Za winy niepopełnione/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Jak pożar po dachu, wysuszonym długiemi upałami, tak wiadomość o pojedynku z szaloną szybkością rozniosła się po wszystkich zakątkach zdrojowiska. Było to prawdziwe żniwo dla języków, spragnionych nowinek. Dotąd czynność ich ograniczała się powszedniém obrabianiem wzajemném drobnych przywar i śmieszności bliźnich; wyśmiewano się z téj pani za krzywą łopatkę, z tamtéj za jaskrawą i przesadną toaletę; gorszono się i oburzano na jednę, że sama chodzi po lesie, na drugą znowu, że nie sama, kontrolowano się wzajemnie, co kto je, jak długo śpi, ile wydaje, dowiadywano się od służących o tajemnicach domowych i bawiono się tém, o ile się dało. W ostateczności obmawiano nawet pogodę, narzekano na zbytnie upały, to na słotę, ot, aby czas zabić. Dopiéro ostatnie chwile dały naraz tyle przedmiotów do mówienia, że niepodobna było nawet przetrawić tego wszystkiego należycie. Już zjawienie się rodziny Nadermanów rozruszało trochę umysły, ciekawość nie pozwalała spocząć, dopóki się nie dowiedziano, kto to, po co tu przyjechał, jakie jego stosunki majątkowe. Przybycie trzech konkurentów, jednego po drugim, dało także niemało do mówienia; szczególniéj mamy, które w intencyi wyleczenia córek z zastarzałéj choroby staropanieństwa poprzyjeżdżały tutaj, nie mogły darować tego bankierównie, że ich miała aż trzech, podczas kiedy ich córki poprzestawać musiały na żadnym. Ale najwięcéj przysporzyły towarzystwu kąpielowemu tematów do rozerwania się ostatnie wypadki: bal, na balu skandal, po balu pojedynek, ba, może nawet dwa pojedynki, i jakaś sprawa kryminalna. Było o czém mówić doprawdy. To téż w zdrojowisku wrzało, jak w ulu. Każda pszczółka przynosiła jakąś nowinkę, a przynajmniéj dodatek do nowinki. W ciągu kilku godzin wiedziano już wszędzie, że jeden z konkurentów panny Naderman jest synem kryminalisty, złodzieja, czy téż rozbójnika, że z tego powodu nie będzie pojedynku między nim, a owym przystojnym panem Adolfem, ale natomiast ten pan Adolf będzie się bił z owym eleganckim garbuskiem o obrazę honoru, i to niezadługo.
Tylko Jan nie wiedział o niczém, cały bowiem ten dzień nie wychodził z domu. Znajdował się w stanie jakiéjś umysłowéj bezwładności, która udzieliła się ciału. Siedział całemi godzinami przy oknie, wpatrując się obojętnie w zasępiono niebo. I w jego duszy było tak samo bezbarwnie, szaro, nudno. Życie wydawało mu się jałowém, jak te pagóry nieurodzajne, które roztaczały się przed jego okiem, pofalowane niby morze bezbrzeżne; — nigdzie punktu oparcia, nigdzie nic, co-by myśl zająć mogło. Zapadający zmierzch nadawał jeszcze więcéj monotonności krajobrazowi i powiększał jego melancholią. Nic go nie bawiło, nie ożywiało; umysł, jakby stępiały, słabo odczuwał wrażenia minione, a w przyszłości nie widział nic przed sobą. Nawet o pojedynku, który go czekał, myślał z obojętnością, bez najmniejszego wzruszenia. Był to letarg duszy, zwyczajny u tych, dla których życie straciło urok, którzy przestali się spodziewać czegoś.
Wieczorem przyszedł do niego aptekarz.
— I coż? — spytał Jan obojętnie — przystał?
Aptekarz był w kłopocie, co powiedziéć. Wśród ciemności, jaka panowała w pokoju, Jan nie mógł widziéć pomieszania na jego twarzy i, zdziwiony milczeniem, powtórzył pytanie.
— Zdaje się, że do pojedynku nie przyjdzie — odrzekł po chwili przybyły.
— A więc wytłómaczył się? W jaki sposób?
— To, co powiedział o zmianie nazwiska, odnosi się właściwie więcéj do ojca pańskiego, niż do pana.
— Więc ojciec mój miał zmienić nazwisko? Nia nazywa się Leszczyc?
— Tak on utrzymuje.
— I do niego ma się odnosić ta jakaś tam sprawa kryminalna? — spytał Jan drwiąco. — Czy wytłómaczył wam, co to ma znaczyć?
— Tego nie wytłómaczył nam dokładnie; mówił niby coś o przeszłości, o jakiémś nadużyciu zaufania, jakiego się twój ojciec niby miał dopuścić...
— Podlec! kręci, jak może, by wykręcić się od pojedynku, którego się boi. Podstawieniem ojca mego chce przewlec sprawę, ale to mu się nie uda. Dziś jeszcze napiszę do ojca mego, aby albo listownie zadał kłam temu, albo, jeżeli może, sam przyjechał. Zrobi to z pewnością, gdy mu napiszę, że tu idzie o nasz honor. A wtedy zobaczymy, czy potwarca będzie miał bezczelność powtórzyć mu to w oczy.
Aptekarz miał zamiar z początku radzić Janowi, aby zaniechał tego kroku i nie mieszał w tę sprawę ojca; chciał przedstawić Adolfa jako człowieka, na którego gadanie nie warto zważać. Chciał to zrobić, by oszczędzić synowi bolesnego rozczarowania, gdyby w istocie stary Leszczyc był winnym, co było dosyć prawdopodobném. Ale wnet przyszło mu na myśl, że może akta kryminalne odnoszą się do kogo innego tego samego nazwiska, że może stary Leszczyc, który w latach, kiedy ów proces się odbywał, był właśnie we Lwowie, będzie mógł najlepiéj wyjaśnić to nieporozumienie. Dlatego téż milczeniem zgodził się na napisanie listu do niego.
— A gdzie Leon? — spytał Jan po niejakimś czasie. — Czy nie przyjdzie tutaj.
— Leon zajęty, ma jakieś ważne pisanie i został w domu.
Janowi wystarczało zupełnie to wyjaśnienie, a aptekarz nie kwapił się powiedziéć mu więcéj. Zrobił to na wyraźne żądanie Leona, który nie chciał, aby Jan dowiedział się o pojedynku i o powodach, które go skłoniły do tego, aż gdy już wszystko się skończy.
Pojedynek bowiem miał rzeczywiście przyjść do skutku pomimo tchórzowstwa Adolfa. Zniewaga była publiczną, schować jéj do kieszeni nie można było; nie było także żadnego powodu, którym można-by, maskując wrodzone tchórzowstwo, wycofać się z honorem z téj sprawy; wszyscy znajomi Adolfa jednogłośnie orzekli, że bić się powinien. Sekundanci, pomiędzy którymi znajdował się także aptekarz ze strony Leona, ułożyli między sobą warunki i naznaczyli pojedynek na drugi dzień rano, o pół mili ztąd w ruinach starego zamczyska. Pojedynkujący się, dla wzajemnego uwolnienia się od odpowiedzialności przed prawem, mieli wygotować własnoręczne przyznanie się do samobójstwa, na wypadek, gdyby rzeczywiście pojedynek miał się skończyć śmiercią którego z nich.
