Za winy niepopełnione/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Na pochyłości wzgórza, za rzeką, widać miasteczko. Okna błyszczą złotem od zachodzącego słońca. Po moście dudni żółty wózek pocztowy, wlokący się powoli od stacyi kolei. Stare szkapy z wysiłkiem ciągną go pod górę; wjechał w szeregi domów i zatrzymał się w rynku, przed żółtym domem z ganeczkiem. Na domu orzeł dwugłowy, koło drzwi skrzynka na listy. To dom pocztowy.
Koło niego gromadka służących, parę chłopaków z warsztatu, wesołych i wyśmiewnych, jakiś posłaniec ze wsi, w czapce z galonem, a boso, stoi, trzymając koszyk i konia. Wszystko to czeka na gazety i listy, które pan pocztmistrz rozpakowuje właśnie. Przez otwarte okno widać jego łysą głowę, uchylającą się to w jednę, to w drugą stronę, jak wahadło.
Na ganeczku kilku obywateli surdutowych, inteligencya miasteczka, siedzi i czeka także na gazeciarskie nowinki, prowadząc z ferworem polityczną gawędkę. Najrezolutniejszy burmistrz, z nosem czerwonym, powiedział-bym fioletowym, pod którym sterczą wąsy, jakby z pszenicznéj słomy, nierówno wystrzyżone. Cybulaste, wypukłe oczy żywo poruszają się w cieniu dużego, słomianego kapelusza, a krótkiemi, tłustemi rękoma żywo giestykuluje, stukając czasem o ziemię laską ze srebrną gałką, dla nadania słowom swoim siły i akcentu. Bo dysputowanie było słabą, a raczéj najsilniejszą stroną burmistrza. „Nasz burmistrz, to gęba nielada” — powtarzali z respektem mieszczanie; a dowcipny aptekarz utrzymywał, że żołądek burmistrza wszystkie alkohole przerabiał na słowa, bo im więcéj pił, tém więcéj mówił. Za to niewiele robił, i urzędowe czynności jego nie zniosły-by surowéj krytyki; ale podobno koło własnych interesów umiał nieźle chodzić i, gdyby nie to, że Josel Probstein miał swój handel win tuż naprzeciw okien jego, był-by mógł już jakiś mająteczek sobie uciułać. Tymczasem, oprócz małego domu, staréj żony, córki i długów, nie posiadał wiele więcéj. Mimo to, cierpiano go na urzędzie, bo umiał zakrzyczéć, zahuczeć sarkania, rubaszną serdecznością ujmował sobie niechętnych, a reszty dokonywały libacye u Josla. I teraz właśnie ztamtąd przyciągnęło szanowne gronko na pocztę, kontynuując rozpoczętą rozmowę, a burmistrz laską kreślił na podłodze sytuacyą polityki europejskiéj i udawadniał konieczność wojny.
Nim jeszcze ukończył swoje argumentacje i nim pocztmistrz miał czas ułatwić się z expedycyą, zbliżył się ku poczcie jakiś, podeszły już w latach, człowiek, w oliwkowym surducie, popielatym kapeluszu, i zatrzymał się opodal ganeczka, między czekającymi. Twarz jego, blada, starannie wygolona, miała wyraz dobroduszny i pokorny, oczy siwe, nieco wilgotne, łagodnie, ale nieśmiało poglądały na ludzi; trzymał się trochę pochyło, jakby z przyzwyczajenia do kłaniania się i uległości. Założył jednę rękę pod pachę, drugą podparł brodę i zamyślił się, nie zważając wcale na gwarną rozmowę, która obok niego toczyła się na ganeczku.
Wyrwał go z tego zamyślenia głos burmistrza, który, po ukończeniu swoich dowodzeń politycznych, spostrzegłszy stojącego na ulicy pod gankiem, zawołał swoim tubalnym głosem:
— Panie Leszczyc, prosimy bliżéj, o! jest miejsce.
To mówiąc, usunął się z brzegu ławki i protekcyjnie wskazał ręką.
Jegomość w oliwkowym surducie ukłonił się, blada twarz jego rozjaśniła się uśmiechem pokornéj wdzięczności, wszedł nieśmiało, na palcach, na ganeczek, i usiadł na brzegu ławki.
