypospolitej bywało zawsze po przysłowiu:

Hospitium vile,
Czarny chleb, cienkie piwo, bardzo długie mile.

Czegom wszelako nigdy się nie spodziewał, to owej nieuczciwej renitencji a niegościnności ze strony panów szlachty. Gdzie się przywlokę, tam moi ludzie z szachownicy, trzy dni przodem wysłani, naprzeciw mnie bieżą, a lamentują i skarżą, jako nietylko ani jednego źdźbła siana dla koni i jednego kęsa chleba dla chorągwi zaasekurować nigdzie nie mogli, ale ano i sami nic nie jadłszy, a pod bożym namiotem kampowawszy, z głodu i zimna przymierają.
Idź do jednej wsi, szlachcic woła: «Mijaj Waćpan; mam libertacją!» — idź do drugiej, szlachcic protestuje, jako ma libertacją od wszelkiej kwatery i wojskowego ciężaru. I ten ma libertacją, i tamten ma libertacją, i ów ma libertacją — miły Boże! — a czem dragona i konia nakarmisz, boć oni od głodu i ludzkich potrzeb nie dostali ani od Króla Jegomości, ani od wojskowej komisji libertacji!...
Proś, groź, sumituj się pokornie — za nic to wszystko, bo owo pan szlachcic na wszystkie onera wziął libertacją. Trzymajże teraz żołnierza kupą, aby w łotrostwo się nie rzucił, a i sobie nie wziął od rygoru a uczciwej karności libertacji. Siła mnie to kosztowało, aby ludzi moich od gwałtów powstrzymać, a siebie samego w pasji miarkować, bo cię pan brat szlachcic nieraz i grubem słowem poczęstował i despekt wyrządził. Płacę wszystko uczciwie, i to nie pomaga, i kieską i dobrem słowem ich nie ugłaskasz; przenocować ci nie dadzą. Trzeba sobie było radzić — to też wkońcu, nie pytając wiele, a na ordynans własny bacząc, musiałem mocą to rekwirować, co mi po miłej woli dać nie chciano. Owoż i wrzask i hałas okrutny, a przegróżki i skargi do komisji wojskowej.
Zabierz szlachcicowi dwie wiązki siana, a on zaraz pełną gębę brzmiących argumentów weźmie, a na papierze w lamentacje okrutne się rozsypie, i do Hetmana albo do komisji wojskowej żałobę wyprawia; za miarę mizernego owsa i nędzny strawny traktament żołnierski do króla Jegomości directe pisze, a na pacta conventa się odwołuje, szumnie wywodząc, jako ta złota wolność Rzeczypospolitej i zacny stan szlachecki srogiego pokrzywdzenia, lezji, gwałtu, tyranji, i Bóg nie wie czego jeszcze zaznaje!
Ledwiem we Lwowie stanął, a już kilkanaście skarg takich z komisji wojskowej na ręce pana generała Korytowskiego przyszło z nakazem, abym się ekskuzował; a ja komu miałem skarżyć i gdzie moich frasunków i przykrości dochodzić, i zapłaty się domagać? bom z racji tego marszu i innych koniecznych wydatków circa siedmiu tysięcy złotych z własnego mieszka wydał, i tych nigdy od skarbu odebrać nie mogłem, a tak mizerny oficer ku szkodzie przychodził, byle pan brat szlachcic od najmniejszego ciężaru był wolen.
A jużbym tego wszystkiego łacnie zapomniał i wszystko przebaczył, ale później serce się krajało, a serdeczna boleść duszę zdejmowała, kiedy się człek w lat sześć potem napatrzył własnemi oczyma, jak owa butna a narowista bracia szlachta, co ongi własnemu żołnierzowi lichej strawy a żołdu żałowała, Austrjakom, kiedy kordonem wchodzili, piwnice otwierać musiała i stoły suto zastawiać, i jak lada kapral mizerny staroście nakazywał, a pan starosta ani słówkiem oponować nie śmiał. Owo masz tobie złotą wolność, a szlachecką dostojność!
Tak ciężko po drodze biedując, nareszcie za łaskawą pomocą Bożą do Lwowa przymaszerowałem, a tak szczęśliwie, żem wszystkich ludzi i koni w najlepszym porządku i dobrem zdrowiu zachował. Trwał mi ten marsz całych dwa tygodni, a brałem się w niem na Górę, Mniszew, Kozienice, Sieciechów, Gniewoszów, Lublin, Krasnystaw, Zamość, Rawę i Żółkiew.
Nim jeszcze stanąłem we Lwowie, przydarzył mi się w marszu wypadek, którego opowieść zaraz tu kładę, bo nietylko sam przez się był dziwny, ale i później we Lwowie w jeszcze dziwniejszej historji miał swoją kontynuację i koniec. A już nie wiem, jak wam się ta moja przygoda wyda, i jaką tam o mnie z tej racji mieć będziecie opinję: czylim też mądremi na wszystko patrzył oczyma, czylim też to za dziwy miał nienaturalne, co albo omamieniem albo szalbierstwem było; bom ja prostaczek był i jestem, i rad to sam zeznaję; a jakem na co patrzył, tak też i w naracji mojej to mieszczę, niczego filozofją nie dociekając...
Kiedym z chorągwią moją do przedostatniej przede Lwowem stacji dojeżdżał, to jest do Rawy ruskiej, wyjechali przeciw mnie ludzie moi z szachownicy z podoficerem, aby szwadron do miasta wprowadzić i kwatery wskazać. Jakoś im tym razem fortunniej się powiodło, bo dla ludzi i koni znaleźli opatrzenie, a całą chorągiew tak składnie rozlokowali, że jej rozrzucać nie było trzeba na kilka mil po wsiach sąsiednich, ale wszystko to jakoś kupą pomieścić się dało. Pytam wachmistrza, a gdzież mnie i panów oficerów postawisz? a on mi na to:
— Pod czterma wiatrami, Mości rotmistrzu!
Dobra mi kwatera, myślę sobie, znam ja ją dobrze; nie raz i nie dwa razy w mojem żołnierskiem życiu do niej zajeżdżałem.
Podoficer widząc, że się uśmiecham, rzecze dalej:
— Jest, Mości rotmistrzu, karczma w tej tu mieścinie, co się tak zowie; najporządniejszy to dach w całej Rawie; tam panom oficerom kwaterę zakryliśmy.
Jedziemy tedy z oficerami i z jednym plutonem do owej karczmy pod czterma wiatrami, resztę chorągwi na wyznaczone miejsca już rozesławszy. Właśnie kiedy podjeżdżałem pod bramę, ujrzałem koło niej jakiegoś młodego człowieka, który stojąc patrzył na nas wjeżdżających. Doświadczyłem tego w życiu, jako bywają ludzie, co figurą i widokiem swoim dziwną jakowąś robią impresję, do duszy i pamięci się wciskając na długo, a czasem to już i na zawsze. Do takich ludzi należał i ów nieznajomy człowiek, którego cały aspekt był taki, że nie można było, popatrzywszy, zaraz od niego oderwać oczu. Ubrany był z cudzoziemska, w pończochach jedwabnych i we fraku, ale całkiem czarno i bez najmniejszego haftu złotego i burty, co na owe czasy rzadkością było, jako iż miłowano się bardzo w barwistych i wzorzyście tkanych bławatach. Na głowie nie miał peruki, ani też pudrowany nie był po modnym zwyczaju, ale włosy czarności połyskliwej bardzo krótko miał strzyżone i okryte kapeluszem czarnym bez żadnego galonu, a jeno z małą kitką z czerwonych kogucich piórek. Przy boku miał szpadę długą, w czarnej pochwie, a z rękojeścią stalową szmelcowaną, na pendencie czarnym, bez żadnej szarfy pozłocistej lub choćby najmniejszej ozdoby. Czarny, długi płaszcz okrywał mu ramiona — zgoła nic na nim nie było jasnej barwy, prócz śnieżnej kryzy i żabotów z przedziwnych koronek, i nic świetlistego, prócz jednej wielkiej spinki z dużym brylantem, która pysznym i lśniącym blaskiem jaśniała pod szyją, jakoby skry sypiąc, a za oczy chwytając.
Ale od tego brylanta takowej wielkości, żem całego żywota mego nie widział żadnego o podobnych proporcjach, chociaż później oglądałem ów po całym świecie słynny skarb brylantowy JP. grafa Walickiego, iskrzyły się bardziej jeszcze oczy tego człowieka. Jako żywo, takich oczu i takowej ich piekielnej ognistości nie widziałem i widzieć nie będę, ano i nie chcę. Te duże oczy wydały mi się jakoby jakieś dwa czarne płomienie, jeśli tak rzec nie jest absurdum, albowiem czarnych płomieni nikt nie widział, a i w gorączce obłąkanej nie imaginował sobie; a przecież tak było, albo mówiąc lepiej, tak mi się to zdało, iż gdyby fantazja ludzka czarny płomień wystawić sobie mogła, takiby on koniecznie być musiał, jak oczy owego człowieka.
Oculi scopuli, mawiano; a ja miałem w życiu mojem długiem mnogie tego, a niezawodne znaki, jako niekiedy oczy ludzkie przedziwną a niewytłumaczoną mają siłę. A owo nie mówię tu o oczach gładkiego dziewczęcia, bo in puncto takowej słodkiej siły wy młodzi jesteście experti, ale o wzroku męskim, który miewa władzę straszliwości albo dziwnego przymilenia, i albo cię jakowąś grozą przejmuje, albo ku sobie ciągnie, choć wyskocz ku niemu.
Znałem ja w pruskiem wojsku oficera, który miał taką straszliwość w oczach, a już najbardziej wtedy, kiedy był w pasji, lub na rękę się z kim potykał, że choć gracz na szable nie był tęgi i celnie nie strzelał, zawsze górą bywał w pojedynkach, i z kim się bił, tego pewnie zarąbał. Jakoż wiaryby temu nikt nie dał, ano to prawda jest szczera, że najmężniejszego serca oficerowie, a szermierze przytem najlepsi, tracili fantazją i animusz, a wychodzili z rozprawy kalecy lub życie dawali.
Owoż chłopczyna mały, wyrostek nieletni, słaby i gładki jak dzieweczka, z pruskiej możnej rodziny, co był kornetem w naszym pułku, miał raz z owym smokiem przyprawę, a chcąc zachować honor oficerski, potykać się z nim musiał. Żal nam było dziecka, ale nie było rady. A przybył do regimentu naszego nowy felczer, Włoch, Vivaldi nazwiskiem; ten tedy rzecze do biednego korneta:
— Kiedy się bić będziesz, nie dbaj o szermierską regułę, a nie patrz przeciwnikowi w oczy, bo marnie pójdziesz — ale patrz mu na klingę, to serca nie stracisz i głowy ci ta bestja sroga nie utnie!
Jak rzekł, tak się i stało; kornet nie okiem, ale klingą adwersarza się wodził, i owo patrzcie, nietylko że sam obronną ręką z przyprawy wyszedł, ale i przeciwnikowi swemu gębę naznaczył — z której to walki Dawida przeciw Goljatowi w całym regimencie dziwu i śmiechu było niemało.
Ale owo sprawdza się na mnie przysłowie: senectus garrula; człekby chciał wszystko jednym łasztem opowiedzieć, i z drogi zbiega, bo staremu łatwiejby jeszcze tysiąc jezdnych uszykować, aniżeli wszystkie reminiscencje w należytym utrzymać porządku.
Wracam już tedy co żywo do Rawy, do gospody pod czterma wiatrami i do owego czarnego nieznajomego. Otóż oczy te jego czarne a płomieniste jeszcze mnie bardziej olśniły, że twarz miał bladą, a w jakąś sinawość wpadającą. Nos miał długi, ściągły i dobrze zakrzywiony, a około ust i na całej twarzy biegał mu ciągle uśmiech jakiś przykry a nieczysty. Już ja tego dobrze opowiedzieć nie potrafię, bom w słowach nie bogaty i swady kunsztownej niewprawny — ale dość powiedzieć, że mi ten człowiek tak stanął przed oczyma, jakby żywcem ze snu ciężkiego był, a nie ze świata i z pod Bożego słońca.
Mimo woli mej patrzyłem długo na tego człowieka, jakby na widziadło jakie, gdy naraz mój koń, który zawsze bywał spokojny i powolny, parsknął głośno i drżąc cały w szalonym skoku, stanął dęba, tak gwałtownie a silnie wtył się odsądzając, żem omal co z siodła się nie powalił... Odwróciłem oczy od nieznajomego, szukając, czegoby mój koń tak się srodze nastraszył, i widzę, że mój siwosz omal nie nastąpił nogą na dużego kruka, który stał na samym progu wjazdowym.
Ptak to był niepraktykowanej wielkości i nie bał się konia, ale nastawił mu się ostro, pierze najeżywszy. Zaskrzeczał głośno i przeraźliwie, a porwawszy się nagle z progu, czarnemi skrzydłami aż w oczy konia uderzył, i prosto siadł na ramieniu owego czarnego kawalera. Wstrzymuję silnie konia i gładzę go po najeżonej od strachu grzywie, aby go uspokoić, kiedy widzę, jak ta bestja czarna, ten kruk brzydki, ślipie na wierzch wysadziwszy, gruby dziób rozwarł i jakby ludzkim głosem, jeno tak przykrym a skrzypiącym, że aż po uszach chodziło, krzyczeć począł:
Arabet! Arathran! Arrathrran! Metatrran!