Pismo to było powodem, że o mało projekt pojedynku nie rozchwiał się, na żaden bowiem sposób nie można było nakłonić Adolfa do napisania tego strasznego cyrografu. Zasłaniał się najprzód tém, że za nic w świecie nie chciał-by uchodzić za samobójcę i kompromitować w ten sposób swój ród, że wreszcie przekonania religijne jego nie pozwalają mu na takie ohydne kłamstwo. Gotów był nawet po chrześcijańsku przebaczyć winę Leonowi i nie gniewać się wcale o obrazę, jaka go spotkała. Ale sekundanci Leona oświadczyli w jego imieniu, że tylko wtedy odstąpią od pojedynku, jeżeli Adolf publicznie przeprosi Jana i odwoła to, co o nim powiedział.
Na to Adolf, pomimo najlepszych usposobień do zgody, przystać nie mógł; chrześcijańska jego miłość bliźniego i przebaczenie uraz ograniczało się tylko do Leona, nie mógł uczucia tego rozszerzać aż do takich rozmiarów, aby niém objąć także człowieka, który mu w drogę wchodził w jego matrymonialnych przedsięwzięciach. Zresztą, jak można było odwoływać to, na co miał dowody w ręku? zdrowa logika sprzeciwiała się temu, jak również wszyscy znajomi jego.
Trzeba się tedy było bić koniecznie, nie było rady na to. Adolf w śmiertelnéj trwodze przepędził noc całą, szukając pomocy w modlitwie, gdy ludzka pomoc nic mu tu pomódz nie mogła. Poodmawiał wszystkie modlitwy, jakie sobie tylko mógł przypomniéć, adresując je do najrozmaitszych świętych, o których wstawieniu się i cudach w podobnych wypadkach czytał, lub słyszał kiedy; powyciągał z kuferka jakieś szkaplerze poświęcane, nie gardził nawet zabobonnemi przesądami ludu, i wszelkie środki, zabezpieczające od śmierci, o jakich mu niańka nieraz mówiła, zaaplikował dla siebie. W końcu nie zapomniał także o fizycznych sposobach ochrony życia. Wdział aż dwa jedwabne kaftaniki, bo słyszał, że jedwab z trudnością przebija kula, dla większéj pewności wpakował jeszcze między nie trochę waty. Pod kamizelką na piersiach umieścił aż trzy książki do nabożeństwa, które miały mu być puklerzem, i moralnie, i fizycznie.
Głowy niepodobna już było w ten sposób ochronić, to téż asekurował ją tylko duchownemi środkami, odmawiając po kilkakroć: „Kto się w opiekę podda Panu swemu”. Adolf uciekał się z całém poddaniem pod tę opiekę i całém sercem ufał, a przynajmniéj wmawiał w siebie, że ufa, i udawał jako tako odwagę. Ale kiedy przyszła stanowcza chwila i sekundanci z pistoletami zjawili się rano w jego mieszkaniu, pomimo wszystkich środków zabezpieczających, tak stracił odwagę, że w żaden sposób nie można go było nakłonić do ubrania się nawet, nie dopiéroż do pojedynku. Trząsł się cały tak, że kilka minut potrzebował, zanim trafił ręką do rękawa surduta, który mu trzymał jeden z sekundantów. Zaczęły mu przychodzić różne skrupuły sumienia; między innemi przyszedł mu na myśl stryj jego, o którym zwykle nigdy nie myślał, gdy go nie widział, a widywał go bardzo rzadko, i począł desperować, że osieroci tego starca śmiercią swoją i wielu innym osobom zada téż cios bolesny. Już niby nie szło mu o siebie, ale o drugich, i taka troskliwość o najdroższych, których liczba w téj chwili urosła nadzwyczajnie w jego sercu, tak się coraz więcéj wzmagała, że w ostatniéj chwili chciał się cofnąć, zamiast do ruin zamku, wyjechać coprędzéj do najbliższéj stacyi kolei i wyrzéc się wszelkich pojedynków, awantur, a nawet ręki Julii, która go na tyle nieprzyjemności naraziła. I był-by może dotrwał w tém postanowieniu, gdyby sekundanci nie byli go przekonali, że choć dla formy pojedynek odbyć się musi, i to nie na prawdziwe kule, ale ulepione z prochu.
I to jeszcze nie dodało mu wiele odwagi, bo, kiedy stanął na placu boju, oko w oko z Leonem, który był jakoś niezwyczajnie blady i groźnie, poważnie patrzał, nawet na prochowe kule bał się z nim strzelać, mając zapewne na uwadze przysłowie, że „jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści“. Litość brała patrzéć na niego, jak stał na miejscu, na którém go sekundanci ustawili. Zdawało się, że to manekin, z którego wyjęto kij, utrzymujący go w prostéj postawie, i że lada chwila upadnie.
Rozpoczęcie pojedynku przewlokło się w skutek jakiegoś nieporozumienia między sekundantami, którzy coś żywo zaczęli rozprawiać ze sobą. Z ruchów ich poznać można było tylko tyle, że sekundanci Leona sprzeciwiali się czemuś gwałtownie. Jeden z nich w czasie téj rozmowy przybiegł do Leona i szepnął mu coś do ucha. Garbusek zmarszczył wyniośle czoło, wstrząsnął głową przecząco i rzekł ostro:
— Nie przystaję. Nie gramy komedyi.
Adolf nic tego wszystkiego nie widział, nie słyszał, stracił zupełnie przytomność, świadomość siebie, tylko machinalnie, pospiesznie odmawiał myślą wszystkie modlitwy: w chwilach niebezpieczeństwa, w czasie choroby, śmierci, nawet modlitwy za drogą sercu osobę; rozumié się, że pod tą drogą osobą rozumiał w téj chwili siebie. Wyglądał jak lunatyk, recytujący, co mu się kiedykolwiek na pamięć nawinęło, i miał minę tak pocieszającą, że Leon uśmiechnąć się musiał, spojrzawszy na niego; pomimo całéj powagi, jaką nakazywała sama czynność, do któréj się zabierali, nie mógł się wstrzymać od tego. Kiedy mu podano pistolet do ręki, wzdrygnął się cały, a potém machinalnie, bezwładnie podniósł go do góry i, nie czekając na znak sekundantów, wystrzelił i równocześnie ze strzałem przewrócił się. Ale i Leon upadł także, ale już nie z przestrachu; kula przebiła mu pierś poniżéj obojczyka po lewéj stronie. Sekundanci jego wraz z doktorem przybiegli na ratunek. Rana szła na wylot przez płuca, bo przy każdym oddechu wypluwał krew. Wszyscy byli przerażeni i oburzeni tym wypadkiem, a oburzenie ich było tem większe, gdy widzieli minę Adolfa pełną arrogancyi; tchórz nagle wyrosi na bohatera, gdy widział, że niebezpieczeństwo już minęło, i to, co zdziałał ślepy traf, przypisywał zarozumiale własnemu męztwu. Był tak uradowany, że mu się udało wyjść cało, a co więcéj, zwycięzko, z tego wypadku, że nie umiał pokryć radości choćby pozorami współczucia dla swego przeciwnika. To téż jeden z sekundantów Leona, nie mogąc znieść tak nieszlachetnego znalezienia się, podszedł ku niemu i rzekł ze wzgardą:
— Jeżeli pan sądzisz, że to był pojedynek, to się grubo mylisz, to było poprostu zabójstwo.
— Mój panie — odrzekł Adolf tonem wyniosłym, odpowiadającym roli zwycięzcy, którą się przejmował coraz więcéj — stawałem w obronie mojego honoru. A jeżeli pan masz co przeciw temu, proszę przysłać swoich sekundantów.
Powodzenie tak zrobiło go odważnym, że gotów był teraz pojedynkować się z całym światem.
— A więc dobrze — odezwał się prędko sekundant, biorąc go za słowo. — Zobaczymy się niezadługo. — To powiedziawszy, odszedł w stronę, gdzie doktor i aptekarz zajęci byli ratowaniem Leona.