— Pan także po gazetki? — spytał burmistrz.
— Właściwie przyszedłem głównie po list. Spodziewam się listu od syna.
— Syn pański podobno w Wiedniu? — odezwał się aptekarz.
— Tak, w Wiedniu, na politechnice — odrzekł Leszczyc, potakując głową w sposób taki, który zarazem ukłon oznaczał. Dziękował za to, że pan aptekarz był łaskaw zrobić mu zapytanie.
— To on tam już kilka lat siedzi — powiedział burmistrz.
— Cztery lata. Właśnie teraz ukończył i stara się o posadę. Chciał-by tu u nas, w kraju, dostać jakie miejsce.
Aptekarz ruszył pogardliwie ramionami i machnął ręką.
— U nas! — rzekł. — Alboż tu, u nas, jest pole dla ludzi? W Niemczech, tam umieją ocenić człowieka i zużytkować jego zdolności; ale u nas, ph! Myśmy zawsze mieli nabożeństwo do tego, co nie nasze. Obcy język, sprowadzony towar, zagraniczny nauczyciel, zawsze mają u nas pierwszeństwo; nawet restaurator Francuz, albo Niemiec kiełbaśnik, lepiéj przypada nam do gustu. Dobrze powiedział poeta: „małpą i papugą byliśmy zawsze”. Moi panowie — mówił daléj, zwracając się do wszystkich, jakby z katedry, lub mównicy przemawiał — widziałem Polaków po zagranicznych fabrykach, których wysoko cenili cudzoziemcy; widziałem młodych techników w Kordylierach, dokonywających olbrzymich robót przy przekopie Alp, kolei przez Semmering, nawet przy kanale suezkim byli także Polacy czynni; a gdy u nas szlachcicowi zechce się postawić gorzelnią, to sprowadza Werkführera ze Szlązka. To macie, panowie, nasze stosunki. — Plunął i usiadł.
Mieszczanie słuchali téj perory z otwartemi ustami, w nabożném milczeniu; żaden nie śmiał odezwać się z przeciwném zdaniem, nawet burmistrz nie śpieszył się coś odpowiedziéć, bo się bał, nie tyle rozumu aptekarza, którym imponował wszystkim, ale jego ostrego języka i gwałtownego charakteru. Aptekarz nie znosił oppozycyi, nie lubił, kiedy kto przeczył temu, co on mówił. Wybuchał wtedy gwałtownie i nie dobierał wyrazów, aby zmasakrować przeciwnika i zmusić go do milczenia. Był despotyczny w zdaniu. Wynikało to po części z tego, że wykształceniem górował ogromnie nad intelligencyą miasteczka, a po części z jego dziwacznego, draźliwego usposobienia, które wyrobiło się pod wpływem dziwnych kolei, jakie w życiu przechodził.
W młodości poświęcał się botanice. Jeszcze jako uczeń gimnazyalny wspinał się po skałach tatrzańskich, zapuszczał w lasy, wędrował w czasie wakacyi po różnych stronach Galicyi, i kiedy przyszedł na uniwersytet, znał już florę krajową praktycznie daleko lepiéj, niż niejeden profesor botaniki. Studya uniwersyteckie dały jego wiadomościom naukową podstawę i rozszerzyły zakres prac jego w tym kierunku. Zajmował się fizyologią roślin, uczył się pilnie chemii, geografii, fizyki i innych umiejętności pomocniczych w zawodzie, do którego się sposobił. Celem jego była katedra botaniki w uniwersytecie, i pilnie pracował, aby z korzyścią dla kraju mógł zająć to stanowisko. Czas wolny od studyów uniwersyteckich i mały kapitalik, zostawiony mu przez stryja, obracał na podróże w celach naukowych; w ciągu kilku lat zwiedził stepy ukraińskie, wybrzeża morza Czarnego i Adryatyku, Kaukaz i Alpy, badając roślinność tych miejsc. Następnie podał się do examinów, złożył je z odznaczeniem i otrzymał dyplom doktora wydziału filozoficznego, a niezadługo docenturę botaniki, co mu torowało drogę do objęcia katedry profesorskiéj. Nadzieja była wielka, że