Słowa te, które ów szpetny ptak przeraźliwie wołał, wbiły mi się w pamięć głęboko, chociaż takie były dziwaczne, a mnie całkowicie niezrozumiałe, bom je później we Lwowie słyszał jeszcze wiele razy. Nieznajomy podróżny zaśmiał się i chwyciwszy kruka ręką, rzucił go poza siebie całym impetem, kruk zaś, padłszy na słomę w sieniach karczemnych, strzepał skrzydła, podleciał na pobliską drabinę i stamtąd począł się wrzaskliwie śmiać, to jest naśladować śmiech człowieczy, jakby się i z kłopotu mojego i z gniewu swego pana niepoczciwie urągał. Nieznajomy podróżny ukłonił mi się grzecznie, dotykając kapelusza, jakby mnie chciał przeprosić, a ja też oddawszy mu ten komplement, zsiadłem z konia, i oddając go memu luzakowi, poszedłem do izby.
Dla nas wszystkich oficerów jedna duża izba przygotowaną była, a łóżek w niej nawet nie było, jeno siana świeżego nam naścielono. W stajni zaś karczemnej umieszczonych było jeszcze dziesięciu pocztowych moich. Przyjechaliśmy do Rawy już około południa, więc też nim się człowiek oczyścił, nim się posilił i odpoczął, a potem nim się rozrachował i rozpłacił za całą chorągiew — albowiem wczas to trzeba było zrobić, bo nazajutrz skoro świt mieliśmy wyruszyć w marsz dalszy — już i wieczór zapadł. Zeszliśmy się oficerowie do izby gospodniej, aby spożyć wieczerzę, jakiej dostać było można, i zapić kwaśnym cienkoszem rawskim, co go, nie wiem z jakiej racji, tytułem wina żyd karczmarz uhonorował — a było nas razem pięciu, tj. ja, dwóch pierwszych i dwóch drugich poruczników.
W izbie palił się duży ogień na kominie, a przy nim zastaliśmy owego czarnego kawalera. Siedział plecyma do nas odwrócony, długie, chude nogi wyciągnął naprzód przed siebie, i patrzył ciągle w żar ogniska. W ciemnym kącie koło komina siedział kruk jego i zdawał się drzemać, ale co chwila podnosił łeb do góry i chrapliwym głosem się odzywał, wyraźnie jakgdyby we śnie jakimś niespokojnym.
Wszystkich nas bardzo zdziwił i zaciekawił ten podróżny, ale już najbardziej jednego z młodszych moich oficerów, niejakiego Aksamickiego. A że w tej historji, której opowieść teraz słyszycie, o nim mi mówić ciągle przyjdzie, więc tedy zaraz tu z początka umieszczę o nim wiadomość. Był ten Aksamicki synem jedynakiem bardzo bogatego mieszczanina warszawskiego, a służył w regimencie naszym nie z żadnej potrzeby, a tylko z fantazji i wrodzonej do stanu żołnierskiego ochoty, bo miał szlacheckie aspiracje, i ani o handlu, ani o innej żadnej kondycji mieszczańskiej ani słyszeć nie chciał, w czem mu też ojciec jego folgował, majątku już dość nagromadziwszy, a syna bardzo miłując.
Młodziutki to był chłopak, urodziwy i przyjemny, a chociaż, jak rzekłem, z ochoty tylko służył, przecież statecznym i dobrym był oficerem. Myślałem, że kiedy mojej chorągwi do Lwowa ruszać kazano, on z pewnością albo służbę porzuci, albo do innej chorągwi się przeniesie, a ze mną nie pójdzie i Warszawy nie opuści, w której zrodził się i wychował, i rodzinę miał swoją. Owo tymczasem zdziwił mnie niepomału, kiedy nietylko się nie zafrasował tym ordynansem, ale owszem rozradował się nim bardzo, wielką ochotę do marszu okazując. A była tego przyczyna taka, jak się przy tej sposobności dowiedziałem, że miał on we Lwowie pannę swoją, która mu była przyrzeczona, a ku której miał afekt wielki i serdeczny. Była to córka lwowskiego kupca, Ormianina, nazwiskiem Wartanowicza, którą ojciec na dłuższy czas wysłał był do krewnych w Warszawie na edukację, a przed kilku miesięcy napowrót do Lwowa odwiózł. Aksamicki w Warszawie poznał tę panienkę i tu się owe strzeliste zaczęły amory.
Ojciec jego przed samym wymarszem naszym kilka razy do mnie przychodził, gorąco o to prosząc, abym jego syna nietylko jako starszy i komendant, ale jako brat wziął w opiekę, co mu też chętnie obiecałem, bom młodego Aksamickiego lubił bardzo, jako przyzwoitego młodzieńca i dobrej aplikacji oficera. Jakoż nicby mu zarzucić nie było można, prócz jednej wady, a raczej dziwactwa, na które, myślałem, że sam wiek dojrzalszy będzie mu skutecznem lekarstwem.
Był bowiem ten młody Aksamicki bardzo do jakowejś wiary w gusła i cudowne kombinacje skłonny, co nie z głupiego zabobonu szło, ale z bujnej fantazji, którą mu jakiś Niemiec nauczyciel popsował, ciągle mu w ucho kładąc rozmaite dziwy o alchemji nibyto i magji. Tak mu tem młodą głowę zawrócił, że Aksamicki bywało ciągle nad księgami siedzi, a tygle jakoweś i rozmaite rurki nad ogniem smaży, bezustannie coś operując.
Jam to miał za dziecinną zabawkę, i nieraz go też śmiechem i żartami zbywałem, że złoto warzy, a jak mistrz Twardowski stare baby w gładkie dzieweczki transmutować się uczy. Miał też Aksamicki nieraz za swoje, bo że to w owych czasach przeróżnych szarlatanów i szalbierzy, co magów i alchemików udawali, co niemiara było, a i po Warszawie mnogo się ich uwijało — więc go niejeden z nich dobrze podgolił na mieszku. Ale on na to nie zważał i z tej nauki korzystać nie chciał.
Owoż Aksamicki, siedząc z nami w izbie «pod czterma wiatrami», oczu od tego nieznajomego kawalera nie odwracał, a patrzył w niego bez przerwy jak w tęczę. Gdy my sobie czynimy rozmaite domysły, co zacz może być ten człowiek, co z tą czarną gadającą poczwarą się wodzi, czemby się trudnił i z jakiego kraju pochodził, on nam powiada, żebyśmy nieznajomego tak lekce nie traktowali, a owszem z respektem a ostrożnie na niego patrzyli, albowiem pewną jest rzeczą, że to nie żadna pospolita jest osoba, i nie żaden człowiek jak my wszyscy, ale zapewne jakowyś magik i mistrz wszelakich tajemniczych scjencyj. Chciałem go jak zwykle żartem zbyć i śmiesznym konceptem jakimś odwieść od takiego gadania, ale przyznać się muszę, że obecność tego dziwnego nieznanego człowieka jakoś mi wesołość odebrała, a nietylko mnie, ale i towarzyszom moim, którzy tożsamo siedzieli cicho, ciągle ku kominowi, to na kruka spoglądając.
Kiedy tak siedzimy, w pada nagle wachmistrz do izby i raport zdaje, że się jednemu z ludzi moich zdarzyło nieszczęście. Dragon jeden, jadąc poić konia swego, miał taki wypadek, że koń spłoszywszy się, zrzucił go na ziemię, a tak nieszczęśliwie, że żołnierz, uderzywszy głową o kamień, bez znaku życia pozostał. Przykra nam była ta wiadomość bardzo, i porwaliśmy się wszyscy od stołu, a tu na nieszczęście własnego felczera z sobą nie mieliśmy.
— Czy zabity na śmierć? — pytam wachmistrza.
— Zdaje się, Mości rotmistrzu, — odpowiada — że już martwy, bo już tam ani śladu tchu w nim niema!
— Gdzież jest? — wołam.
— Przynieśliśmy go tu do gospody i w stajni położyli na słomie.
— Nieścież go tu zaraz! — rozkazałem — a ty biegnij co żywo do miasta i felczera mi szukaj!
Wachmistrz wybiegł, a ja też za nim, aby owego biedaka do izby gospodniej tem prędzej przynieść. Wniesiono go bez oznaki życia, martwego, jeno z głowy zwolna płynęła jeszcze krew, krzepnąc natychmiast. Miałem małą praktykę w tem, jak przy gwałtownych ranach pierwszy ratunek dawać, bom się był tego na wojnie przyuczył — wołam tedy o wodę, nadzieję mając, że to nie śmierć jeszcze, a tylko martwość omdlenia. Na ten hałas odwrócił się od komina ów nieznajomy, a ujrzawszy, co się stało, przybiegł ku choremu, nas wszystkich zlekka odsuwając, i ozwał się po łacinie:
— Mnie go zostawcie; temu żołnierzowi nic nie będzie.
Ustąpiliśmy na bok, patrząc na nieznajomego, który świecę przy głowach rannego postawiwszy, nad nią się nachylił. Przypatrzyłem mu się teraz bliżej i bardzo mnie to zdziwiło, że twarz tego człowieka wydała mi się na chwilę bardzo starą, i że w fizjognomji jego leżała jakaś dziwna zgrzybiałość wieku. Przetarłem oczy, bom go przecież przed chwilą młodego widział, i co najwięcej trzydzieści lat byłbym mu pisał — i owo przekonałem się, że twarz nieznajomego zmieniła się w niepojęty mi sposób, i że choć gładka a młoda była naprawdę, przecież od chwili do chwili zgrzybiałość starca przypominała.
Nieznajomy chwilkę w martwego żołnierza się patrzył, skronie mu zlekka obmacał, wodą zimną twarz mu obmył, a potem wydobył z kieszeni flaszeczkę z płynem jakimś. Była to flaszeczka wąziutka a malutka, jak mały palec, a znajdowało się w niej fluidum takowej gorącej a żywej barwy czerwonej, jakiej mi się nigdy oglądać nie przytrafiło. Z tej małej flaszczyny puścił on kilka kropli do ust dragona, wpierw mu zęby ściśnięte gwałtownie otworzywszy, a potem odstąpił na bok i rzekł:
— Jutro pomaszeruje dalej, albowiem zdrów już jest.
Nie bardzom tym słowom dowierzał, za szarlatańską przechwałkę je mając, więc zbliżyłem się znowu do biednego dragona, a ukląkłszy, przypatrywać mu się począłem, ażali jakie znaki życia daje. Ale oto ku zdziwieniu memu i radości widzę, że żołnierz lekko a spokojnie oddychać poczyna, że oczy otwiera i patrzy.
— Kurowski! — wołam, bo tak się ów pocztowy nazywał — a jak tobie?
— Dobrze, Mości rotmistrzu! — odezwał się dragon głosem silnym, i chciał się przez respekt a subordynację podnieść nawet na nogi, tak że go siłą przytrzymać musiałem.
Tymczasem nieznajomy podróżny, dobywszy dwa puzderka, z której jedno białe z kości słoniowej, a drugie czarne jakoby z hebanu najprzedniejszego było, oba otworzył i prędko jakąś kunsztowną a misterną lampkę zapalił, z której, choć malutka bardzo, zaraz okrutnie duży a żywy płomień niebieski buchnął. Tak zaczął jakieś ingredjencje z przeróżnych puszek dobywać i w drobnym tygielku to grzać a smarzyć, i za pół godziny już maści nagotował. Kiedy on to przy tym niebieskawej barwy płomieniu mieszał i warzył, takowa się jakaś wdzięczna a luba wonność rozlała, jakoby wszystkie kwiaty i aromata, wszystkie sabejskie zapachy na delektament nasz tu do izby spłynęły.
Kiedy już maść była gotowa, nieznajomy kawaler posmarował nią jedwabną szmatę i przyłożył ją dragonowi na ranę. Gdy już operacja ta była skończoną, ranny żołnierz przy pomocy swoich kamratów wyszedł z izby, aby się położyć i wyspać po takiej ciężkiej przygodzie. Nigdym ja się nie spodziewał, aby ten biedak po takowem srogiem stłuczeniu tak rychło się opamiętał, to też i ja patrzyłem już teraz na czarnego podróżnego jako na mistrza sztuki lekarskiej. Aksamicki zaś to już rady sobie znaleźć nie mógł, ale przystąpiwszy do mnie, szepce:
— A co, nie powiadałem Waćpanu, że to musi być magister tajemnej, magicznej sztuki? Czyż nie widziałeś Waćpan istnego cudu?
— Cud, jak cud — mówię mu na to — tak gdzieś w karczmie przy drodze cuda się nie zdarzają. Ale że zręczny jest felczer, to przyznaję. Cały sekret, że to jakiś medyk Włoch lub Niemiec, może p. wojewody Potockiego z Krystynopola, ale czemubyś go Waćpan nie chciał mieć za zwykłego człowieka, tego ja nie rozumiem. Zręczność, to nie żadne miraculum, a zresztą, co wiedzieć, czy ten dragon i bez jego pomocy nie byłby przyszedł do siebie, bo snać ogłuszony był tylko, a nie rozbiy.
On na to ramionami tylko ruszył i umilkł, a ja tymczasem przystąpiłem do nieznajomego i pytam go po niemiecku, czy tym językiem mówi, bom francuskiego nie znał, a w łacinie nie byłem bardzo biegły. Odpowiedział mi na to dość płynnie po niemiecku, ale akcentem jakimś dziwnym. Wtedy ja mu mówię:
— Mam honor Waćpanu prezentować się jako Narwoj, rotmistrz chorągwi, do której ów człowiek należy, i za miły obowiązek poczytuję to sobie, podziękować Waćpanu za ową prawie cudowną pomoc, którą żołnierzowi mojemu dałeś.
Nieznajomy zlekka kapelusza uchylił, i tak odpowiedział:
— A ja jestem Conte Zapatan, i choć rad jestem, że komuś w przygodzie pożytecznym być mogę, to znowu nierad jestem, że mi za taką bagatelkę dziękują. Nie Waćpan mnie, ale ja tej małej przygodzie wdzięcznym będę, jeżeli mi ona da sposobność spędzenia tego wieczora w gronie Waszmościów, moi panowie oficerowie.