Adolf tymczasem wracał z miną tryumfatora do zakładu. Choćby był nic nikomu nie mówił, z twarzy jego można było dowiedziéć się o rezultacie pojedynku. Bliższe szczegóły opowiadali sekundanci swoim znajomym, rozumié się, w tajemnicy największéj. W pół godziny tajemnica stała się publiczną, i wiele osób znalazło się niby przypadkiem koło domu, w którym mieszkał Leon, oczekując przywiezienia trupa, bo już za takiego podała go pogłoska. To téż niemałe było zdziwienie, gdy ujrzano nieboszczyka, wychodzącego z powozu. Wprawdzie mało co lepiéj wyglądał od tych, których do trumny kładą, bo twarz była kredowéj białości, i szedł tylko z pomocą doktora i aptekarza, którzy go trzymali prawie na rękach, ale, jak na nieboszczyka, to i to było dosyć zadziwiające. I znowu rozeszła się druga pogłoska, przecząca śmierci, która, zanim doszła do drugiego końca zakładu, głosiła już, że Leon wrócił z pojedynku zdrów zupełnie, w doskonałym humorze, że mu nic nie będzie.
Tymczasem ranny, zaledwie go wprowadzono do pokoju, omdlał z osłabienia i krew powtórnie rzuciła mu się przez usta. Doktor zajął się ratowaniem, ale z twarzy jego zakłopotanéj widać było, że niewiele miał nadziei; chory coraz więcéj opadał z sił i ziębnął.
Na to wszedł Jan. Był mocno wzruszony, a gdy zobaczył Leona w takim okropnym stanie, struchlał z przerażenia.
— Leonie, co ty zrobiłeś? — spytał, biorąc go za rękę. Ale doktor odsunął go, zwracając uwagę, że zbytnie wzruszenie może choremu zaszkodzić. Odszedł więc na bok do aptekarza, który stał pod oknem zafrasowany, i odezwał się do niego po cichu tonem wyrzutu:
— Pan wiedziałeś o wszystkiém, dlaczego taiłeś to przede mną?
— On sobie tego życzył — rzekł na swoje usprawiedliwienie.
Niezadługo wyszedł doktor, obiecując wrócić za godzinę. Po jego wyjściu chory odezwał się słabym głosem:
— Czy jest Jan? — a ujrzawszy go zbliżającego się, spojrzał przyjaznym wzrokiem i rzekł:
— Gniewasz się, że ci wypłatałem figla i schwyciłem kulę, co była dla ciebie przeznaczoną? Widocznie jesteś potrzebniejszy na świecie. Masz ojca, matkę i tę, tę z czarnemi oczyma, pamiętasz? tę, którą widziałem u ciebie. Powiedz jéj, że ja, ten garbusek, którego widziała wtedy, a może nawet nie widziała wcale, tak była tylko tobą zajęta, ale to nic, powiedz jéj, że ja darowałem jéj twoje życie. Ona warta tego, wierz mi. Ona cię kocha. Po mojéj śmierci...
— Leonie, nie mów tego! — zawołał Jan boleśnie — ty nie umrzesz, bo ja-bym sobie nigdy nie przebaczył, że z mojéj przyczyny... — nie dokończył i rozpłakał się głośno.
— Nie żałujcie mnie, nie było mi tak wesoło na świecie, jak się wam zdawało. Wyście sądzili, że pomiędzy garbami serce siedziało spokojnie, jak ślimak w skorupie? O, nie! ono tłukło się niespokojnie i cierpiało nieraz...
Wziął Jana za rękę, przyciągnął ku sobie i mówił ciszéj:
— Dowiedz się, że ja ją kochałem, tę wietrznicę bez serca, Julią. Rozumiész teraz, co musiałem przecierpiéć? Kochałem i gardziłem zarazem, ale nie mogłem nie kochać, nawet niekochany, tak głęboko ta miłość wlazła między żebra. Prawda, że to śmieszne?
Chwilkę odpoczywał zmęczony, potém mówił daléj:
— Uciekaj ztąd, bo się spalisz, jak komar w płomieniu świecy. Wracaj do tamtéj. Pamiętaj, Janie, co ci mówię, że tamta warta twojéj miłości.
Mówił z przerwami, bo oddech stawał się coraz krótszy; krew zaczęła znowu buchać ustami. Otworzył jeszcze raz przygasłe oczy, a zobaczywszy aptekarza, który, stojąc przy nim, krzywił niemiłosiernie twarz i nasrożył się, by tém obronić się od płaczu, rzekł do niego:
— Nie będziemy już grywać w szachy. Dostałem mata od głupiego pionka.
Uśmiech przebiegł po jego białéj twarzy, jak wiatr po wodzie, i z tym uśmiechem zastygnął.
Baronek w zastępstwie Nadermana, który, jak wiemy, był krewnym Leona, zajmował się przygotowaniami do pogrzebu. Z równą skwapliwością wziął się do tego, jak do urządzenia balu. Wazony z kwiatami, które przed kilku dniami patrzały na wirujące pary, poustawiano teraz koło trumny. Nieboszczyk był ubrany całkiem po balowemu, że mógłby, zbudzony muzyką, odrazu puścić się w taniec. Najęto kilku fagasów w bawełnianych rękawiczkach do obsługiwania umarłego, który za życia obchodził się jednym służącym. Muzyka uczyła się na gwałt marszów pogrzebowych, i sproszono kilku księży z okolicy, bo bankier życzył sobie, aby pogrzeb odbył się wystawnie.
Jan dowiedział się, że zaraz po pogrzebie Nadermanowie mieli wyjechać. Zmartwił się bardzo tą wiadomością. Nie szło mu o Julią, nie myślał nawet o niéj teraz, ale o Adolfa. Był przekonany, że będzie chciał odjechać razem z nimi, a on nie mógł go zatrzymać dla pojedynku, bo ojciec ani nic nie odpisał, ani sam nie przyjeżdżał. Niecierpliwiło go to wielce; bał się, by ojciec nie przyjechał za późno, i z téj obawy wyspowiadał się raz przed aptekarzem.
— Więc i pan chcesz się bić jeszcze? — spytał go stary dziwak opryskliwie.
— Mam teraz więcéj, niż przedtém, powodów — odparł Jan — bo winienem nietylko bronić swego honoru, ale pomścić także śmierć Leona.
— Piękna będzie pomsta, jak ci wpakuje kulę w brzuch. Jestem pewny, że tak się stanie, bo fuszery mają zwykłe szczęście.
— Krew oczyszcza honor.
— Tak, ocalisz pan honor, a zabijesz matkę. Pfe! te wasze pojedynki, z których największy łotr, jak ma celne oko, lub szczęście, wychodzi cało. Piękna mi sprawiedliwość. Zresztą — dodał żywo — pan nie masz prawa bić się.
— Dlaczego? — spytał zdziwiony Jan.
— Nie słyszałeś pan, co powiedział Leon, że życie twoje darował pannie Amelii. Nie masz więc prawa rozporządzać tém, co do ciebie nie należy; inaczéj, nazwę cię...
Chciał powiedzieć: złodziejem, i zatrzymał się, bo zdawało mu się, że nazwa podobna, choć wypowiedziana z dobrego serca i niby żartem, mogła go obrazić. Było to zbyt drażliwe przypomnienie kwestyi, o którą właśnie sprawa się toczyła. Ale Janowi ani na myśl to nie przyszło, i całkiem spokojnie odpowiedział mu:
— Nazwij sobie pan to, jak chcesz, ja się bić muszę, i będę.