wkrótce dopnie celu swych marzeń, bo profesor botaniki był stary, wysłużony i spodziewano się, że poda się do emerytury. Ale starość ma swoje upodobania, przyzwyczajenia, z któremi niechętnie się rozstaje. Profesor, jakkolwiek niedołężny i z nadwątloném zdrowiem, nie mógł się zdecydować na porzucenie katedry, i z roku na rok odwlekał. A tymczasem docent czekał i, czekając, wydawał resztę pieniędzy na podróże dla skompletowania wiadomości swoich. Zwiedził zagraniczne ogrody botaniczne, zrobił z jakiémś towarzystwem fizyograficzném wycieczkę na południowe brzegi Afryki, a nawet jednego roku puścił się za Atlantyk, i przywiózł z Kordylierów bogate zbiory mchów i porostów. Tak się włożył do tych podróży, że stały się one już prawie nałogiem jego. Na zimę tylko wracał do kraju, porządkował zbiory swoje, układał z notat obszerne odczyty do przyszłych wykładów, a skoro tylko śniegi stajały, uczuwał zaraz niepokój; jak wędrowne ptactwo, coś rwało go w świat; ściągał więc podróżny kufer ze strychu, pakował w niego trochę bielizny, puszkę botaniczną, mikroskop i puszczał się na wędrówkę.
Na jednéj takiéj wędrówce doszła go wiadomość o śmierci profesora; powrócił co tchu do kraju i podał się o profesurę. Miał kilku współzawodników do téj posady, ale nie uważał ich za niebezpiecznych, bo wiedział, że żaden z nich nie miał tych kwalifikacyi, co on; spokojnie więc wyczekiwał rezultatu i nie robił żadnych starań. To téż niemałe było jego zdziwienie i oburzenie, skoro się dowiedział, że jeden z najmniéj może zdolnych, a który miał protekcyą wysoko położonych osób, dostał tę posadę. Można sobie wyobrazić, co się działo w duszy jego, kiedy cel tyloletniéj pracy, wszelkie marzenia na jeden raz upadły. Boleść, gorycz, zniechęcenie opanowały go; nie pokazał wprawdzie tego po sobie, bo nie lubił się zwierzać, skarżyć, ale za to tém silniéj nurtowała boleść w jego duszy i przyprawiła o ciężką chorobę. Zapadł na zapalenie mózgu. Wzięto go do szpitala, bo nie miał nikogo z blizkich koło siebie, co-by go pielęgnował w chorobie, a zasoby jego wyczerpały się już były zupełnie. Po miesiącu wyszedł z głową wyłysiałą, twarzą żółtą i zwiędłą, bez sił, a do tego zdziecinniały trochę na umyśle. Hartowny duch jego rozstroił się, stał się niesłychanie wrażliwym na każdą dotkliwość, drażliwym aż do gwałtowności. Do tego wszystkiego przyłączyła się jeszcze choroba oczu, która groziła utratą wzroku, w razie, gdyby nie szanował się i czytywał wiele, szczególniéj przy świetle. Doktorzy zalecili mu czas jakiś wypocząć od wszelkich zajęć i wyjechać gdzieś na świeże powietrze. Wyjechał więc do siostry, która była za aptekarzem w miasteczku, gdzie właśnie powieść nasza się rozpoczyna. Miasteczko, położone w górzystéj okolicy, między lasami świerkowemi, nadawało się bardzo dla rekonwalescenta; przychodził powoli do sił i równowagi umysłu; zaczął tęsknić do pracy, przyzwyczajenie pociągnęło go na wędrówkę, ale nie było o czém wyjechać. Do tego jeszcze mąż jego siostry, który chorował na piersi, zapadł teraz mocno na zdrowiu; żona zastąpić go nie mogła w aptece, utrzymanie prowizora było-by się nie opłaciło, więc nasz doktor filozofii, przez wzgląd na siostrę, wziął się do kręcenia pigułek i tarcia proszków. Z początku traktował to zajęcie, jako zabawkę, dla zabicia czasu; potém, robiąc studya, potrzebne do tego fachu, rozmiłował się na dobre w