I tu się nam wszystkim dokoła ukłonił, a w tej chwili i ów szpetny towarzysz jego, kruk duży, w skokach ku nam przybieżał, a na stół podleciawszy, śmiać się począł śmiechem okrutnym a zgrzytliwym, wołając:
— Arrabet! Arrabet! Zapatan!
Podróżny uderzył szpadą po głowie ptaka, aż trzasło, i mówił dalej:
— Widzę, że Waćpanowie odwagi swej żołnierskiej na tutejszem winie próbujecie; czy pozwolicie, abym się w wasze towarzystwo butelką własnego wina intromitował, bo wiozę je z sobą w mojej podróżnej karecie, a trochę lepsze jest niż owo na stole?
Nim my na to odpowiedzieć mogli, Zapatan dobył z kieszeni malutką srebrną piszczałkę i świsnął. Mało nam uszy nie porozdzierał, taki ten świst był okrutny; aż szyby w karczmie zabrzęczały. Na ten znak wbiegł zaraz do izby mały garbaty karzeł z włosem kędzierzawym, a czarnym jak baranie runo, ubrany w kurcie płomienistej barwy. Zapatan rzekł mu coś w języku, którego z nas żaden nie rozumiał, i za chwil kilka stanęło na stole kilka flaszek wina.
Chociaż ten nieznajomy dziwny człowiek pokazywał się grzecznym kawalerem, i bardzo kształtnie do nas przemawiał, przecież jakowyś nieprzeparty wstręt do niego czułem, i chętniebym był z jego towarzystwa się wyprosił, ale obrazić go nie chciałem. On w mgnieniu oka wina nam ponalewał do szklanek, i grzecznie pić prosił. Nie byłem nigdy wielkim amatorem trunków, i nie tęgi też znawca win ze mnie bywał, ale to powiedzieć mogę, żem w całem życiu mojem, ani przedtem, ani nigdy potem wina tak wdzięcznego a szlachetnego smaku nie pił. Był to jakoby kordjał jakiś przedziwny, nietylko w krew, ale do duszy i serca idący, niby to słodki a łagodny, choćby na języczek panieński, a owo taki ognisty zarazem, że mi się wyraźnie zdało, jakobym dwa razy więcej krwi miał w sobie...
Ledwośmy jeden kielich wychylili, a już nam dziwna radość po sercach grała, i takowa wesołość w duszy się rodziła, że owej ochoty, a buty, a zuchwałej jakowejś fantazji żaden z nas pohamować nie mógł. Mój najmłodszy porucznik, ale najstarszy wiekiem z nas wszystkich, bo już szpak był tęgi, niejaki Zawejda, najpierw począł to wino wychwalać, bo bibosz był zawołany i znawca takoż niezwyczajny.
— Oto mi wino! — zawołał — jakie i monarchowie chyba na wielkie święto pijają! Przelałem ja przez gardło niejeden haust smakowity, a niema wina, któregobym nie pijał. U JP. kasztelana Zawichostskiego pijałem jeszcze małmazję odwieczną, a kiedym był w Krakowie, poznałem się z węgrzynem najszlachetniejszym, z winem, co było Hungariae natum, Cracoviae educatum; u Księcia Ordynata Ostrogskiego, kiedym był w jego milicji, pijałem najzacniejsze francuskie wina, tu na Rusi p. wojewoda Cetner nowomodnym szampanem raz mnie był poczęstował, ale to Mości Panowie wszystko furda! Za nic wszelakie pontagi, muszkatele, monasbergi, refoski, Lacrimae Christi...
Na to ostatnie słowo Zapatan nagle się zakrztusił i tak srodze kaszlać począł, że aż Zawejda przerwać orację musiał. Dopiero po chwili mógł kontynuować swoją perorę.
Ecce vinum, Mospanie! — wołał Zawejda dalej — nektar incomparabilis, który serce grzeje, duszę wypogadza, rozum szlufuje, wzrok ostrzy, a starce w młodzieńce przywraca; ecce vinum, do którego to napisano ów carmen:

Vinum dulce,
Cor permulce!

Non te bibunt mali Turcae,
Sed tota Christianitas!

W tejże chwili, wyraźnie jakoby na słowo Christianitas, Zapatan znowu tak okropnie kaszlać począł, tak głośno a tak przenikliwie, żeśmy się wszyscy ku niemu z przestrachem zwrócili. Był ten kaszel taki szpetny i nieludzki, że mi się zdało, jakoby się w nim odzywało i psie szczekanie i wołanie puszczyka, i gwizdanie wichru w kominie i rzegotanie żabie, a przytem oczy nieznajomego taką straszliwość przybierały, a tak się z twarzy pchały naprzód, że zdawało się, jako lada chwilę na stół wyskoczą. Na toż i kruk sobie jak pocznie wrzeszczeć a przedrzeźniać się: «Aratran! Metatran! Arrabet!» — owo istny tumult piekielny.
— Zakrztusiłem się, — ozwał się Zapatan, rzucając na kruka próżną butelkę, aż się w drobne pryski rozsypała z brzękiem okrutnym — to nic, Mościpanowie, zakrztusiłem się tylko! Ale kiedy Waćpanu smakuje to wino, czemu go nie pijesz? — dodał do Zawejdy i począł dolewać nam wszystkim.
Nie trzeba nas było prosić; piliśmy dalej to przedziwne wino, a za chwilę ogarnęła nas wszystkich taka szalona wesołość, że nuż wszyscy razem rozprawiać, nuż śmiać się, nuż się ściskać, a wołać i przeróżnie wyśpiewywać poczniemy. Co się zaś potem działo, już dobrze nie pomnę, a tylko jak przez sen mi się o tem coś marzy. Zdało mi się, jakoby jakowaś cudowna jasność spłynęła na izbę, jakobym ja sam w gorejącą, przejrzystą zmienił się postać, i jakoby gdzieś niewidzialne skrzypki i nieludzkie muzykanty wywodziły prześliczną muzykę, pełną słodkości... Potem mi się nagle ciemno zrobiło, a gdy począłem przecierać oczy, już się nawet świeczki w gospodzie nie paliły, a jeno żar z komina pobłyskiwał, ale widziałem naprzeciw siebie Zapatana, i zdało mi się, że jego oczy bardziej jeszcze goreją niż łuczywo. Na dworze wicher okropny wył i huczał, o szyby karczmy bijąc, gonty zrywając i w kominie grając...
Usłyszałem potem, jak drzwi od izby rozwarły i zamknęły się ze strasznym łoskotem i trzaskiem — i już odtąd nie wiem, co się ze mną działo. Świtało już na dworze, kiedym się ocknął ze snu twardego. Przespałem całą noc, siedząc z głową opartą na rękach, a i moich towarzyszy w tej samej pozyturze jeszcze śpiących zastałem. Czułem ciężar w głowie i w członkach wszystkich, i zdało mi się, jakoby ołów mi ciężył we wszystkich kościach. Stała w izbie konew z wodą, tę wziąwszy, mundur zdjąłem, i całą ją na siebie wylałem, a tak orzeźwiłem się nieco. Jąłem tedy budzić moich towarzyszy, co mi dużo srogiej pracy kosztowało, albowiem spali snem tak twardym a głębokim, że choć strzelaj z armaty...
Pobudzili się wreszcie — a jam ich naglić począł, bo już tej samej chwili usłyszałem trąbkę i taraban mojego szwadronu, który ze swych kwater się ściągał i przed karczmą szykował. Markotny byłem i zły bardzo na siebie samego, żem się do tego wina namówił i upoić się dał — co mi się w życiu bardzo rzadko, a na marszu i w służbie przenigdy nie zdarzało. Ale i dziw mi był przytem, że jak wyraźnie pamiętam, jeno trzy małe kieliszki tego trunku wychyliłem, i że tak nie przebrawszy nawet miary, przytomność postradałem. Srogi mnie też wstyd zbierał, gdym pomyślał, że żołnierze nas oficerów pijanych a krzykających widzieć może i słyszeć mogli wczorajszego wieczora, a zwłaszcza mnie, który sam zawsze trzeźwy będąc, w trzeźwości żołnierzy moich twardo trzymałem.
Owego zaś Zapatana już ani śladu nie było. Pytałem się żyda, kiedy pojechał, ale ani on, ani stróż nie widzieli go odjeżdżającego, a tylko jeden z żołnierzy moich, co miał straż o północy, opowiadał, jako widział karetę dużą, czterma końmi uprzęgniętą, która w niesłychanym pędzie odjechała drogą do Żółkwi. Nie było czasu nad tem myśleć, bo już i czas był apelu słuchać i w drogę ruszać. Mieliśmy tego dnia większy marsz zrobić, Żółkiew minąć, a w Kulikowie nocować, aby chorągiew z ostatniej stacji już miała bliżej do Lwowa i mogła do miasta wejść w dobrym i żwawym stanie, uczciwie się prezentując starszeństwu i populacji.
Wyjechawszy już z Rawy, milczeliśmy w drodze, i żaden z oficerów pierwszy przemówić jakby nie chciał, czy nie śmiał, bo wszystkim markotno i kwaśno było. Ale Zawejda, że był wielki zawsze gadatywus, nie mógł długo utrzymać języka w gębie, i ozwał się do nas:
— Panowie bracia, trzeba nam będzie chyba we Lwowie stanąwszy do spowiedzi iść, rekolekcje u Bernardynów odprawić, a duszę ratować...
— Skądże ci to przyszło tak nagle? — zapytałem go.
— Ano, rotmistrzu, nie bez racji to mówię, — odpowiedział Zawejda z frasunkiem — tośmy przecież wczoraj z samym djabłem Jego Mością wino pili!
Zaśmiałem się na to, bo Zawejda mówił to z miną bardzo frasobliwą, z szczerym smutkiem i z zupełną konwikcją.
— Śmiej się ty, rotmistrzu, albo nie — rzecze na to porucznik — i tego mi nie bierz za obrazę, ale Waszmość się na tem nie znasz, boś w życiu swojem może nigdy nie był pijanym, to i myślisz, żeśmy się wczoraj tylko upili, a nic więcej. Owo ja ci powiadam, że nie. Daj mi Boże tyle dukatów dzisiaj, ile razy ja byłem pijany w służbie księcia ordynata Ostrogskiego, który jako ci wiadomo i sam lubił pijać i drugim pozwalał, ale takiegom ja wina jeszcze nie widział, ani nie pił, anim nawet o niem nie słyszał, coby takiego jak ja Barabasza trzema naparstkami z nóg waliło, a w takowy stan dziwny upojenia wprowadzało. A com za dziwy okrutne w tym bezprzytomnym stanie oczyma mojemi oglądał, tego już i wspominać nie chcę, aby w złą godzinę nie trafić. Tak ja wam raz jeszcze powiadam, żeśmy wczoraj chyba z samym Lucyferem Jego Mością pili w owej karczmie, bo jeśli to wszystko po ludzku było, to ja nie Zacharjasz Łada Zawejda i nie oficer jestem, ale Błażej się zowie i szwiec jestem z Kozienic!
Przez całą drogę do Kulikowa nie umilkł Zawejda, ale ustawnie dziwy nam wywodził i na nieznajomego czarnego kawalera srodze się przegrażał.
— Już ja teraz wierzę — mówił do nas — co Aksamicki mówi, że to jest conajmniej charakternik jakiś, co nieczyste sztuki płata. To wino jego, chociaż tak dziwnie smakowite, to jakiś trunek był w szatańskiej aptece warzony a destylowany, bo gdzieżby to inaczej być mogło, abym pamięć stracił, ledwie język suchy trochę pomaczawszy? Nie, jakem Zacharjasz Łada Zawejda, oficer Jego królewskiej Mości, mów co chcesz rotmistrzu, ale Aksamicki ma rację. Bo ano bywało, kiedy człek trochę miarę przebrał, to uczciwe sny miewał, ale nie takie jakieś niesłychane dziwadła. Jeśli to było po dobrem winie, to mi się regularnie zdawało zawsze, żem był królewiczem szwedzkim, jeśli po lepszem jeszcze, tom przez dwie godziny pewien tego bywał, że jestem Hetmanem Wielkim Koronnym. Jeśli zaś cieńkosz był nieuczciwy, to mi się śniło wtedy, żem jest kalefaktorem w szkole u OO. Jezuitów, i w grubie paląc dmucham i dmucham, a ognia się dodmuchać nie mogę — a to już utrapienie było wielkie i kara sprawiedliwa za to, żem na lichy trunek się skusił. Prawda pamiętam, kiedym był w częstochowskiej milicji, OO. Paulini raz nam oficerom antał młodego słodkiego wina darowali — niech im tam Pan Bóg tego nie pamięta! — takie ono było wino, jak ja patrjarcha wenecki! Owoż ten cienkosz niepoczciwy, ta okrajkowa płukanina, ten drybus ostatni — bodajby go szewcy kozienickie piły! — tak mi szpetnie łeb zakręcił, że mi się owo zdało, jakobym się w duży pęcherz wydęty zamienił, a jakiś cyrulik, malutki Niemczyk, z okrutnie dużem szydłem koło mnie tańczył, a przekłuć chciał koniecznie. Ja go proszę, by mi dał pokój, grożę, klnę, uciekam, a on ciągle z owem strasznem szydłem koło mnie biega, a woła: «Mospan Polak, uklucz musim!» I już mnie niecnota szydłem swem dopadał, kiedym się z okrutnym krzykiem obudził, cały potem oblany i z głową rozgorzałą. Owoż odtąd boję się młodego drybusa jak grzechu śmiertelnego, a wolę już nawet piwsko otwockie!
My na to gadanie w śmiech serdeczny, że aż za boki się braliśmy, a Zawejda ciągle dalej perorował.