— To szukaj pan sobie innego sekundanta, bo ja do tego ręki nie przyłożę. Ja nie oprawca, żebym miał asystować exekucyom.
W rubasznym i gwałtownym tonie jego mowy czuć było tyle serca i życzliwości, że Jan uścisnął go przyjaźnie za rękę i rzekł:
— Ale, mimo to, zostaniemy nadal przyjaciołmi?
— Pod warunkiem, że się pan ożenisz z panną Amelią.
Jan spoważniał na to wspomnienie i zasępił się. Drugi to już raz wspomniano wobec niego nazwisko osoby, o któréj chciał był całkiem zapomniéć; wspominali je ludzie, których uważał za najlepszych przyjaciół swoich, a wspominali je z szacunkiem i życzliwością. I on sam przyznać im musiał w duszy, że mieli słuszność w tém, co mówili o niéj; a jednak na myśl, że to córka złodzieja, wspomnienie to było mu przykrém. To téż milczeniem zbył odezwanie się aptekarza, i niezadługo pożegnał go może głównie dlatego, by nie mówić z nim więcéj o Amelii.
W dzień pogrzebu Leona przyjechał ojciec Jana. Był to najwyższy czas, bo tego jeszcze dnia Nadermanowie, a z nimi zapewne i Adolf, mieli wyjechać. Jan nie wiedział, że Adolf, nie czekając pogrzebu i Nadermanów, drapnął jeszcze wczoraj cichaczem, a to z powodu owego pojedynku z sekundantem, który mu zagrażał. Skoro bowiem wytrzeźwił się trochę z odwagi i na zimno zaczął rozważać tę sprawę, przyszedł do przekonania, że nie zawsze może pistolet zechce tak celnie mu strzelać, że nic łatwiejszego, jak w takich wypadkach stracić, jeżeli nie życie, to jakąkolwiek szlachetną cząstkę swego ciała. Dla utrzymania tedy całości swojéj w nienaruszalnym stanie, wyjechał w sekrecie, zostawiając dla ocalenia honoru list do swych sekundantów, w którym tłómaczył się, że, nie chcąc więcéj przelewać krwi niewinnéj, zrzeka się wspaniałomyślnie pojedynku.
Ale Jan nie wiedział wcale o tym wspaniałomyślnym czynie Adolfa i, sądząc, że ten jeszcze kilka godzin zabawi w zdrojowisku, chciał skorzystać z jego bytności, rozstrzygnąć coprędzéj sprawę o oszczerstwo jeszcze przed pogrzebem i zmusić go przez to do pojedynku. Tak był cały zajęty tą jedną myślą, że nie spostrzegł wcale, iż ojciec jego był mizerny, jakby z ciężkiéj powstał choroby, i postarzał się znacznie. Złe wyglądanie przypisywał zmęczeniu po drodze, ale na odpoczynek nie było teraz czasu; każda chwila była drogą. Przybycie aptekarza, który w téj chwili zjawił się, jakby na zawołanie, było bardzo na rękę Janowi; nie zwlekając, przystąpił odrazu do rzeczy:
— Wiész zapewne, kochany ojcze — rzekł — dlaczego się tutaj fatygowałem. Jest jeden nędznik, który śmiał utrzymywać, że to nazwisko, które nosimy, nie jest naszém nazwiskiem, że dlatego nie przyznajemy się do naszego właściwego nazwiska, ponieważ ono figurowało w aktach kryminalnych. Ma podobno nawet jakieś dowody na to, jakieś papiery sądowe. Jest to tak oburzająca potwarz, że...
— To nie jest potwarz — odezwał się stary Leszczyc stłumionym i drżącym głosem, patrząc w ziemię — ten człowiek prawdę powiedział.
— Prawdę?! — wykrzyknął Jan z okropném zdziwieniem.
— Tak. Właściwe nazwisko moje Górski, i pod tém nazwiskiem znano mnie we Lwowie, w kryminale, gdzie siedziałem trzy lata.
— Przecież nie za żaden czyn haniebny?
— Za kradzież i przeniewierstwo.
Trudno sobie wyobrazić, jak strasznie cicho zrobiło się w pokoju po tych słowach. Osłupienie i boleść zmieniły ludzi w nieruchome posągi. Piérwszy Jan przerwał tę ciszę wykrzykiem:
— Ty, ojcze, za kradzież? Nie, nie! nie wierzę. Zmówiliście się pewnie — mówił z pośpiechem, zadyszanym głosem, patrząc to na ojca, to na aptekarza — zmówiliście się, aby tém kłamstwem odwieść mnie od pojedynku. Nie róbcie sobie takich żartów ze mnie, bo nawet w żarcie ta rzecz wydaje mi się straszną, ohydną! Choćbyś przysięgał, ojcze, nie uwierzę ci, abyś ty mógł się dopuścić tak niecnego czynu.
— Bóg ci zapłać, Janie, że wierzysz w uczciwość ojca — odezwał się stary ze łzami w oczach.
— A więc to był żart, nie prawda? — pochwycił żywo Jan. — Nie siedziałeś w kryminale.
— Mówiłem ci, że siedziałem, ale nie za swoje winy.
— Więc niewinny siedziałeś trzy lata? — pytał tonem niedowierzania.
— Trudno ci w to uwierzyć? Bałem się tego, i dlatego nigdy nie mogłem zdobyć się na odwagę opowiedzenia ci téj bolesnéj tajemnicy mego życia. Miałem nadzieję, że się bez tego obejdzie, że będę mógł ją zabrać z sobą do grobu. Niestety, los nie oszczędził mi téj przykrości, abym się przed synem własnym nie potrzebował tłómaczyć i usprawiedliwiać. Ale kiedy już do tego przyszło, potrzeba, abyś wysłuchał wszystko. Zostań pan — rzekł do aptekarza, który chciał wyjść przez delikatność, widząc, że się zanosi na poufne zwierzenia tajemnic rodzinnych — zostań pan, chcę, abyś i pan wysłuchał wszystko i był moim sędzią.