przedmiocie, traktując go z naukowego stanowiska. Znajomość chemii, mineralogii, botaniki była mu bardzo pomocną. Po całych dniach siedział nad retortami, robił doświadczenia, i ta praca zajmowała go tak, że mógł nie myśléć o przykrości swego położenia. Niezadługo aptekarz umarł, a że apteka stanowiła jedyne utrzymanie wdowy, więc nasz niedoszły profesor uniwersytetu, przez wzgląd na siostrę, zdecydował się złożyć examin na farmaceutę. Co go kosztować mogło takie abdykowanie z szerokich planów, jakie sobie zakreślił w młodości, tego nie wiemy, bo, jak powiedziałem, nie zwykł był spowiadać się przed nikim. Nie można także było poznać tego po jego minie, bo był nawet wesoły i z humorem zniósł tę dobrowolną degradacyą, lubo humor jego miał trochę nienaturalności, jak pijanego desperata. Ale z czasem oswoił się z tém położeniem, bo i cóż miał robić? mógł wprawdzie starać się o profesurę gimnazyalną; ale do tego trzeba było jeszcze siadać do nowych examinów, douczać się różnych przedmiotów, na co mu osłabiony wzrok nie pozwalał; a w końcu profesura nie dawała-by mu wcale lepszego utrzymania nad to, jakie znalazł obecnie.
W kilka lat potém i siostra jego przeniosła się za mężem na drugą stronę rzeki, na cmentarz, a że umarła bezdzietną, więc on został jedynym jéj spadkobiercą i właścicielem apteki. Teraz mógł był już dowolnie rozporządzać swoją osobą: sprzedać aptekę i puścić się w świat na nowe wędrówki, przygody, albo starać się gdzieś, przy jakim ogrodzie botanicznym, o miejsce dyrektora; ale nie zrobił tego. Zasiedział się na miejscu i przywyknął. Jak ptak, co po szerokich bujał przestworzach, zamknięty w klatkę, szarpie się i rzuca, tłukąc piersiami i skrzydłami o żelazne pręty, a po latach kilku, lub kilkunastu, tak oswoi się ze swojém więzieniem, że, wypuszczony z klatki, wraca samochcąc do niéj. Aptekarz przywyknął już do swojéj klatki. Cały dzień prawie można go było widziéć w téj klatce, jak siedział, z rudą brodą, w zielonych okularach nad stosem recept, lub retortą. Czasami jeszcze odzywały się w nim dawne popędy do wędrówek; wtedy brał kij w rękę, puszkę na plecy i szedł na parę tygodni w góry i lasy, zkąd wracał, orzeźwiony na umyśle i zdrowszy, do swojéj klatki, i smażył znowu leki, balsamy cudowne na rany, elixiry na różne dolegliwości. (Jednemu tylko pocztmistrzowi nie mógł nic wymyślić na porost włosów). Te wynalazki więcéj może jeszcze, niż rozległe wiadomości, jakie posiadał, jednały mu respekt i poważanie w miasteczku i okolicy. Był wyrocznią i powagą w rzeczach naukowych, w dysputach, i nikt nie ośmielił się wobec niego występować ze zdaniem przeciwném, choćby nie był przekonany o słuszności wywodów jego. Był pessymistą w skutek gorzkich doświadczeń i zawodów, jakich doznał; to téż poglądy jego na świat, na stosunki, grzeszyły przesadą; ale niech Bóg broni, żeby kto poważył się zbijać jego mniemanie: zżymał się wtedy i wpadał w pasyą, w któréj nie dobierał słów na pokonanie przeciwnika.
To téż i teraz nikt nie ośmielił się wystąpić, gdy z lekceważeniem wyrażał się o naszych stosunkach ekonomicznych; tylko Leszczyc, stając w obronie syna, pozwolił sobie zrobić uwagę, że, jakkolwiek u nas dzieje się rzeczywiście tak, jak aptekarz utrzymuje, to jednak właśnie dlatego potrzeba, aby ktoś miał odwagę zaradzić złu, przełamać piérwsze lody i rozpocząć w kraju pracę dla kraju, w celu podniesienia przemysłu.