— Jakem Zacharjasz Łada Zawejda, tak wam powiadam, że tu śmiać się niema z czego! Ja tam najczęściej snów żadnych nie miewam, chyba, jak powiadam, po kilku kielichach wieczornych, ale zawsze, choć nie jestem żaden statysta ani uczony, wiem przecie, co się poczciwemu szlachcicowi śnić powinno, a co nie. Panienka po marcypanie albo po migdałkach smażonych więcej wina dla konkokcji wypije, niźlim ja wypił z łaski tego Łapatana, Czapatana czy Zapatana, a owo najpewniej aktualnego szatana — a co mi się za niesłychane dziwy marzyły! Tfu! Apage!... Owo najpierw zdało mi się, żem jest monarchą chińskim, i w żółtym bławacie na złotym stolcu siedzę, a tu mój minister do mnie idzie z okropnym papierem, jakiemiś straszliwemi charaktery zapisanym, i coś mi długo przez nos czyta. Wtedy mi się nagle przypomina, że ja tego błazna słuchać nie mam potrzeby, i nuż go trzepnę po czuprynie, a owo mój minister Chińczyk rozpada się w tysiąc takich samych Chińczyków, i każdy mi znowu coś czyta, a wszyscy przez nos. Nie wiem jak i kiedy i z jakowej racji zmieniam się w Baszę Chocimskiego, i widzę, jak przedemną jakoweś Blandyny tańce wywodzą przy dźwięcznych cymbałach i słodkiem fujarowem brzmieniu; item przerzucam się w gwóźdź żelazny, a ktoś mnie młotem wali po czuprynie, w ścianę kamienną wsadzając; item w trąbę okrutną; item w jakiegoś czubatego ptaka, i tak ciągle i ciągle, aż wkońcu zmieniłem się w kaganiec olejny palący się, a przy tym kagańcu, to jest przy mnie, Zacharjaszu Zawejdzie, jakowaś sroga baba, widocznie czarownica, z krzywym i długim nosem, jak szabla janczarska, przez okulary okrutne coś czytała z dużej czarnej księgi, a ciągle na mnie straszliwem okiem patrzyła, pięścią grożąc, że ciemno świecę, a ja tu ani rusz jaśniej palić się nie mogę, choćbym chciał bardzo ze strachu przed tą wiedźmą. Ona co chwila knotek w kagańcu podsuwa, co mi tak się zdawało, jakoby mnie kto dużemi obcęgi nos szczypał — i tak czyta i czyta, a ja się palę i palę, aż nareszcie owa straszna baba księgę zamknęła i dmuch!! zdmuchnęła mnie odrazu. Zgasłem, i już ciemno było, a ja o sobie nic więcej nie pamiętam. Tfu! tfu! Jakem Zacharjasz Łada Zawejda, to przeklęty charakternik!
My znowu w śmiech okrutny, aż na grzywach końskich się kładziemy, i tak cały nam marsz zeszedł na śmiesznych narracjach Zawejdy, który Bóg wie kędy nie bywał, i przeróżne fraszki i dykteryjki jocose opowiadać umiał.
W Kulikowie znowu nocleg mieliśmy, a raniutko ruszyliśmy ku Lwowu. Kazałem przedtem całej chorągwi chędogo i uczciwie się ubrać, kapelusze z galonkami nasadzić, kolety oczyścić, lederwerki od flintpasa aż do karwasza wybielić pięknie, sztylpy na jasny połysk wypolerować, wąsy galantownie wykręcić i uszwarcować; my zaś sami oficerowie paradne kolety przywdzialiśmy, szarfy, bandolety i felcechy złociste przepasali, a aby to honeste było dla szwadronu, uprosiłem sobie był z Warszawy trochę więcej «szafranu», to jest fajfrów, trębaczów i pałkierów, bo musicie wiedzieć, że gdy takowe grajki regimentowe miały na sobie mundur osobny żółtego jakoby szafran koloru, więc tedy z tej racji szafranem ich żartownie zwano.
Owo takim przystojnym kształtem około godziny 9-tej zrana do Lwowa przybyliśmy. W Polsce rzadki bywał żołnierz, więc kiedy go się gdzie więcej zjawiło, to wielki to już spektakuł bywał dla populacji; dlatego też już przed miastem mnogo gawiedzi na nas czekało, naszym paradnym szykiem, a bardziej jeszcze tarabanem i kotłami się delektując. Wyszło też naprzeciw nas kilku oficerów garnizonu lwowskiego, i tak wprowadzono nas do miasta jakoby w triumfie jakim, bo to na wiosnę było, a dzień był pogodny a ciepły.
Na rynek przyjechawszy, stanąłem, chorągiew w szyk ustawiłem, czekając aż pan generał Korytowski się pokaże. Nadeszła też zaraz starszyzna, pan generał Korytowski, pan generał Grabowski i pan starosta Kicki; był też z nimi i pan generał-major Witte, komendant Kamieńca Podolskiego, bo właśnie na krótki czas do Lwowa był zjechał — oddałem honory, raportując się po regulaminie. Odbył pan generał Korytowski lustrację, odebrał regestr chorągwi, zrobił rachunek głów i inwestygację — a potem kazał mi kilka handgryfów i obrotów chorągwi zaprezentować. Żem miał żołnierza ćwiczonego, więc sprawnie się produkował, tak że pan generał Korytowski ze zdziwieniem a ukontentowaniem patrzył, a bardzo mi dziękował, chwaląc i winszując, jako moja chorągiew przed żadnym hetmanem i marszałkiem wstyduby nie zażyła.
Taka pochwała bardzo mnie ucieszyła, i wysoce ją sobie ceniłem, albowiem pan generał Korytowski rzeczy militarnych znawca wielki i sam żołnierz był dystyngowany, jako iż żadnym generałem słomianym, ani też krawieckiego patentu nie był, ale rangi się swej aplikacją i zdatnością rzetelną dosłużył, a niegdy przez długie lata w gwardji króla pruskiego do sztuki wojowniczej się zaprawiał. Cenił też sobie bardzo oficerów, co praktykę w cudzoziemskiej dyscyplinie militarnej odbyli, i rad był, kiedy mu się który z nich pod komendę dostał; jakoż i mnie to ukontentowanie swoje wyraził, mówiąc:
— Witam Waszmości z szczerego a koleżańskiego serca tu we Lwowie, a cieszę się bardzo, żeś mi się tu Mości rotmistrzu dostał, bo na rękę mi bardzo będziesz. Jużem się był mocno tego obawiał, by cię mnie kto inny nie porwał, bo nie wiem, czy wiesz Waćpan, jako do służby polskiej wstąpił jako generał-major pan Coccei, mój dobry przyjaciel i niegdyś towarzysz z gwardji pruskiej, który teraz pewnie w Warszawie komisji wojskowej i Królowi Jegomości głowę suszy, że mu tak dobrze aplikowanego oficera, jak Waćpan, z pod samego nosa wzięto, a tu na Ruś wysłano.
Ja mu na to:
— Czy tu na Rusi, czy też pod bokiem Króla Jegomości w Warszawie, zawsze ja Rzeczypospolitej służyć będę, a kiedy już tak osobliwa łaska JWpana generał-majora, że mnie ponad zasługi moje uznaniem swojem honorujesz, to niechże JWPan generał-major za szczere a rzetelne zapewnienie żołnierskie to bierze, jeśli powiem, jako się tem i szczycę i raduję, że pod komendę tak światłego generała przechodzę, za jakiego JWPan słusznie w całym kraju uchodzisz.
Po takowej wymianie grzecznych komplementów, pan generał nas wszystkich oficerów do siebie na pojutrze na obiad zaprosił, poczem ja zaraz hauptwach w ratuszu żołnierzem moim obsadziwszy, na kwaterę swoją się udałem. Dużobym o Lwowie i o mojem żołnierskiem życiu w tem mieście mógł opowiadać, ale na potem to sobie zachowuję, nie chcąc już przerywać tej oto narracji, którą o owym czarnym kawalerze, grafie Zapatanie rozpocząłem.
Kiedy w dniu mego przymarszu do Lwowa wyszedłem z Aksamickim na miasto, aby się w niem trochę rozpatrzeć, a Zawejda nas wodził, bo je znał z dawniejszych jeszcze czasów, spotkaliśmy ku naszemu niemałemu zdziwieniu Zapatana. Wychodził on właśnie z kamienicy narożnej rynku, gdzie mieszkał pan wojewoda pomorski Łoś, do którego, jak się później dowiedziałem, z wizytą jeździł. Czekała na niego kolaska czarna w czwórkę wronych koni dobranego toku uprzężona, z dwoma murzynami na koźle. Wszystko takie było czarne, jak i sam pan; bo na całym prawie powozie i uprzężu ani jednej nitki, ani jednego guzika nie było świetlistego, chociaż wszystko było i galantowne i bogate; szory aksamitne czarne, jedwabne zaplotki, róże, fioki i lejce takoż czarne, chociaż z najprzedniejszego materjału i najmodniejszego kształtu.
Sam Zapatan ubrany był tak samo, jak w onej rawskiej gospodzie, z tym samym brylantem i przy tej samej szpadzie, jeno na piersiach miał jakowąś gwiazdę niewiadomego mi orderu. Ujrzawszy nas, przywitał się z nami lekkiem pochyleniem głowy, a myśmy mu także pokłon oddali, tylko Zawejda minę marsowo nasrożył i wąsa butnie z zawadjacka podkręcił, jakby mu owego wina jeszcze żadną miarą przebaczyć nie mógł. Aksamicki aż pobladł, jak go zobaczył, i aż mu się oczy zaiskrzyły; gdyby się nie był nas wstydził, byłby pewnie za nim pieszo pobiegł.
Ale już zaraz na drugi dzień Aksamicki dowiedział się, że ten Conte Zapatan we Lwowie dłużej mieszkać będzie, i że za miastem, niedaleko pałacu księcia Jabłonowskiego, wynajął sobie duży stary dom, co do jurydyki panów Kalinowskich należał, a od długich czasów stał pustkowiem. Mówił mi także Aksamicki, że z takiej rzadkiej a szczęśliwej okazji koniecznie korzystać i tego niezwykłego człowieka poznać musi, albowiem najmocniej jest przekonany, że to musi być wielki jakiś mistrz magji i alchemji. Ja mu na to perswadować począłem, aby sobie rozmaite bezbożne gusła raz przecie z głowy wybił, jako iż to statecznemu oficerowi i katolikowi nie przystoi, i aby znajomości takich nie szukał, bo ten Zapatan albo magnat wielki, albo większy jeszcze jest szalbierz, a czy tak, czy tak, dla niego stosownym towarzyszem być nie może.
Ja swoje, on swoje, a tak dałem mu pokój. Na trzeci dzień przypadał ów obiad, na który nas pan generał Korytowski łaskawie inwitował, więc też wszyscy stawiliśmy się na godzinę, a nawet wcześniej trochę, jak to ludziom, subalterne będącym, należy. Rozprawialiśmy jakiś czas z panem generałem o rzeczach militarnych, w czem i pan komendant Witte uczestniczył — aż nareszcie zgromadzili się i inni goście. Był tam i pan kasztelan Morski, i pan kasztelan Siemianowski, pan starosta kołomyjski Chołoniewski, i pan starosta lwowski Kicki, i wielu innych znakomitej dystynkcji panów i dygnitarzy, bo to był czas kontraktowy, więc szlachty było mnogo we Lwowie z najdalszej nawet Polski.
Kiedy już prawie wszyscy byli, ozwał się pan generał Korytowski:
— Będziemy tu mieli dziś jeszcze jednego gościa, dziwnego człowieka, którego we Lwowie czarnym kawalerem zowią. Przybył tu do Lwowa jakiś hrabia Zapatan, Włoszyn czy Hiszpańczyk, już tego nie wiem, ale figura bardzo dziwna i tajemnicza, istne enigma chodzące. Odnajął tu sobie dom stary za miastem, który przedtem jako cekauz garnizonowi służył, i tam chce jakiś czas mieszkać.
— Był też i u mnie — ozwał się na to p. Józef Mniszech, starosta sanocki — a nie wiem, co o nim mniemać. Najłacniej pono będzie to awanturnik jaki a szarlatan, bo ich się teraz mnogo kręci po Polsce; może jaki różokrzyżowiec, lub też alchemik, co złoto warzy z cudzych dukatów.
Poczęli teraz wszyscy o nim mówić, bo wszyscy już go widzieli, albo coś o nim słyszeli, choć dopiero dzień czy dwa dni we Lwowie bawił; jeden za nim, drugi przeciw niemu. Każdy się dziwił, pocoby tu przyjechał; jedni mówili, że pewnie na kieszeń łatwowiernej szlachty zagiął parol, drudzy, że to pewnie mistrz wielki wolnomularski, co przyjechał tu Orjent zakładać, inni znowu, że to kantownik jakiś, co z bankiem szulerskim wojażuje — ale nikt nic pewnego o nieznajomym cudzoziemcu nie wiedział.
Kiedy tak mówimy o nieznajomym, bo i ja do dyskursu się wmieszałem opowieścią o przygodzie w Rawie, widzimy nagle, że Zapatan jest między nami, jakby z pod ziemi wylazł, bo nikt go wchodzącego nie widział, ani też kroku jego nie słyszał. Zaraz też począł rozmawiać żywo i swobodnie, jakby nas znał wszystkich Bóg wie jak dawno, a mówił każdym językiem, jakiego kto pożądał: po francusku, po włosku, po niemiecku, po łacinie, a nawet po polsku trochę się wyrażał.
Zasiedliśmy do stołu, i wtedy zauważyłem, że Zapatan żadnej potrawy się nie tknął nawet. Jakoż i teraz i potem, przez cały czas pobytu tego dziwnego cudzoziemca we Lwowie, nikt go nigdy nie widział jedzącego, a komuś co go o rację takowej wstrzemięźliwości pytał, tak odpowiedział:
— Tego, co wy jecie, ja nie chcę, a tego, czem ja się żywię, wybyście pewno nie jedli...