Aptekarz usiadł pod oknem. Jan podparł głowę ręką i ponurym wzrokiem wpatrywał się w ziemię. Stary Leszczyc tak zaczął:
— Będzie temu lat dwadzieścia parę, jak zajmowałem posadę kasyera przy jednéj instytucyi finansowéj we Lwowie. Była to posada, która, przy skromnych potrzebach naszych, dawała nam nietylko wystarczające utrzymanie, ale pozwalała także zaoszczędzić coś na przyszłość. Słowem, byliśmy szczęśliwi, ja i matka twoja. Szczęście nasze miało się powiększyć twojém przybyciem na świat, gdy wtém nastąpiła katastrofa, co nas wyrzuciła precz daleko z drogi, po któréj szliśmy z takim spokojem i ufnością. Katastrofę tę zgotował nam człowiek, którego nazywałem przyjacielem moim. Żyliśmy z sobą dość blizko, choć usposobienia nasze były całkiem odmienne: ja byłem zawsze skromny w wymaganiach, a nawet marzeniach moich, on zaś ambitny, ryzykowny, żądał wiele od losu i wiele się spodziewał. Był przytém trochę dumny w obejściu z kolegami, despotyczny w zdaniach, lubił wszędzie być piérwszym. Może właśnie dlatego obrał mnie za towarzysza, że ustępowałem mu we wszystkiém, z pobłażliwością słuchałem go i nie obrażałem nigdy jego miłości własnéj. Energiczny, nieugięty charakter jego przystał dobrze do mego usposobienia miękkiego, podajnego, które nie stawiało mu oporu; bierność moja ułatwiła zbliżenie i lubił mnie, jak rzeźbiarz glinę, w któréj odciska swoje myśli. Późniéj dopiéro poznałem się na tém i umiałem trzeźwo osądzić nasz stosunek; ale w czasie, o którym mówię, wierzyłem zupełnie w przyjaźń jego, uległość moja była raczéj wynikiem uwielbienia, które miałem dla jego rozumu i silnéj woli. Tém on mi imponował i wywierał wpływ na mnie. Przyznam się, że byłem dumny jego przyjaźnią i bardzo sobie to ceniłem, że mnie obrał na powiernika swoich zamiarów. Ja piérwszy dowiedziałem się, kiedy jeszcze nikt nie wiedział o tém, że się stara o jakąś pannę z Podola, która bawiła we Lwowie przy swojéj ciotce dla dokończenia edukacyi, że to panna wysokiego rodu, a ojciec jéj posiada znaczne dobra. Następnie dowiedziałem się, że się oświadczył i został przyjęty. Dzień ślubu był już oznaczony, i to w niedalekim terminie; trzeba więc było na gwałt urządzić mieszkanie, odpowiednie urodzeniu panny, a że on nie miał żadnych dochodów, prócz szczupłéj pensyjki, więc pomagałem mu, ile mogłem, w tym względzie. Pożyczyłem mu najprzód kilkaset guldenów, zaoszczędzonych przeze mnie, a ponieważ to nie wystarczało, więc za namową jego poważyłem się wziąć jeszcze parę tysięcy z kasy. Usprawiedliwiałem się przed sobą samym, że te pieniądze za kilka tygodni wrócą na swoje miejsce; a jednak skrupuły niepokoiły mnie, i nie ośmieliłem się powiedziéć o tém żonie, dla któréj nigdy zresztą nie miałem nie skrytego. Bałem się, że zgani ten mój postępek, bo już wtedy, kiedy własnych pieniędzy pożyczałem mu, odradzała mi, powodowana jakiémś złém przeczuciem. To téż z niepokojem oczekiwałem dnia ślubu, drżałem z obawy, aby się to małżeństwo nie rozchwiało, bo od tego zależał teraz mój los, i dopiero odetchnąłem swobodnie, kiedy już było po ślubie. Nowożeniec, z powodu małżeństwa, wziął urlop z biura na trzy tygodnie. Nie uważałem za stosowne niepokoić go w tym czasie przypomnieniem uiszczenia długu i czekałem cierpliwie, dopóki nie powróci do czynności swoich. Tymczasem w tydzień może po ślubie zjawił się u mnie w kasie, w podróżném ubraniu; mówił, że wyjeżdża z żoną w téj chwili do jéj rodziców po odbiór majątku i że potrzeba mu na gwałt tysiąc reńskich. Traktował tę pożyczkę jako bagatelkę, któréj mu odmówić nie śmiałem. Było-by to dziwną nieufnością z méj strony, odmawiać tysiąca guldenów człowiekowi, który jechał odbierać krocie, a przytém człowiek ten miał taki wpływ na mnie, że nie miałem odwagi odmówić mu, i zrobiłem, co chciał. Za parę tygodni miał powrócić. Rzeczywiście wrócił i stawił się w biurze jeszcze przed końcem urlopu; ale uważałem, że był jakoś dziwnie usposobiony, gorączkowy, niespokojny, roztargniony. Ów humor promieniejący, jaki miał po ślubie, opuścił go, a na czole jego ciążyło coś, niby chmura. Nie patrzał już tak wyzywająco ludziom w oczy, jak przedtém, a szczególniéj mnie unikał. Mógł to robić tém łatwiéj, że on pracował na piérwszém piętrze, a ja przez ten czas znajdowałem się w kasie na dole. Kiedy po zamknięciu kasy przychodziłem do jego biura, nie zastawałem go już zwykle. Zastanowiło mnie to trochę, ale tłómaczyłem sobie jego dziwne usposobienie chorobą żony, lub innemi jakiemi okolicznościami. Ani mi na myśl nie przyszło, żeby to miało jakiś związek ze sprawą pieniężną. Kiedy jednak zbliżał się obrachunek kasy, a on nie zgłaszał się wcale do mnie, postanowiłem odłożyć na bok wszelkie względy i iść przypomnieć mu termin wypłaty. Nie zastałem go w domu, przynajmniéj tak powiedział służący mnie i kilku żydom, którzy także chcieli się widziéć z panem. Miałem już odejść, gdy zwróciło moję uwagę, że żydzi owi zaczęli najprzód szwargotać coś żywo między sobą, potém znowu natarczywie dobijać się do drzwi, a gdy, zdziwiony, zacząłem ich strofować za to, odparli mi hardo, że oni wiedzą, dlaczego to robią, bo pewni są, iż pan jest w domu, tylko umyślnie chowa się przed nimi, ale oni przyjdą z komornikiem i będzie musiał im wtedy otworzyć. Jakby mi kto rozpalony drut przez serce przeciągnął, tak tknęły mnie te słowa. On w rękach żydowskich, pomyślałem sobie, i strach mnie ogarnął, nie wiem, czy więcéj o niego, czy o siebie w téj chwili. Wiedziałem dobrze z długiéj praktyki w zawodzie finansowym, że dom, koło którego krążą kruki w czarnych chałatach i jarmułkach, musi być już dobrze zagrożony ruiną. Dziwiło mnie tylko, w jaki sposób on mógł przyjść do tego stanu, gdy właśnie zazdroszczono mu świetnego losu, jaki zrobił. Dla wyjaśnienia téj zagadki chciałem się z nim koniecznie widziéć jak najprędzéj, i jeszcze tego dnia wróciłem do jego mieszkania wieczorem. Żydzi odstąpili od oblężenia, spiesząc na szabas, to téż i przystęp do mieszkania był łatwiejszy, szczególniéj, gdy oznajmiłem służącemu, że się chcę widziéć z panem w jego własnym interesie. Zaprowadził mnie tedy do jego pokoju przez parę salonów, bogato i strojnie umeblowanych, które jednak, nieoświecone i puste, smutny przedstawiały widok. Z jednego przez uchylone drzwi zobaczyłem młodą kobietę, stojącą przed zwierciadłem, w żółtéj, jedwabnéj sukni; trzymała w rękach sznur pereł i przymierzała je do czarnych włosów. Widok ten rozpędził trochę smutne przeczucia, jakie mnie ogarnęły, gdy wchodziłem do tego domu. Nie mogłem uwierzyć w ruinę i nieszczęście człowieka, którego żona stroiła się w perły i atłasy. To téż z dobrą otuchą wstąpiłem do pokoju męża. Widocznie nie był przygotowany na moje przyjście, bo, ujrzawszy mnie, zmieszał się trochę. Wnet jednak przybrał spokojny wyraz twarzy i, podając mi rękę na powitanie, odezwał się smutnie:
— Domyślam się, po co przychodzisz. Chcesz pieniędzy, prawda?
— Za kilka dni trzeba będzie przedłożyć rachunki — odrzekłem na swoje usprawiedliwienie.
— A ja nie mam nic, ani grosza — rzekł z jakąś cyniczną determinacyą, która mię zimnym dreszczem przejęła.
— Bój się Boga, co ty mówisz! — zawołałem z przestrachem. — Wszak wziąłeś za żoną...
— Trochę gałganków jedwabnych, trochę fałszywych biżuteryi, zresztą nic, nic. Oszukano mię nikczemnie.
— A ten majątek ojca.
— Nie jest jego, należy do dzieci z drugiéj żony. Zatajono przede mną, aby mnie złapać — mówił to w gorączkowém wzburzeniu, chodząc żywo po pokoju.
— I niéma ratunku? — wyjąknąłem na-pół nieprzytomny.
— Żadnego! Jestem zrujnowany do szczętu, straciłem wszystko. Te meble, które tu widzisz, już nie moje; żydzi położyli na nich areszt i lada dzień je zabiorą. Służba za kilka dni odejdzie, bo nie mam jéj czém płacić, i te wspaniałe salony trzeba będzie zamienić na nędzne poddasze, a i tam jeszcze nie dadzą mi spokoju, bo jestem po uszy zaszargany w długach.
— I cóż poczniesz? — spytałem, tknięty litością nad jego położeniem. W téj chwili zapomniałem całkiem o sobie.
— Albo ja wiem? — rzekł rozpaczliwie, zatrzymując się tuż przede mną. — Chyba w łeb sobie wypalić. To jedno, co mi pozostaje.
Począłem go pocieszać i uspakajać, jak mogłem; przedstawiałem mu, że są ludzie, którzy się w gorszém od niego położeniu znajdują, a jednak nie rozpaczają; że przy pracy i oszczędności będzie mógł wygrzebać się z tego położenia; ale mi przerwał niezadowolony, mówiąc:
— Taka rada może być dobra dla ciebie, który przyzwyczaiłeś się do mierności i umiész na małém poprzestać. Ale dla mnie takie życie, to śmierć, gorzéj jeszcze, bo śmierć lepsza od takiego życia.
Po takiém decydującém oświadczeniu oczekiwałem z niespokojnością lada dzień katastrofy. Ale minęło dni kilka, kilkanaście, a w życiu jego nie zaszła żadna zmiana. Chodził do biura, jak dawniéj, tylko więcéj jeszcze odsunął się od towarzystwa kolegów, stał się małomównym, nieprzystępnym, ubóztwo powiększyło tylko jego dumę. Przy spotkaniu się ze mną okazywał trochę więcéj uprzejmości, ale nigdy nie wdawał się w dłuższe rozmowy, a szczególniéj nigdy nie dotykał kwestyi owych wypożyczonych trzech tysięcy, jakby zapomniał o tém zupełnie. Obeszła mnie bardzo jego obojętność w tym względzie. Wiedział przecież dobrze, że nie miałem pieniędzy na pokrycie téj sumy, aby ją złożyć napowrót do kasy; musiałem zapożyczyć się i zapłacie grube procenta, na które szła prawie połowa mojéj pensyi. A tu wydatki z każdym dniem się zwiększały; żona odbyła słabość, powiła mi syna. Kłopoty finansowe dotkliwie czuć mi się dały, i to wszystko przez niego. Gdyby był przynajmniéj okazał żal swój z tego powodu, że mnie wpakował w taką biedę; ale nie, ani wspomniał o tém. Bolała mnie taka niewdzięczność i czułem głęboki żal do niego.
Nareszcie po miesiącu zjawił się raz u mnie w kasie i piérwszy rozpoczął rozmowę o owym długu, zaciągnionym u mnie.
— Wiem — mówił mi — że tę sumę założyłeś za mnie, że z tego powodu sam wpadłeś w kłopoty, ale nie chciałem nigdy mówić o tém z tobą, bo nie miałem sposobu zaradzenia złemu. Teraz znalazłem sposób, który nas obu może postawić na nogi. Potrzeba jednak, abyśmy wspólnie działali.
Tu zaczął mi opowiadać, że z porady jednego ze swoich znajomych zaczął spekulować na papiery na giełdzie wiedeńskiéj, że od tygodnia, jak rozpoczął tę operacyą finansową, kilkaset reńskich, które na ten cel pożyczył, potroiły się już.
— Gdybym mógł — mówił daléj — spekulować większemi sumkami, dziś był-bym już posiadał majątek.
Nie rozumiałem, do czego zmierza, aż mi wyraźnie oświadczył, że chce wciągnąć mnie do spółki w tych zyskach, i dał mi do poznania, że, jako kasyer, mógł-bym użyć leżącego kapitału dla postawienia nas obu na nogi. Ze wstrętem i oburzeniem odrzuciłem tę propozycyą; powiedziałem mu ostro, że wolę znosić ubóztwo, niż tak nieuczciwym sposobem dorabiać się majątku; w końcu zrobiłem mu wyrzut, iż niedość, że wpakował mnie w długi, jeszcze chce wciągnąć w niebezpieczne spekulacye, które, w razie nieudania się, mogły-by mnie zaprowadzić prosto do kryminału. Skarciłem go dość ostro za takie postępowanie, które nazwałem bez ogródki nieuczciwém. Sądziłem, że dałem mu tém kompletną odprawę.
Ale po kilku dniach przyszedł znowu, a nawet, co mnie zdziwiło, z jakąś miną protekcyjną i pewny siebie.
— Widzisz — rzekł do mnie, niby strofując jak nieusłuchanego żaka — nie ufałeś mojemu przeczuciu, a pokazało się, że miałem słuszność, radząc ci ten interes. Papiery, na które spekulowałem, podniosły się w przeciągu tych kilku dni o drugie tyle. Gdybyśmy byli zaryzykowali kilkadziesiąt tysięcy, mielibyśmy już tyle, że mógł-byś się nazwać majętnym człowiekiem, a ja miał-bym już podstawę do dalszych operacyi na większą skalę. Możemy jeszcze powetować tę stratę, bo mam przeczucie, że akcye kolei południowéj, które w przeszłym tygodniu spadły trochę w skutek pogłosek o wojnie, teraz szybko pójdą w górę.
Nie miałem słów na wyrażenie mego oburzenia na tę bezczelną śmiałość, z jaką doradzał mi czyn tak haniebny, jak naruszenie cudzego grosza i rzucenie go na ryzykowną grę. Było to lekceważenie wszelkich zasad moralności, a zarazem lekceważenie mojéj uczciwości i mojego losu. Chciałem mu to wszystko wypowiedziéć, ale pojawienie się kilku osób w oknie kasy, przy którém odbywała się wypłata, przeszkodziło mi w tém. Poszedłem ku okienku i zająłem się wypłatami wexli, on tymczasem chodził po pokoju swobodnie, jakby u siebie. Widocznie milczenie moje tak go ośmieliło, był pewny, że pokonał mnie argumentami swemi i czekał na skutek. Wszystko gotowało się we mnie, i byłem tak roztargniony, że przy wypłacie popełniłem kilka pomyłek, na które aż interesanci zwracać musieli moję uwagę. Irytowała mnie do najwyższego stopnia obecność tego człowieka; zdawało mi się, że sam oddech jego zatruwa i bezcześci powietrze. Miałem ochotę drzwi mu pokazać, i czekałem tylko, aż załatwię się z interesami. Na nieszczęście było ich tylu, że więcéj, niż pół godziny, zajęli mi czasu. Zaledwie ostatni wyszedł, zwróciłem się ku memu kusicielowi. Musiał wyczytać wszystko w moich oczach, bo spuścił wzrok ku ziemi i był mocno zmieszany, a nawet drżący.
— No, cóż? — spytał niepewnym głosem — zgadzasz się na mój projekt?
Poszedłem cały wzburzony ku drzwiom, otworzyłem je i, wskazując mu ręką, rzekłem, z trudnością hamując gniew, który mną miotał:
— Oto moja odpowiedź na takie propozycye.
Nie uniósł się, ani stawiał się hardo. Wziął szybko kapelusz i rzekł:
— Ha, jak chcesz; ale będziesz tego żałować, żeś nie usłuchał mojéj rady.