Pan starosta Mniszech, znawca i amator wielki klejnotów, nie spuszczał z oka dużej, przedziwnej spinki brylantowej Zapatana, i nie mógł tego przenieść, aby mu tego komplementu nie powiedzieć, że takowej wielkości i czystości kamienia nie zdarzało mu się widzieć, i że niechaj mu wybaczy, iż tak tę osobliwość ogląda, bo się jej naadmirować nie może. Wkońcu zapytał go, jak sobie tę spinkę ceni?
Zapatan uśmiechnął się tylko i odpowiedział, że nie wie, bo ją darunkiem dostał. I nuż pocznie opowiadać cudowną historję, jakim kształtem on w posiadanie tego brylantu przyszedł, jakie mu bajeczne fortuny rozmaici monarchowie Europy, a między innymi i Padyszach Jegomość ofiarowali, i jakie są kabalistyczne i czarodziejskie tego klejnotu cnoty.
Owoż prawić począł, jako on przed trzydziestu laty poznał się w Persji z Nadyr-Szachem czyli Kuli-Kanem, owym sławnym księciem, o którym takowe cudowne historje sobie w moich czasach opowiadano, jako z tym Nadyr-Szachem odbywał wojnę przeciw Wielkiemu Mogułowi Indji, jako w stołecznem mieście Delhi cały ów nieprzebrany skarbiec drogich kamieni zdobyto, z pomiędzy których on tę spinkę od Kuli-Kana na pamiątkę otrzymał. Potem jeszcze cudowniejsze nam rzeczy opowiadał, a takie dziwne i niesłychane, że chyba w bajkach je napotkać można, a owo mimo to wszyscy przecie słuchaliśmy tych narracyj z największą pożądliwością, jedzenia i picia zapominając, bo taka była moc dziwna i urok czarodziejski jego opowieści, że ucha oderwać nie było można, i chociażeś czuł, że to niepodobieństwem jest i prawdą być nie może, przecież tak cię ów Zapatan na uwięzi trzymał, żeś na to nie baczył. A tak cudowną miał siłę wysłowienia, że zdało ci się, jakoby słowami swemi malował, i jakobyś wszystko to przed sobą widział, o czem on wspomina...
Daremniebym się kusił wszystko, a choćby część maluczką tych dziwnych baśni powtórzyć, bo mi z tego zaledwie takie pozostało wspomnienie, jakoby ze snu i rozkosznego i ciężkiego zarazem, bo trzeba wiedzieć, że opowieść Zapatana to raz była miłej i wdzięcznej treści, to znowu jakieś straszliwości zawierała, a według tego i głos jego się zmieniał i nieprzyjemnie a ostro po uszach skrobał, zgrzytając przenikliwie. Naraz przerwał swe opowiadanie, i porwawszy się szybko, dokoła się wszystkim ukłonił i znikł za drzwiami. Ani czuliśmy, jak długo słuchaliśmy tego niepojętego człowieka; dopiero gdy wyszedł, ów dziwny urok z nas opadł, i dopiero teraz zauważyliśmy, że już dobrze ciemno było w pokoju, a zegar ósmą godzinę wskazywał.
Od tego czasu w całym Lwowie o nikim prawie nie mówiono, jak tylko o grafie Zapatan, zamorskim jakimś kawalerze, dziwnym, tajemniczym, a niesłychane sekreta nadnaturalne, lekarskie i czarodziejskie posiadającym. Wprawdzie nikt nie wiedział, co zacz był ten Zapatan, skąd przybył i dokąd jedzie — ale to jeszcze bardziej jednało mu ciekawość i uwagę wszystkich.
Jedni mówili, że to jest nie kto inny, ale sam ów hrabia Federiga Gualdi, Weneta, co znał sekret przyrządzania aurum potabile, i zapomocą tego cudownego środka 400 lat już żyje na świecie, inni że adept magiczny, co przyjechał szukać w Polsce owego skryptu na dwanaście pieczęci zamkniętego, który niegdy przed blisko dwustu laty słynnemu czarnoksiężnikowi polskiemu, Sędziwojowi, dwaj posłowie z Persji przynieśli, a który najcudowniejsze magiczne arkana w sobie zamykał; a znowu inni, że to jest mistrz jakowejś farmazońskiej loży tajemnej, co tu zjechał, aby na sławnego w onym czasie węgierskiego grafa Zobora czekać, który to graf Zobor, pan niesłychanej fortuny, w alchemję i magję zabawiać się lubił.
Zgoła wierutne dziwy opowiadano sobie o nim po mieście, pół prawdy, a pół fałszu, jak to zwykle bywa. Ale to przyznać muszę, że nieznajomy «czarny kawaler» wiele podziwienia wzniecił kuracjami swemi cudownemi, a choć go eskulapy lwowskie okrzyczały szarlatanem, przecież on wielu chorych, których już chirurgowie porzucili, na desperację ich i na łaskę Bożą zostawując, kilku kroplami jakowegoś czerwonego lub znowu złotawego płynu nietylko od niechybnej śmierci salwował, ale i do zupełnego zdrowia przywrócił.
Za kartownika też go wziąć nie można było, bo raz tylko kart się dotknął, i jakby na pokazanie swego pańskiego kaprysu, wielką sumę przegrał i złotem wypłacił. Fortunę zdawał się mieć ogromną, bo bywało złoto wyrzucał pełnemi garściami na wszystkie strony lekkomyślnie pieniędzmi szafując. Dziwne też, czarodziejskie sztuki pokazywał, jakby drugim mistrzem Twardowskim był i nadnaturalne arkana posiadał. Raz kilka znakomitych osób do owego pustego domostwa czyli cekauzu, który był najął, zaprosił na ucztę, o której długo potem jakby o cudzie jakim opowiadano. Odzywała się podczas tej uczty najwdzięczniejsza muzyka, jakby powietrze samo grało, bo ani muzykanta, ani instrumentu żadnego nikt nie widział, paliły się blaskiem niewidzianym barwiste światła i lampy, spływały wonności i aromata rozkoszne, a najprzedniejsze potrawy i najprzedziwniejsze wina i likwory podawano w obfitości. Opowiadano, że przy świadkach niewiernych szelążek miedziany w najszczersze złoto przy kominku przemienił, i to nie u siebie w domu, ale u p. Wielhorskiego, a dwóch znanych kawalerów ze stanu magnackiego przy mnie zapewniało, że gdy raz u niego byli, a o duchach się zgadało, on ich do komnaty czarno obitej zaprowadził, jakoweś kadzidła i lampę zapalił, a szpady swojej dobywszy, niezrozumiałemi zaklęciami okropne straszydła i mary na widok wywołał, tak że ich groza i lęk okrutny przejęły, i obaj w dreszcz i pot zimny jakby w febrę popadli...
Ja tego wszystkiego, choć się nasłuchałem dużo, rozumem moim nie dochodziłem, ani też o tem wiele nie myślałem, bom miał siła kłopotu i trudu w mojej funkcji żołnierskiej, gdy do wszystkiej pracy, którą około własnej chorągwi miałem, włożył na mnie pan generał Korytowski jeszcze i to, że mnie instruktorem a wice-komandjerem całego garnizonu lwowskiego nominował, sam sobie tylko kontrolę zostawując. Mój Aksamicki tymczasem, jako pragnął tak i zrobił, i snać się z tym czarnym kawalerem zaprzyjaźnił, a ciągle do niego biegał, nieraz tam całemi nocami przesiadując. Daremnie go przestrzegałem, nic wszystko nie pomogło, i przeczuwałem, że takowa przyjaźń na dobre nie wyjdzie. Jakoż zmienił się chłopiec ogromnie; z wesołego towarzysza stał się frasobliwym a ponurym; bywało całemi dniami do nikogo słówka nie przemówi, a w kwaterze swojej się zamyka. Jak dawniej zawsze pilnym a statecznym był oficerem, tak teraz w aplikacji się zaniedbał, służbę źle pełnił, a ja, com w nim pierwej miał trzecią rękę i pomoc prawdziwą, strofować go teraz musiałem.
Frasunku mi ten Aksamicki wiele przyczynił, bo gdyby mi nie był przez ojca jak starszemu bratu rekomendowany, i gdybym go też prawdziwie braterskim afektem nie miłował, jużbym był snadno radę znalazł na niego, i szukałbym nań sposobu nie w sercu i przyjaznych sentymentach, ale w animadwersji artykułów wojskowych. Ale tak srogim dla niego być jakoś nie umiałem — i do dziś dnia tego żałuję.
Przykrością mię to zdjęło, że Aksamicki nietylko z dobrego oficera w opieszałego, ale i z dobrego katolika w niedowiarka się zmienił. Uważałem ze zgorszeniem i smutkiem prawdziwym, że do kościoła nietylko sam nigdy już nie chodził, co dawniej zawsze czynić był zwykł, ale nawet w niedziele i święta swój pluton, jak po ordynansie należało, nierad do kościoła wodził. Wielkanocnej spowiedzi też nie odbył, i chorągwi całej zgorszenie, mnie zaś frasunek i wstyd sprawił.
Zawiele mi już wkońcu tego wszystkiego było, i już mi ani sumienie moje, ani wzgląd sprawiedliwy na rygor wojskowy nie pozwalały cierpieć to i militarnym uchybieniom w służbie pobłażać. Nakazałem był dnia jednego lustrację, i cała chorągiew na wskazanym placu stanęła w godzinie oznaczonej, a tylko Aksamickiego brakło. Nieraz to się już tak przedtem było zdarzało, alem to płazem puszczał, tym razem atoli to już ze sposobności korzystać a surowość okazać postanowiłem. Jakoż po skończonej lustracji posłałem do jego kwatery wachmajstra z dwoma dragonami, i aresztować go kazałem, dając forwachtowi ten ordynans, aby go z domu nie wypuszczano, aż do mego rozkazu.
Gdy to spełniono, ja chcąc jeszcze dobrotliwego sposobu zażyć, poszedłem do Aksamickiego, trzymanego aresztem na kwaterze, aby z nim po przyjacielsku, a jak brat z bratem pomówić. Wszedłszy do izby, zastałem go piszącego coś na pergaminie wąskiego kształtu, obłożonego dokoła najrozmaitszemi księgami, a flakonami, a dziwnemi jakiemiś narzędziami i sprzętami. Gdy mnie zobaczył, porwał się od stołu i skonsternował trochę, z nieśmiałością i wstydem mnie witając.
— Panie Aksamicki — ozwałem się na wstępie — jako rotmistrz aresztem Waćpana w kwaterze wziąć kazałem, bo się oficerskiem sumieniem świadczę, żem nie mógł inaczej, i że tybyś sam w podobnym wypadku inaczej sobie nie począł; jako przyjaciel zaś i brat życzliwy sam do Waćpana przychodzę, aby mu kompanji w areszcie dotrzymać. Ale widzę, że niewiele ci się kompanja moja przyda, bo w księgach po uszy siedzisz i jak astrolog wyglądasz. Jakiemże to czytaniem tak miłem Waćpan się zabawiasz, że aż o służbie zapominasz?
Rzekłszy to, pocznę oglądać te rozmaite srogie foljały, a uważam przytem, że się Aksamicki uśmiecha, jakoby we mnie profana niegodnego oglądał. Dziwne to były księgi, a każda miała tytuł zawiły, jakoby sfinksowe enigma. Owo na jednej wyczytałem De quinta Essentia, na drugiej Aurora philosophorum, a dalej były tam takie dziwaczne intytulacje, jak: Philosophia occulta, Thesaurus thesaurorum i tak dalej. Na stole, przy którym Aksamicki pisał, leżała jakaś okrutna księga czarna, czyli manuscriptum pergaminowe, najdziwniejszemi charakterami zapisane.
— A owo co za monstrum czarnoksięskie? — pytam, śmiejąc się.
— Gdybyś Mości rotmistrzu wiedział, co jest w tej księdze — odrzekł Aksamicki jakoby obrażony — tobyś się może nie śmiał. Albowiem to jest Clavicula Salamonis...
— Jeśli to jest clavicula albo clavis cudowny — rzekę ja teraz — co nietylko mądrość Salomona, ale i serca otwiera, tobym pragnął bardzo posiadać go także, abym sobie do serca Waćpana drogę otworzył; bo mi tego bardzo potrzeba. Przychodzę Waćpana raz jeszcze prosić, nie jako starszy, ale jako brat i przyjaciel, abyś przecie dał posłuch napomnieniu, i porzucił konszachty z tym nieznajomym człowiekiem, który snać zmysły Waćpana opętał i Boga z serca wygnał. Już ja od długiego czasu Waćpana nie poznaję; nie ten to Aksamicki, któremum z duszy zawsze rad był i sprzyjał.
On nic nie odpowiadał na to, ale w zatwardziałem milczeniu siedział, uśmiechając się tylko.
— A co do owego Zapatana — mówię dalej — to bodajby był gdzie kark skręcił po drodze, nim go na Waćpana licho przyniosło, bo choć Zawejda człek przesądny jest i nie bardzo uczony, to bodaj czy racji on nie ma, że to kuzyn jest Lucyfera... Powiedz mi Waćpan, ku czemu to idzie i w co to godzi? Wdajesz się Waćpan w praktyki nieczyste, w jakowąś magję czy alchemję, albo ja wiem, co w tem jest — ale to pewna, że kusząc się tak o nadprzyrodzoną mądrość, swój własny przyrodzony rozum postradasz, a na to jeszcze wyjdzie, że Boga się wyrzeczesz i wiary świętej... Jam nie uczony, ani filozof, o tem Waćpan wiesz, ale...
Tu Aksamicki mi przerwał, nie dając skończyć.