To powiedziawszy, wyszedł upokorzony z pokoju, nie śmiąc nawet spojrzéć mi w oczy. Stało się to trzynastego Stycznia. Pamiętam dobrze tę datę, wbiła się ona, jak gwoźdź w pamięć moję.
W kilkanaście dni potém, przed samym końcem miesiąca, robiąc obrachunek kasy, spostrzegłem z przerażeniem, że w kasie brakło paczki z pięćdziesięciu banknotami po tysiąc reńskich. Pięćdziesiąt tysięcy reńskich zginęło z kasy, od któréj klucz miałem tylko ja jeden. Gdyby śmierć w téj chwili niespodzianie zajrzała mi w oczy, nie był-bym się tak przeraził, jak owém zniknięciem pieniędzy. Zdrętwiałem cały z przerażenia, w oczach mi się zaćmiło, że nie widziałem przed sobą nic, tylko tysiące jakichś iskier, płomyków wężykowych, a krew do głowy fałami biła. Mało brakło, abym upadł bez zmysłów. Kiedy trochę oprzytomniałem, począłem z gorączkową niespokojnością przerzucać papiery i szukać owych pieniędzy. Niepodobna mi było uwierzyć, aby mogły zginąć. W jaki sposób? Kasę starannie zamykałem zawsze, pokój zaś w którym ona była przykuta do ściany i ziemi, miał drzwi opatrzone także wertheimowskim zamkiem, takiż sam zamek był u okienicy i przy okienku, przez które wydawało się interesantom pieniądze; klucze od tych zamków spoczywały przez noc w mojém mieszkaniu także pod zamknięciem pilném. Było więc niepodobieństwem, aby ktoś dobrał się do tych kluczy, a mógł dostać się do wnętrza pokoju i do kasy. A wreszcie, przypuściwszy nawet, żeby taki nieprawdopodobny wypadek mógł się zdarzyć, to złodziéj nie poprzestał-by przecie na skradzeniu jednéj paczki. Zacząłem przerzucać książki rachunkowe, szukając, czy przypadkiem nie wypłaciłem komu tych pieniędzy, ale nic podobnego nie było. Wypłaty w tym czasie odbywały się na drobne kwoty, zaledwie na sto reńskich były w obiegu, i to właśnie sprawiło, że tak późno spostrzegłem ubytek owych tysięcy. Mimo to męczyłem pamięć, czy może nie zapomniałem zapisać téj sumy w księgi, czy jéj nie wydawałem komu. Wśród tego szperania pamięcią po głowie, nagle, jakby natchnienie z góry, błysnęło mi wspomnienie owego dnia, w którym on przyszedł do mnie z tą haniebną propozycyą. Przerzucając księgę, znalazłem, że tego dnia i właśnie w czasie, kiedy on się znajdował u mnie w kasie, byłem zajęty wypłacaniem kilku wexli, że przez ten czas on chodził po pokoju, a szafa z pieniędzmi była otwarta. On, pomyślałem sobie, on i nikt inny. Dawniéj nie było-by mi na myśl przyszło podobne posądzenie, ale teraz, po téj haniebnéj propozycyi, jaką mi zrobił z całą bezczelnością, sądziłem go zdolnym do wszystkiego. Powoli zaczęły wynurzać się z pamięci różne drobne szczegóły, utwierdzające mię w mojém podejrzeniu. I tak przypomniałem sobie, że, kiedy po odprawieniu interesantów zwróciłem się do niego, był zmieszany, jak człowiek, na gorącym uczynku złapany, że, kiedy wskazałem mu drzwi, nie probował choć pozór obrazy zachować, ale skorzystał z tego, by co prędzéj zejść mi z oczu.
Odkrycie tak potwornéj zbrodni w człowieku, którego nazywałem kiedyś swoim przyjacielem, którego przyjaźnią nawet chlubiłem się, przeraziło mnie tak, że zbezwładniałem na duchu i na ciele, i długiego potrzebowałem czasu, zanim mogłem myśléć i coś postanowić. W piérwszym momencie chciałem wezwać pomocy policyi, iść do jego mieszkania i zrobić ścisłą rewizyą, ale po chwili rozwagi przyszedłem do przekonania, że to było-by daremne, bo zapewne postarał się do tego czasu o dobre schowanie dla tych pieniędzy. Oskarżyć go i aresztować także było niemożebném, bo nie miałem w ręku żadnego dowodu jego winy, niczém-bym nie mógł go zmusić do przyznania się. Jedyna zostawała droga odwołania się, nie już do jego uczciwości, bo w nią straciłem wiarę zupełnie, ale do litości jego. Miałem nadzieję, że, kiedy mu przedstawię straszny los, jaki czeka mię, żonę moję i dziecko moje, kiedy mu przypomnę, że z poświęceniem własnego grosza ratowałem go w nieszczęściu, ulituje się nade mną i nie będzie chciał mnie gubić do reszty. Wszystko to zależało od jego dobréj woli, byłem na jego łasce; szło więc o to, aby go nie draźnić, ale zmiękczyć. Dużo mię kosztowało iść błagać łaski u tego, którym pogardzałem, ale wzgląd na żonę i dziecko nakazywał mi zrobić to.
Poszedłem więc do niego, przedstawiłem mu wszystkie okoliczności, które wykazywały, że on tylko, nie kto inny, mógł przywłaszczyć sobie te pieniądze; usprawiedliwiałem ten jego niecny postępek zapomnieniem, gorączką złota; obiecywałem, a nawet przysięgałem zamilczéć o tém przed ludźmi, byle-by oddał, co zabrał; zaklinałem go w imię dawnéj przyjaźni, usług, jakie mu oddawałem, odmalowałem mu w strasznych kolorach los, jaki czeka mnie i moję rodzinę, skoro hańba spadnie na mnie; błagałem ze łzami prawie, aby się ulitował nad nami, zniżyłem się nawet do tego stopnia, że mu się do nóg rzuciłem.
— I cóż on? — zawołał Jan, wzruszony opisem téj okropnéj sceny.
— Wysłuchał zimno, obojętnie, wszystkiego tego, com mu powiedział, a potém ze spokojem, który szpik mroził w kościach, spytał:
— Masz na to świadków?
A gdy milczałem, nietylko dlatego, że nie miałem co odpowiedziéć, lecz, że i oburzenie tak zaparło mi oddech, ścisnęło gardło, iż słowa wymówić nie byłem zdolen, on poszedł ku drzwiom, otworzył je i, wskazując mi ręką, rzekł:
— Oto moja odpowiedź.
— Ha, nędznik! — wybuchnął znowu Jan, zaciskając pięści.
Stary Leszczyc ciągnął znowu daléj:
— Wróciłem do domu złamany, zrozpaczony. Nie widziałem innego sposobu wyjścia, jak odebrać sobie życie; ale, kiedy pomyślałem o mojéj żonie i dziecku, zabrakło mi odwagi do spełnienia tego czynu. Śmierć moja nie uwolniła-by ich od hańby, a osierociła-by na zawsze. Miałem obowiązek żyć dla was obojga. A przytém, oprócz obowiązku, wiązała mnie do was miłość. Czyż mogłem dobrowolnie przeciąć ten węzeł, co wiązał nasze serca? To było nad moje siły. Zdecydowałem się żyć i odcierpiéć karę nie za swoje winy. Przypuszczałem, że kara nie będzie wieczną, że wrócę do was, schowamy się w jaki kątek ustronny, gdzie odgłos pozornéj zbrodni mojéj nie dojdzie, i wyprosimy sobie u Boga jeszcze odrobinę szczęścia na téj ziemi. Ta nadzieja wytrąciła mi z ręki samobójcze narzędzie.
Wróciłem do domu i opowiedziałem wszystko matce twojéj, wszystko, nie tając najmniejszego szczegółu, a w końcu powiedziałem jéj, że, uprzedzając wypadek, chcę sam iść oddać się w ręce sprawiedliwości. Matka twoja, pamiętam, pobladła okropnie, usta miała aż sine, tak wszystka krew zbiegła gdzieś do głębi; mimo to, mężnie zniosła ten cios, a kiedym skończył, z męczeńską rezygnacyą rzekła: idź! Potém wstała, poszła chwiejnym krokiem do kołyski, wyjęła śpiącą dziecinę i dała mi ją do pocałowania, jakby relikwią na tę bolesną drogę, którą przebyć miałem. O! nie, nie wyobrazisz sobie, synu, co się działo w mojéj biednéj głowie i sercu, kiedy mi przyszło wychodzić z tego naszego cichego mieszkanka, w którém tyle szczęśliwych chwil przebyliśmy razem, kiedy po raz ostatni całowałem ciebie i matkę twoję. Ta święta kobieta nadludzką jakąś siłą zatrzymała w sobie łzy, by nie miękczyć mego serca i, chcąc dodać mi odwagi, szepnęła tylko: do widzenia.
Tu przerwał staruszek opowiadanie; łzy dławiły mu głos i nie pozwalały mówić. Ale nietylko on jeden płakał, i syn wtórował mu głośnym płaczem, a aptekarz w kącie ciągle nos siąkał i oczy chustką ocierał. Po niejakimś czasie, gdy się trochę uspokoił, Leszczyc mówił daléj:
— Kiedy stanąłem przed sędzią i oznajmiłem mu, z czém przychodzę, spojrzał na mnie, jak na waryata; był pewny, że w obłędzie tylko mogłem zrobić coś podobnego. Bliższe dochodzenie pokazało, że to, co zeznawałem, było prawdą. Było to faktem, że w kasie brakło pięćdziesięciu tysięcy. Trudniéj mi było wytłómaczyć się w śledztwie, na co użyłem tych pieniędzy, lub gdzie je przechowałem. W mieszkaniu mojém ich nie znaleziono, w karty nie grywałem, wiedziano, że żyłem skromnie, było więc zagadką, gdzie zaprzepaściłem te pieniądze. Mogłem pociągnąć do odpowiedzialności właściwego winowajcę, ale nie miałem najmniejszego dowodu na poparcie mego oskarżenia, nic, prócz słów, które w oczach sądu nie miały żadnéj wagi, bo wychodziły z ust człowieka, który sam stał pod zarzutem zbrodni, a więc nie zasługiwał na wiarę. Nie mogłem więc bronić się kosztem jego i wolałem powiedziéć, że pieniądze te przegrałem na giełdzie. Ale, gdy mi kazano udawadniać, wykazać, kiedy grałem, na jakie papiery, za czyjém pośrednictwem, plątałem się w odpowiedziach i nie umiałem się wytłómaczyć. Popadłem w podejrzenie, że ukryłem te pieniądze. Zarzut ten był daleko cięższy od tego, do którego się sam przyznałem, bo obwiniał mię już nietylko o lekkomyślne przetrwonienie cudzego grosza, ale o wyrafinowaną zbrodnią. I ten zarzut musiałem przyjąć, jako konsekwencyą czynu, do którego się przyznałem. Nazwiska tego, który był rzeczywistym sprawcą, nie wspomniałem ani razu w ciągu całego procesu. Miałem nadzieję, że on sam, tknięty wyrzutami sumienia, nie pozwoli, abym cierpiał za niego. Ale on milczał. Osądzono mnie tedy i skazano na trzy lata więzienia. Przez ten czas matka twoja utrzymywała się z pracy rąk, odwiedzała mię, pocieszała i krzepiła upadłego ducha. Zacna ta niewiasta była moim aniołem stróżem.
Gdy mię nareszcie wypuszczono z więzienia, zostawałem jeszcze przez drugie trzy lata pod nadzorem policyi, jako podejrzany o ukrycie pieniędzy. Potém wyjechaliśmy na prowincyą; tam zmieniłem nazwisko, a raczéj użyłem naszego przydomka rodowego: Leszczyc, nie chcąc, abyś nosił nazwisko, które figurowało w aktach kryminalnych. Teraz zrozumiész zapewne, dlaczego nie chciałem przyjąć posady sekretarza, którą mi książę ofiarował. Bałem się wracać do Lwowa, gdzie znano mnie. Schroniłem się w ten cichy zakątek i sądziłem, że tu spokojnie dożyję reszty dni moich. Stało się inaczéj.
Tu umilkł Leszczyc i smutnie zwiesił głowę. Czas jakiś ciężkie milczenie panowało w pokoju.
— Ty milczysz, Janie? — spytał po chwili Leszczyc z bolesnym wyrzutem — o! na Boga, przemów co, bo milczenie twoje zdaje się mię potępiać.
Jan szybko powstał, zbliżył się do ojca i, całując go w rękę, rzekł z uczuciem:
— O, ja wierzę, ojcze, w twoję niewinność, wierzyłem piérwéj, nim mi to powiedziałeś; ale to mię smuci, że nie mogę innym nakazać wierzyć tak samo, że nie mogę zamknąć ust oszczercom. W ich oczach my potępieni; o! to okropne!
— Co ci o takich ludzi idzie? — odezwał się aptekarz.
— Ci ludzie to cząstka opinii publicznéj; żyć między nimi z piętnem hańby niezasłużonéj, być wytykanym palcami przez tych, którzy może stokroć mniéj są warci, to boli, to okropnie boli!
Nagle, zwróciwszy się do ojca, spytał:
— I cóż się stało z tym człowiekiem, który cię wtrącił w taką przepaść? Pewnie sprawiedliwość Bozka dosięgła go i ukarała za nas, prawda?
— Ten człowiek żyje, bogaty, otoczony szacunkiem ludzi.
— Nie! przez Bóg żywy, to być nie może! Powiedz mi, gdzie on jest, a pójdę do niego żądać zadosyć uczynienia za krzywdę, którą nam wyrządził! Kiedy Bóg zapomniał ukarać, ja go ukarzę! Jego nazwisko?
— Znasz je dobrze, znasz go dobrze — to bankier Naderman.
— Naderman! — wrzasnął Jan okropnym głosem, aż szyby okien się zatrzęsły. Twarz jego krwią nabiegła. — Naderman! — powtórzył, wznosząc zaciśnięte pięści do góry. — On? I mówią, że Bóg sprawiedliwy — kłamstwo! kłamstwo!
Objął dłońmi głowę i runął z łoskotem na podłogę. Ojciec i aptekarz pospieszyli ku niemu z ratunkiem.

W téj chwili z ulicy odezwał się śpiew księży, prowadzących kondukt pogrzebowy. Pogrzeb był nadzwyczaj okazały, cała ludność zdrojowiska wzięła w nim udział. Długi szereg księży, zakonników i bractwa postępował przodem; około trumny, na któréj spoczywał olbrzymi wieniec, szło dwunastu lokajów z pochodniami. Za karawanem szedł bankier, prowadząc żonę pod rękę, w grubą ubraną żałobę. Miał postawę dygnitarza, pełną szlachetności i powagi. Osoby, idące za pogrzebem, z uszanowaniem poglądali na tę imponującą postać i podawali sobie do ucha wieści o jego kolosalnym majątku, o wielkiém znaczeniu i stanowisku, jakie ma w Wiedniu. A kiedy nad grobem kuzyna bankier-radca raczył uronić kilka łez, obecni nie mogli dosyć nachwalić się jego wielkiego serca i pięknego charakteru.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.