— Wiem, wiem — ozwał się ze śmiechem, jakby się ze mnie urągał — i dlatego nie o swojej rzeczy rozprawiasz, rotmistrzu! Dajmy chyba pokój!
Takowa pyszna odpowiedź rozgniewała mnie, więc wstając, surowo się ozwałem:
— Dobrze! Dajmy chyba pokój, Mości panie Aksamicki! Dziękuję Waćpanu, żeś mnie zreflektował, teraz to już o swojej rzeczy mówić będę. Owoż słuchaj Waćpan, ale bez śmiechu i przekwintów, a przeciwnie z subordynacją, bo nie mówię już teraz ani jako filozof, ani jako przyjaciel — ale jako komendant Waćpana. Żeś Waćpan zły przyjaciel, to rzecz jest między Aksamickim a Narwojem, żeś Waćpan zły katolik, to rzecz jest między Aksamickim a jego sumieniem, ale żeś Waćpan zły oficer, to rzecz jest między subalternem a rotmistrzem. Słuchajże Waćpan, panie oficerze! Tym razem niechaj na areszcie pozostanie, ale na przyszłość, pomnij na to, od rygoru nie odstąpię, a przypomnieć Waćpanu potrafię, że krygsrecht egzystuje, a artykuły wojskowe mają także walor! Albo więc Waćpan abszyt weź, radzę, albo aplikuj się, jak ci przystoi!
— Kto wie, czy się nie stanie po woli Waćpana, — odrzekł Aksamicki na to — albowiem, jeśli dziś na lustracji nie byłem, to dlatego, żem wczoraj od pana generała Korytowskiego urlop miesięczny otrzymał, a jeśli o urlop się wystarałem to dlatego, że po tym miesiącu abszyt sobie wezmę.
— Kiedy tak, to już dobrze, — powiedziałem na to — ale zawsze to nie było ani podług przyjaźni, ani też podług regulamentu, że Waćpan bez mojej interwencji i za mojemi plecami urlop wziąłeś, i o to się panu generałowi przymówić potrafię. Mniejsza już o to, należysz Waćpan teraz tylko nominalnie do mojej chorągwi, i dlatego też wartę Waćpanu zdejmuję i wolność zostawiam.
Rzekłszy to, szybko wyszedłem, bo gniew i żal kontenans mi odebrały.
Zaraz też, przyszedłszy do domu, napisałem list do ojca Aksamickiego do Warszawy, donosząc mu, jako syn jego w towarzystwo nieprzystojne się dostał, a z mojej opieki i wojskowej i braterskiej zarazem się umknął, i jako ja już teraz wszelką odpowiedzialność za dalszą jego konduitę od siebie odsuwam. Nic więcej uczynić nie mogłem, jak tylko takim sposobem salwować własne sumienie.
Minęło tak ze dwa tygodnie, a przez ten czas nic ani o Aksamickim, ani o czarnym kawalerze nie słyszałem, umyślnie nawet wieści o nich unikając. Naraz powiada mi Zawejda, że Aksamickiego wielki spotkał smutek, albowiem narzeczona jego, córka ormiańskiego kupca Wartanowicza, o której już na początku tej powieści wspominałem, a dla której Aksamicki tak rad Warszawę opuścił, bardzo ciężko na gorączkę zaniemogła, tak że już prawie żadnych speransów życia niema. Ojciec, któremu była jedynaczką, najsławniejszych lekarzy sprowadzał, a chirurg pana wojewody kijowskiego z Krystynopola, Styrneus, który wielkiej famy zażywał, przez cały czas choroby ani na krok od łoża biednej dzieweczki się nie oddalił.
Wiedziałem dobrze, że Aksamicki najgorętszym afektem i nad życie swą pannę miłował, więc też domyśleć się mogłem, w jakiej boleści a desperacji znajdować się musi; umyśliłem przeto żal i urazę zapominając, odwiedzić go w tem smutnem uciśnieniu, ale nigdy go w domu zastać nie mogłem, bo swej chorej narzeczonej, jak mi powiadano, dniem i nocą nie odstępował. Zaraz mi to wpadło na myśl, czemu też Aksamicki w tak ciężkiej przygodzie nie uda się o pomoc do owego Zapatana, w którego naukę lekarską ja sam mocno wierzyłem, ale powiedziano mi, że Zapatan, jakby nieszczęście chciało, znikł gdzieś ze Lwowa i dopiero za tydzień wróci. Aksamicki jak szalony biegał co godzina prawie od chorej do owego domostwa, w którem Zapatan mieszkał, ale cudzoziemca jak nie było, tak nie było. Po kilku dniach spełniło się nieszczęście; stało się snać według Bożej woli; biedna dzieweczka umarła...
Dotąd mi się serce żalem ściska, kiedy sobie wspomnę na ową boleść, a desperację, a srogą katuszę biednego Aksamickiego. Zmienił się do niepoznania, twarz mu wychudła i jakoby biała chusta pobladła, oczy strasznie się zapadły, a ogniem się takim paliły, jakby w obłąkaniu lub gorączce. Siedział przy zmarłej, słówka do nikogo nie mówiąc, jakby nic nie słyszał i nic nie widział dokoła. Nieruchomy, a jakby martwy patrzył ciągle w nadobną twarz swej panny, której śmierć urody nie odjęła, wdzięczność słodką zostawując na białem licu. Myśmy go koniecznie od umarłej wywieść chcieli, gwałtem go z sobą biorąc, ale się nie dał ruszyć i z wściekłością prawie a z siłą okrutną od siebie nas odpychał.
Dusza się nam w żałości onej krajała, a rady żadnej dać nie mogliśmy, więc zostawiliśmy go przy zwłokach, Panu Bogu to zostawując, aby go w tym srogim smutku pociechą niebieską pokrzepił. Kiedy wróciłem do domu, chodziłem tam i sam po izbie w serdecznej aflikcji, i świat mi nie był miły. Przyszła noc, ale spać nie mogłem, bo ciągle mi stał przed oczyma nieszczęśliwy mój kamrat i przyjaciel. Długo tak leżałem, rzewnie rozmyślając, i po północy już było. Nagle słyszę stukanie silne do drzwi moich i głosy proszące, abym zaraz otwierał. Porwałem się natychmiast, i z wielkiem zdziwieniem ujrzałem w progu pana generała Korytowskiego i starego Wartanowicza, ojca owej zmarłej panny.
— Mości rotmistrzu — ozwał się pan generał — przychodzimy tu w srogim kłopocie do Waćpana. Aksamicki, snać w demencją raptownie wpadłszy, właśnie przed godziną zwłoki swej zmarłej narzeczonej porwał i znikł bez śladu.
Krzyknąłem tylko z przerażenia, tak mi ta wiadomość zdała się okropną.
— Bierz Waćpan swych ludzi — mówił dalej pan generał — choćby wszystkich, pozwalam ci larum uderzyć, i rozeszlej na wszystkie strony, aby szaleńca schwytać!
W jednej chwili byłem w mundurze i wybiegłem wraz z starym Wartanowiczem na rynek, gdzie hauptwach był, w którym właśnie tej nocy dragoni moi straż trzymali pod komendą Zawejdy. Po drodze dowiedziałem się od nieszczęśliwego ojca, że gdy on z matką w nocy na chwilę zwłoki swej córki opuścili, Aksamicki, oddaliwszy pod jakimś pozorem niewiastę czuwającą przy katafalku, ciało uniósł z sobą...
Kazałem wszystkim ludziom, co byli na hauptwachu ruszyć za mną, Zawejdzie zaś wydałem ordynans, aby werbel bić kazał, a patrole konne i piesze na wszystkie strony rozesłał. W padłem natychmiast na myśl, że Aksamicki z ciałem zmarłej swej panny nie dokąd indziej, jak tylko do kwatery Zapatana mógł pobiec, zostawiając tedy strapionego starca pod opieką dwóch pocztowych, sam na koń się rzuciłem i z kilku ludźmi popędziłem wprost ku stryjskiemu przedmieściu, w stronę pałacu ks. Jabłonowskiego, za którym znajdował się ów stary opuszczony cekauz, wynajęty przez nieznajomego cudzoziemca.
Jakoż ledwie dopadłem kościółka OO. Misjonarzy, ujrzałem koło pałacu Jabłonowskich postać biednego Aksamickiego. Bieżał szybko, trzymając oburącz ciało swej narzeczonej... Księżyc nadzwyczaj jasno świecił, więc też mogłem go widzieć dobrze, choć zdaleka. Dziwny to był i straszny widok, i nie zapomnę go chyba do śmierci. Długa, biała sukienka, w którą ustrojono ciało biednej dzieweczki, spływała na ziemi i długim swym ruchem wlokła się za stopami Aksamickiego, welon ślubny powiewał na wietrze nocnym, włosy jej bujne i czarne także igrały z wiatrem lub spadały na białe, zastygłe liczka...
Aksamicki poza pałacem skręcił na lewo i począł się piąć na górę z swojem smutnem brzemieniem, a ja, widząc go już tak blisko, zsiadłem z konia i dwom dragonom także zsiąść i iść za sobą kazałem. Nie spieszyłem się już, by go co rychlej dopędzić, bo otwarcie przyznam, żem się bał tego spotkania. Trwoga mnie jakowaś serdeczna zbierała przed widokiem nieszczęsnego towarzysza, przed jego boleścią a srogim żalem i desperacją. Łzy mi w oczach stawały i zapomniałem, żem żołnierz. Puściłem go naprzód, na oku go tylko wciąż trzymając, bo nie wiedziałem, jak się zbliżyć do niego, co mu rzec, jak go pocieszyć, jak go opamiętać, a już najbardziej, jak mu odebrać zwłoki zmarłej panienki, którą jak skarb drogi cisnął w swych ramionach?...
Tak tedy powoli i z krwawem sercem szedłem ja za nim na tę górę, ku owemu cekauzowi, w którym ten przeklęty Włoszyn czy Niemiec mieszkał. Aksamicki szybko podbiegł ku domostwu, płaszcz swój zrzucił, na ziemię go rozesłał, i na nim ciało panny położył. Potem do drzwi pukać i wołać głośno począł. Ale domostwo widocznie było puste, albowiem okiennice żelazne zamknięte były, a z żadnej szczeliny nie widać było światła i nikt się na to wołanie Aksamickiego nie odzywał.
Zbliżyłem się teraz z moimi ludźmi do Aksamickiego i stanąłem za jego plecyma, ale on nic snać nie słyszał, ani nas nie widział, bo się nie oglądnął nawet, ale ciągle z okrutną siłą do drzwi się dobijał i wielkim głosem o wpuszczenie wołał. Kapelusza nie miał na głowie, blady był tak prawie, jak zmarła panna jego, a w oczach mu widać było i wściekłość i obłąkanie i jakoby grozę jakąś straszliwą. Pukając ciągle to pięścią, to rękojeścią szpady z impetem szalonym, krzyczał jakieś dziwaczne, niezrozumiałe słowa, z których tylko kilka w pamięć mi się wbiło...
— Otwórz, otwórz, wołam cię, błagam cię, przybywaj! Oddaj mi jej życie, boś ją zabił, przeklęty! — wołał Aksamicki głosem straszliwym, aż się pobliskie pagórki echem odzywały. — Na nasze pactum cię wołam i zaklinam, otwórz! Na twego mistrza cię wołam, ozów się! In nomine Tetragrammaton Adonay, Tetragrammaton Elohim, Tetragrammaton Sabaoth, Apyruch, Exbranmor! Otwórz mi, ratuj mnie, wskrześ ją!
I znowu łoskot ogromny czynić począł, ale nikt mu nie odpowiadał, chyba głuche echo, co się odzywało z domostwa, jakby urągając nieszczęśliwemu.
— Zapatan! Zapatan! Zapatan! — wołał dalej ochrypłym od wielkiego wysiłku głosem Aksamicki. — Na siedmiu wodzów siedmiu zastępów cię wołam, otwórz mi, przybywaj, przybywaj! Niechaj cię zmusi Oriphiel, Magriel, Sabriel, Charariel, przybywaj! Jesael! przybywaj! Na siedmiu książąt piekielnych wołam cię, Zapatan, przybywaj! Na Elestora cię wołam, przybywaj! Na Reschina, na Irimoda cię wołam, przybywaj! Na Bescharada i Clanucha! przybywaj!
Nie mogłem już dłużej patrzeć na opłakanego szaleńca, i zreflektować go chcąc, położyłem mu łagodnie rękę na ramieniu. On się porwał nagle, obejrzał się, popatrzył na nas strasznem i nieprzytomnem okiem, a naraz krzyk srogi czyniąc, twarz sobie zakrył dłońmi i jakoby w szalonym przestrachu uciekać począł, okrutnym pędem spuszczając się z góry ku miastu...
Posłałem dwóch dragonów, by za nim biegli, gwałtu mu żadnego nie czyniąc, ale na oku go mając, aby sobie co złego nie wyrządził — a sam z pozostałymi żołnierzami wziąłem zwłoki zmarłej dzieweczki, a włosy jej z twarzy odsunąwszy, i wianuszek, co jej był spadł, znowu na skronie zimne włożywszy, na onym płaszczu ku miastu ją niosłem. Spotkaliśmy się niebawem z drugą gromadką żołnierzy, z którymi był stary Wartanowicz, i tak strapionemu ojcu zwłoki oddałem, żołnierzom pod najsroższym rygorem nakazując, aby o wszystkiem, co widzieli i słyszeli, ani słówka przed nikim nie mówili.
Wróciłem na hauptwach do ratusza, a zdawało mi się ciągle, że nie na jawie, ale we śnie ciężkim zostaję. Na hauptwachu czekałem, aż wrócą dragoni, którzy za biednym Aksamickim pobiegli i wkrótce też ujrzałem ich, ale samych. Opowiedzieli mi, że Aksamicki biegł ciągle przez miasto, znaki krzyża św. czyniąc i Matki Najświętszej wzywając przeciw jakowymś marom piekielnym, co go niby ścigały, że im się wziąć nie dał, ale ku piaskowej górze biegł. Koło klasztoru OO. Karmelitów zatrzymał się nagle, wbiegł na górę i uchwyciwszy za dzwonek, dzwonić począł gwałtownie. Wybiegli wystraszeni Ojcowie, a on ich błagać począł, by go przed złemi duchami w obronę wzięli, i prosił o przytułek i spowiednika. Wzięto go tedy do klasztoru i tam pozostał. Byłem tedy już spokojniejszym o nieszczęsnego opętańca, bo widocznie umysł jego w ciemności szaleństwa popadł. Już na doświtku wróciłem do domu, i padłem znużony na łoże, aby odpocząć nieco po straszliwościach tej nocy...
Nazajutrz poszedłem zaraz do klasztoru OO. Karmelitów, aby Aksamickiego odwiedzić, ale zastałem go bez przytomności i w gorączce. Opowiadano mi, że się był uspokoił i przytomność uzyskał, że się wyspowiadał z wielką skruchą i Przenajświętszy Sakrament przyjął, ale potem znowu w gorączkę wpadł i dotąd w niej pozostaje. Z majaczenia jego, bo ciągle w malignie bez składu coś mówił, domyśleć się można było, że w one gusła nieczyste i czarodziejstwa jakieś szpetne wciągnął był i nieszczęśliwą narzeczoną swoją, ale jak to wszystko się działo, to pozostało tajemnicą na zawsze. Wykryło się wprawdzie później, bo się przyznała do tego stara służąca zmarłej panny, która niegdyś była jej piastunką, że razu jednego Aksamicki wymógł to na swej pannie, że z nim i z nią razem do owego Zapatana się wykradła potajemnie z domu, że stamtąd z wielką trwogą powróciła, i że odtąd ciągle jakoby w gorączkowej fantazji się znajdowała, aż w ową śmiertelną niemoc wpadła. Piastunka stara opowiadać miała, że się odbywały przy tej okazji jakieś straszne zaklęcia i przeróżne gusła, że panienka jej w zwierciadło jakoweś czarne spojrzała i zaraz zemdlała i że ją bez życia prawie napowrót do domu chyłkiem a potajemnie odwieziono. Wiem też, że radzono ojcu biednemu, aby o to instygacją uczynił, a bezbożnego kryminału tego wszelką siłą juris dochodził, ale on rozgłosu już żadnego czynić, a ludzkim językom materji do przeróżnych plotek dawać nie chciał i sprawy tej zaniechał.
Pan generał Korytowski ze mną i z audytorem w komisji krygsrechtowej do chorego Aksamickiego chodził, aby całej owej tajemnicy strasznej czynić dochodzenie, ale od tego odstąpić musieliśmy, bo biedny mój towarzysz był ciągle w gorączkowem obłąkaniu. Opuściło go ono, ale tuż przed śmiercią samą; umarł przytomnie i przykładnie, jak na dobrego katolika przystało, jako iż takim był zawsze, ową nieszczęsną znajomość z cudzoziemcem wyjąwszy. Pochowaliśmy go z honorami wojskowemi w trzy dni po pogrzebie jego panny — a tak ja żałością srogą i ciężkim frasunkiem garnizon mój nieszczęsny we Lwowie Anno Domini 1766 rozpocząłem, bo że nieszczęsny był aż do końca, tego się z dalszego ciągu narracji mojej dowiecie. Przyszedłem do tego miasta z wesołem sercem i otuchą, a opuściłem je z srogą aflikcją, a prawie z desperacją, o czem kiedyś mowa będzie...
Jakoś w kilka dni po pogrzebie Aksamickiego, dobrze już nad wieczorem, przybiega do mnie Zawejda, cały blady a kroplistym potem oblany i nic nie mówiąc, siada na krześle, sapiąc tylko, jakby po wielkiem zmęczeniu. Pytam go, coby mu było, a on na to:
— Rotmistrzu za złe mi nie miej, ale może masz w domu płyn jakowy krzepiący, coś tak na podreperowanie serca, bo mi niedobrze... Kieliszek wina teraz tobym i od ciężkiego wroga przyjął...
Dałem mu wina, a on, łyknąwszy haust spory, odsapnął raz jeszcze, popatrzył na mnie i rzekł:
— Widziałem Zapatana!...
Wymówiwszy to słowo, przeżegnał się i znowu urwał. Myślałem, że ów szalbierz i awanturnik zamorski we Lwowie już się nigdy nie pojawi, więc też rozciekawiła mnie ta wiadomość, i pytam Zawejdy, jak i gdzie to było? Zawejda znowu wypił kieliszek wina, jakby na dnie jego swady szukał i tak się ozwał:
— Dzisiaj popołudniu spotkałem go koło starościńskiego zamku. Jechała czarna kanalja w swojej czarnej kolebce, swemi czarnemi końmi, z swym czarnym murzynem, bo ten bies w ludzkiej postaci z piekielnej masztarni cały ma ekwipaż... Przypomniała mi się Rawa, a potem i ten biedny Aksamicki, niechaj mu Bóg miłościw tam będzie! Owo rzekłem sam do siebie: «Słuchaj, Zawejda, będziesz hetka pętelka, jak mu to płazem puścisz!» A trzeba ci wiedzieć, Mości rotmistrzu, żem już dawno myślał o tem, aby temu czarnemu szelmie w łeb palnąć, a tam go posłać, skąd jest rodem, to jest do kwatery Belzebuba.
— Mości Zawejdo — rzekę mu z niechęcią — zawsze Waćpanu fantazja jakiś głupi koncept przyniesie!
— Nie był to głupi koncept, Mości rotmistrzu, choć się nie udał. Tylko wysłuchaj, proszę. Wiedziałem, że to nie człowiek jak my wszyscy, ale charakternik, co z szatanem jest w aljansie, więc tedy wziąłem się na sposób. Ulałem umyślnie nową kulę na święconej pszenicy, bo musisz wiedzieć, Mości rotmistrzu, że w charakternika tylko takowa kula ugodzi, a żadnej innej niecnota się nie boi. Każdy kampańczyk na Siczy jest takim charakternikiem, bywało pal w niego jak w jasną świecę, kula jak groch o ścianę. Ale jak sobie ostatnim razem, na hajdamactwo idąc, ulałem kule na święconej pszenicy, tom strzelał kampańczyki jak bekasy. Owóż i tym razem tak zrobiłem, i tak ulaną kulą nabiłem sobie pistolet na tego Zapatana...
— I strzeliłeś Waćpan do niego? — poderwałem niecierpliwie.
— Dajże mi mówić spokojnie, rotmistrzu — odpowiedział Zawejda — a dowiesz się o wszystkiem powoli. Kiedy tak widzę koło zamku tę czarną kanalję jadącą, zachodzę koniom drogę, rozkrzyżowuję ręce obie, a że nie wiedziałem, jakim chrześcijańskim językiem mam się tłumaczyć przed niecnotą, więc zażywam wszelkich, o jakich gdzie tylko słyszałem:
— Hola, Mościpanowie! Halt — werda! Stój! Arretez! ecoutez! Sta viator! Chwilkę na ustęp, Mospano Zapatano, Conte Signore!
On na to się uśmiechnął po swojemu, wyskoczył z powozu, przystąpił do mnie i jakowymś językiem pół kocim, pół baranim do mnie zaszwargotał. Ja mu na to:
— Non intelligo, nix verstand, non capisco, komprampam rien, nie rozumiem Waszeci.
Tedy on do mnie po polsku, ale tak, jakby olejki przedawał, z kiepska po węgiersku. Z tego poznałem zaraz, że to nie jest djabeł we własnej osobie, bo powiadają, że jak się zdarzy djabeł, to perfecte po polsku mówi, jak szlachcic.
— Czego chcesz Waćpan? — mówi mi tedy.
Ja mu na to:
— Jestem Zacharjasz Łada Zawejda, porucznik gwardji konnej Jego Królewskiej Mości. Mam sobie Aspana za bajbardzo i za hetkę pętelkę, i mocno sobie tego życzę, abym Waćpanu w łeb strzelił, Mospano Zapatano. Mości conte, proszę do kąta, piff! paff! to będzie za Rawę i za mego kamrata Aksamickiego!
— Chociażem nie lingwista — plótł dalej Zawejda — toć przecie przyznasz mi, Mości rotmistrzu, żem się dokumentnie i zrozumiale tłumaczył, żeby i Turek był zrozumiał. Jakoż i on dowiedział się czego chcę, i dał znak forysiowi, aby sobie pojechał. Potem wziął mię pod rękę, i nic nie mówiąc, iść począł. Szedł niby wolnym krokiem i jakby spacerem, a przecie tak szybko, żem prawie kłusem darł, aby mu kroku dotrzymać, i aż mnie pot oblał kroplisty i tchu mi zabrakło. Tak mnie szelma wywiódł aż daleko za miasto, het aż na janowskie błonia. Tu stanął, odpiął pendent od szpady, wziął za jeden koniec, drugi mnie dał do ręki, popatrzył na mnie z uśmiechem swym szpetnym, i zawołał:
— Strzelaj Waćpan!
Ja do niego:
— Waćpanu pierwszeństwo. Strzelaj Waćpan.
— Ja nie chcę i nie będę — mówi on na to — strzelaj panie oficerze pierwszy na długość tego pendentu i to na moją komendę, jak powiem raz, dwa, trzy!
Certowałem się jeszcze, ale on nogą tupnął niecierpliwie, spojrzał na mnie tak groźnie a przenikliwie, jakby mnie na wylot chciał spojrzeniem swem przeszyć, i mówił:
— Pocóż mnie Waćpan wołałeś? Strzelaj mi zaraz. Baczność! Raz! dwa! trzy!
Pendent był krótki, jak każdy pendent; biorąc Zapatana na cel, ledwiem się jego piersi nie dotknął, ale on, jak na dziecko, śmiejąc się, na mnie patrzał. Na komendę trzy! palnąłem mu wprost w głowę; dym się rozszedł, patrzę, a ten czarny bies stoi, jak stał, i śmieje się, jak się śmiał przedtem!... Cóż ty na to, Mości rotmistrzu?
— Co ja na to? — rzekę — oto skonfundowałeś się Waćpan, ręka Waćpanu drżała, i wyszło z tego pudło!
— Rotmistrzu! rotmistrzu! — zawołał obrażony Zawejda — a już chyba z przekory, a nie z racji tak mi mówisz. Ja i pudło? ja, co najcelniej strzelam w chorągwi? Na trzy kroki i pudło! Kula na święconej pszenicy lana, i pudło! Gdyby to nie był aljant piekielny i dubeltowy charakternik, jużby dlań z pewnością było po ostatnim capsztrychu, aniby był drgnął po strzale!
— I cóż potem było? — pytam Zawejdy.
— Potem Zapatan wyrwał mi z rąk pendent i rzekł:
— Nie umiesz Waćpan strzelać; ja potrafię lepiej. Stójże Waćpan na miejscu i ani mi się rusz, bo teraz moja kolej!
Stałem jak przybity, rezygnując się na śmierć pewną. Westchnąłem do Boga, duszę mu swoją grzeszną rekomendując, i czekam. On idzie odemnie i idzie, oddala się najmniej na jakich sześćdziesiąt kroków, staje, zwraca się ku mnie i mówi:
— Pokażę teraz Waćpanu, jak ja strzelam! Zdejmę Waćpanu trzeci guzik od galonka przy kapeluszu, abyś po mnie zachował pamiątkę!
I jak strzeli, kula gwizdnęła mi nad czupryną, brzękła o guzik, i owo patrz, rotmistrzu, patrz, bo nie widziawszy, wiarybyś nie dał, oto jak ugodził w cel ten Zapatan!
Tu Zawejda podał mi swój kapelusz, i istotnie przekonałem się, że guzik od uderzenia kuli cały spłaszczony był i tak wbity w kapelusz, że aż w sukno się wgniótł i dziurę wywiercił...
— I cóż Waćpan teraz na to, Mości rotmistrzu? — rzecze Zawejda.
— Ja mu na to chyba powiem, że Waćpan strzelać nie umiesz, a on umie, i nic więcej.
Zawejda, jakby przez zemstę za te moje słowa, wypił mi całą resztę wina, otarł usta, westchnął, was wykręcił i salutowawszy wyszedł, nie mogąc mi tego darować, że tę jego historję tak sobie lekko brałem. Po tem opowiadaniu Zawejdy kilka dni nic o Zapatanie nie słyszałem, i zdawało mi się, że go już we Lwowie niemasz. Tymczasem raz jeszcze widzieć go miałem.
Coś we dwa tygodnie po świętach wielkanocnych zachciało się szlachcie, której siła pod on czas było we Lwowie, wyprawić maskaradę. Reduty jeszcze były we Lwowie nowością, i cisnął się do nich kto mógł, a bywało i z dalekich okolic szlachcic wiózł na takowy lusztyk żonę i córki dorosłe, nie mówiąc już o mieszczanach i mieszczkach bogatych, którym pod maską przystęp bywał także wolny. Zapusty tego roku były krótkie, wiec odłożono sobie jeszcze jedną redutę na czas poświąteczny. Campioni, Włoch jeden, który był u Tomatisa w Warszawie, przy operze, zjechał był umyślnie na to do Lwowa, aby takie reduty urządzać. Pozwolono mu w pałacu Jabłonowskich jednej dużej sali i pokojów obszernych kilka w dodatku, i tam tedy odbyć się miała owa reduta.
Owóż był zwyczaj, aby na takiej maskaradzie, że to była hulanka pełna swawoli, a raj prawdziwy dla rozpustników, elegantów i kartowników, i że obok uczciwych osób siła gawiedzi i figur najgorszej konduity pod maską na nią się garnęła, aby mówię trzymaną była straż wojskowa, i aby sam komendant garnizonu miał inspekcję na sali. Mnie to trafiło, bo gdy mnie pan generał na takiego wyznaczył, więc na owej maskaradzie służbę odbywać musiałem.
Napatrzyłem się tych redut w Warszawie, a dawniej jeszcze w Berlinie, ale przyznać muszę, że reduta lwowska nie ustępowała tamtym, bo i gości był natłok ogromny, i przeróżnych strojów, kostumeryj, a przedziwnych i kunsztownych maszkar moc wielka. Stałem na środku sali, po kątach i sąsiednich pokojach oficerów i unteroficerów kilku ustawiwszy, aby skoro się jaki tumult gdzie uczyni, ekscesanta na świeże powietrze lub na hauptwach wywieść zaraz. Kiedy tak stoję, widzę naraz, że przez tłum gości przeciska się Zapatan. Bez maski był, w zwykłym swym czarnym stroju, z owym ogromnym brylantem, i przy szpadzie. Trzeba wiedzieć, że na maskaradę nie wolno było nikomu wchodzić z bronią żadną przy boku, z wyjątkiem służbowych oficerów — więc też rozgniewało mnie to, że ten hrabia Zapatan, który przecież zwyczajów takich świadom być powinien, ze szpadą się tędy kręci. Zmierzam tedy ku niemu, aby mu to grzecznym kształtem wymówić i o odpasanie szpady poprosić — kiedy tuż koło siebie widzę znowu dwóch ludzi maskowanych, całkiem czarno ubranych, a także ze szpadami. Wołam z kąta unteroficera i posyłam go do straży, aby jej raz jeszcze surowy nakaz przypomniał, że przy szpadzie nikogo wpuszczać niema.
Owi dwaj czarno ubrani i maskowani nieznajomi kręcili się po sali, jakby szukali kogo, i nagle zwrócili się wprost ku miejscu, gdzie był Zapatan. Stał on do nich plecyma odwrócony i patrzył na zgiełk maszkarowy swemi złowrogiemi oczyma, czasem w zwyczajny swój sposób się uśmiechając, gdy nagle jedna z owych dwóch masek dłoń mu na ramię położyła. Zapatan odwrócił się, i widziałem, jak cały zadrżał, i jak twarz jego, choć zawsze bardzo blada była, teraz pobielała jak kreda. Jeden z maskowanych nieznajomych coś przemówił i rękę ku niemu wyciągnął, a Zapatan w tejże chwili wtył odskoczył z widocznem przerażeniem na twarzy, i prawą rękę szybko na rękojeść szpady położył, jakoby jej dobyć i bronić się zamierzał...
Myślałem, że przyjdzie do jakiej awantury, i prędko ku owym trzem poszedłem, nim wszakże przez tłum się przecisnąć mogłem, ujrzałem, jak dwaj maskowani ludzie Zapatana pod ramiona wziąwszy, ku wyjściu go wiedli. On szedł ze spuszczonemi oczyma, z mocno zaciśniętemu usty, i jakby z desperacką rezygnacją na twarzy. Choć zgiełk i ścisk w sali był wielki, owi dwaj nieznajomi z dziwną łatwością rum sobie czynili, bo im się wszyscy ustępywali, ze zdziwieniem na nich patrząc. Tak mi zniknęli u wyjścia. Kontent byłem, żem się ich z sali pozbył, a szpady im odbierać lub aresztować nie potrzebował. Stanąłem sobie koło okna, z którego można było widzieć owe domostwo, w którem zakwaterował się Zapatan, i spojrzałem na dwór. Noc była ciemna, a z oświetlonej sali trudno było coś ujrzeć, zdało mi się jednak, jakbym na wzgórzu między staremi drzewami, co tam rosły, widział trzy ciemne postacie, dążące szybko ku opuszczonemu domostwu.
Zdjęty ciekawością, przyłożyłem twarz do okna, i patrzyć bystro począłem, ale ledwie dostrzec mogłem kwatery Zapatana, której okna nie były oświetlone. Nagle jednak, w jednej chwili, cały dom błysnął światłem jaskrawem i silnem, tak jakby wewnątrz domostwa wielki fajerwerk zapalono. Z wszystkich okien uderzyło światło mieniące się, to jakoby krwawej barwy, to znowu żółte, a takie silne i gwałtowne, że aż oczy raziło. Otworzyłem okienko i usłyszałem okropny huk, trzask i syk, odzywający się z domu Zapatana, tak jakby race pękały, a wszystkie ściany i wiązania się waliły... Z przerażeniem na to patrzyłem, gdy nagle zagrzmiał huk tak straszliwy i okrutny, jakoby piorun tuż nad uchem mi uderzył, i zaraz też wszystkie szyby w sali redutowej z wielkim brzękiem a łoskotem popękały. Ujrzałem tylko ogromny płomień strzelający w górę, a potem nagle ucichło i ciemność wszystko pokryła...
Między publiką w sali wszczął się na odgłos bliskiego huku i na ten brzęk okien hałas i lament okrutny; poczęto krzyczeć w trwodze: «pali się, wali się!» — i nuż kobiety mdleć, mężczyźni krzyczeć, a wszyscy z desperacją do drzwi cisnąć się poczną. Widząc, że wielkie nieszczęście być może, i że się ludzie mizernie poduszą, skoczyłem na stół i z całej siły zawołałem:
— Nie bójcie się! Niema strachu! To cekauz w powietrze wyleciał!
Na to moje wołanie odważniejsi zaraz się zreflektowali i drugich uspokajać poczęli, i tak się trochę ten tumult ułożył, choć się bez drobnych szwanków nie obeszło. Ja zaś z Zawejdą gwałtem a gołemi szpadami prawie rum sobie robiąc, wybiegliśmy z sali, a wziąwszy z sobą połowę straży, na miejsce tego niepojętego wypadku pospieszyli. Ledwośmy na miejscu stanęli, a już prawie większa połowa publiki z reduty za nami wybiegła, aby zobaczyć, co się stało.
Straszliwy widok zniszczenia tu zastaliśmy. Ze starego domostwa czy cekauzu nic nie pozostało, prócz ogromnej kupy gruzów. Tak to wyglądało, jakby dom ten wraz z fundamentami rzucony został w całości do góry, a padając znowu na ziemię, w drobne gruzy się rozbił. Cegła na cegle, kamień na kamieniu nie pozostał — ale co dziwna, dach cały, jakby kapelusz, o kilkadziesiąt kroków dalej został rzucony... Zaraz mnie uderzył zapach i gęsty dym prochu, tak że nie miałem żadnej wątpliwości, że dom wysadzony został miną w powietrze.
Ta okrutna eksplozja przerwała całą zabawę na maszkaradzie, a na drugi dzień o niczem nie mówiono, jeno o tym straszliwym wypadku. Na gruzach czyniono poszukiwania, ale nie znaleziono ani trupów, ani żadnego członka ludzkiego, jak się tego spodziewałem, bo byłem pewny, że wszyscy owi trzej w powietrze wylecieli. Było o to dochodzenie i starościńskie i nasze wojskowe, i spisywano rozmaite indagacje. Jakoż wydała się tego naturalna przyczyna, bo pokazało się z zeznań jednego unterceugwarta od artylerji, który dawniej miał nadzór nad cekauzem, nim go sobie ów Zapatan kwaterą wynajął, że w piwnicy tego domu żyd pewien brodzki, co proch do kamienieckiej fortecy liwerował, cały kamień prochu był złożył, o której to amunicji albo zgoła nie wiedziano, albo zapomniano. Jak się zaś stało, że ta eksplozja nastąpiła, kto ją spowodował? czy przypadek? czy nieostrożność? czy też wola umyślna? co się stało z Zapatanem i z owymi dwoma nieznajomymi? — tego nikt nie doszedł i to już na zawsze pozostało tajemnicą...
We dwa dni jakoś po tym wypadku siedziałem wieczorem w mojej kwaterze, pisząc list do rodziny mojej, bo mi się dobra sposobność zdarzała. Nie było nikogo więcej w izbie prócz psa, którego mi już we Lwowie darowano. Pies ten (Pożar się nazywał), ogromnych był proporcyj, z rasy najlepszych brytanów. Był tak wielkiej siły, że chłopa na ziemie powalał, a tak odważny i posłuszny, że w piekło byłby skoczył, gdybym tylko krzyknął: Pożar, weź! Kiedy tak piszę, słyszę ciągle, że pies mój bardzo jest niespokojny, to warczy, to skomle, a na miejscu utrzymać się nie może. Zdziwiło mnie to, więc przestałem pisać, a począłem obserwować psa, coby mu było. Widzę tedy, jak mój Pożar z rozpalonemi oczyma patrzy w kąt izby, pod kantorek, co tam stał, ale zdaleka, i jakby do skoku się nasadza, ale snać odwagi nie ma, bo ciągle to szczeka, to skomle mizernie. Ciekaw bardzo, coby to być mogło, wstaję ze stołka, przystępuję do psa i wołam:
— Pożar, weź! Huź-ha!
Porwało się psisko w okrutnym skoku i wprost pod kantorek sadzi, ale znowu staje i warczy. Wtem zakrakało coś głuchym i ochrypłym tonem z pod kantorka, i usłyszałem wyraźnie:
Arrabet! Zapatan! Metatran!
Poznałem zaraz ten głos, choć był bardzo słaby, cichy i jakoby żałosny, ale w zdumieniu mojem pojąć nie mogłem, skądby się tu nagle w kwaterze mojej wziął ów kruk duży, którego w Rawie przy Zapatanie widziałem! Myślałem przez chwilę, że mnie uszy zwodzą, ale wnet po raz wtóry słyszę to samo żałosne wołanie: Arathran! Arrabet! Pożar mój, kiedy owo wołanie dziwne usłyszał, począł wściekle szczekać a rwać się, a warczeć i skomleć, że go za obrożę chwycić i zatrzymać musiałem. Na ten wrzask wbiegł do izby mój wyrostek, który mi czyścił mundur w pobocznym alkierzu.
— Franaszek! — wołam na wyrostka — chodźno, trzymaj psa, bo coś tu jest pod kantorkiem.
— A to kruk, panie rotmistrzu! — mówi Franaszek.
— Co za kruk? skąd się wziął tutaj?
— To proszę pana rotmistrza — rzecze wyrostek — na pogorzelisku tego domu, co to w powietrze wyleciał, znalazłem tę czarną bestję gadającą. Strasznie to biedactwo było popalone a pokaleczone, a tak jęczało, stękało i lamentowało, jakby człowiek, że mi się żal stało, tom go wziął tu, panie rotmistrzu!
Rzekłszy to, położył się na ziemię i wyciągnął z pod kantorka kruka, który miał pióra osmalone, a tak mizernie wyglądał, jakby lada chwila miał zginąć. Miałem jakiś przesąd przeciw tej brzydkiej, czarnej poczwarze, a to dlatego, że należała do Zapatana i że jakieś niezrozumiałe a dziwaczne wykrzykiwała słowa, o których zaręczyć nie mogłem, czy też nie są jakiem szpetnem a bezbożnem bluźnierstwem, ale wstręt mój pokonałem, bo mnie litość zbierała nad nędznem, rozbitem stworzeniem, i dlatego też nie kazałem go już wyrzucać i nie łajałem o to chłopca, że mi takiego nieproszonego gościa w dom sprowadził. Owo ni stąd ni zowąd przyszedłem do spuścizny po Zapatanie!...
Był ten kruk u mnie przez kilka dni, a choć mi Zawejda głowę suszył, abym tego «piekielnego kanarka, którego sam Belzebub swojej narzeczonej w prezencie pewno dał» (tak poczciwy Zawejda mówił), coprędzej w ogień rzucił, kark mu przedtem ukręciwszy — tom przecież pozwolił wyrostkowi memu, aby ptaka karmił a pielęgnował. Ale za kilka dni kruk zupełnie już był zdrów, zuchwale sobie poczynał, spać mi nie dawał, ciągle krzycząc i śmiejąc się, a Pożarowi tak wrzaskiem swym imponował, że psisko przed nim respekt miało jak przedemną. Chciałem się go pozbyć koniecznie, i postanowiłem pierwszemu lepszemu go darować, ktoby tylko wziąć chciał — bo mi zadużo już było tego krzyku i tego chichotu przykrego, którym mnie ta dziwna bestja nocami traktowała. Inaczej się jednak stało.
Raz późnym już bardzo wieczorem rachunki chorągwi mojej zestawiałem, a Franaszek przy kominie pistolety czyścił, kiedy nagle coś o szyby zadzwoniło.
— Ktoś puka, panie, do okna! — mówi Franaszek.
Myślałem, że to wiatr, ale chłopak mój woła znowu:
— Panie rotmistrzu, zagląda ktoś do okna!
Wstaję tedy od moich rachunków, chcąc podejść ku oknu, gdy tu naraz kruk zerwie się z kąta, skrzydłami pocznie trzepać jakby w wielkiej radości, i wołać po swojemu, ale przeraźliwiej niż bywało:
— Arrabet! Zapatan!
I wzlatując z tym wrzaskiem z ziemi, rzucił się kruk ku oknu z wielkim impetem, szybę z brzękiem głośnym wysadził, i za oknem w ciemności przepadł... Wybiegliśmy z wyrostkiem na podwórze, ale nikogo nie widzieliśmy, a kruka ani śladu nie było. Tylko mój Pożar z wściekłem szczekaniem wyskoczył, chwilę ujadał, a nagle skomląc powrócił, drżąc cały i do nóg moich się tuląc...
Na tem się ta cała dziwna przygoda skończyła — i nikt z niej tajemnicy nie zdjął, choć domysłów i przeróżnych kombinacyj siła o niej było.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.