— I pan wysyłasz swego syna na tę straconą pikietę? — spytał aptekarz drwiąco.
— On sam się wysyła. Pisał mi, że, pomimo korzystnych miejsc, jakie mu ofiarowano za granicą, zdecydował się wrócić do kraju i tutaj szukać dla siebie zajęcia.
— Tak, skoro ma pieniądze na wyrzucenie, niech robi expensa. Jakąż obrał specyalność?
— Poświęcił się chemii.
— No, to będzie mógł z czasem zostać aptekarzem — rzekł i rozśmiał się nieprzyjemnie.
Leszczyc zmarszczył czoło i spochmurniał. Przykro dotknęły ojcowskie serce słowa aptekarza; zrobiły one na nim wrażenie, jakby słyszał wronę krakającą; nie był zabobonny, a jednak to krakanie niepokoiło go. Chciał coś odpowiedziéć aptekarzowi, gdy na szczęście pocztmistrz uchylił okienko i rozpoczął wydawanie listów i gazet.
Leszczyc żywo poszedł do okienka, do którego nie bez trudu dostał się z powodu natłoku i, ukłoniwszy się pocztmistrzowi, spytał, czy niéma do niego listu.
— Niéma.
— Niech pan pocztmistrz będzie łaskaw jeszcze raz zobaczyć, bo w tych dniach miał nadejść list od syna z Wiednia.
Pocztmistrz nie bardzo chętnie i trochę nadąsany zabrał się do przeglądania listów; stary Leszczyc także z odległości wytrzeszczał oczy, nie dowierzając wzrokowi pocztmistrza, i baczne spojrzenie rzucał na każdy list.
— Ależ niéma — rzekł pocztmistrz i rzucił paczkę na stół.
Leszczyc nie mógł już wątpić, że listu niéma; odsunął się od okienka z twarzą zafrasowaną, i zdawał się jeszcze więcéj pochylonym, zgarbionym. Zeszedł chwiejnym krokiem ze schodków, zapomniawszy nawet pożegnać się z siedzącymi na ganku, którzy wcale nie zauważyli jego odejścia, zajęci żywo świeżo nadesłanemi gazetami, i poszedł w miasto.
Niepokoiło go to, że syn nie pisze. Od kilku dni już spodziewał się listu od niego, w którym miał donieść, kiedy przyjedzie. Milczenie naprowadziło starego na różne domysły: czy syn nie chory, czy mu się jakie nieszczęście nie przydarzyło. Więcéj jeszcze niespokojną była matka, trapiły ją różne złe sny. To téż Leszczyc, wracając do domu, myślał nad tém, co powiedziéć swojéj kobiecinie dla uspokojenia jéj obawy; rad-by ją był pocieszyć, choć sam pociechy potrzebował.
— Cóż to, panie Leszczyc, dzisiaj nie będzie tabaczki? — spytał go trafikant, a zarazem kupiec korzenny, u którego Leszczyc zaopatrywał się co parę dni w „mieszaną”.
Słowa te oprzytomniły zamyślonego; przypomniał sobie, że tabakierka jego już od rana pusta i wstąpił do sklepu. Kupiec, po naważeniu tabaki, chciał go jeszcze zatrzymać na kufeleczek piwa, ale stary wymówił się tém, że mu śpieszno do domu.
— Moja jéjmość tam czeka — rzekł na usprawiedliwienie odmowy.
— Pewnieście się już godzinę państwo nie widzieli ze sobą? — spytał kupiec z uśmiechem.
Leszczyc odśmiechnął mu się i zażył tabaki.
— Bodaj to takie stadło! Moja żona zawsze mi pana za przykład stawia i powiada, że nie pragnie niczego więcéj, tylko doczekać, żebyśmy za lat kilkadziesiąt takie mieli pożycie, jak pan ze swoją żoną. Ta to podobno już po srebrném weselu?
— Tak, trzy lata minęło.
— A państwo, jak dwie turkaweczki, jakby jeszcze w miodowym miesiącu. Aż miło! No, nie zatrzymuję pana, bo wiem, że tam już żona niespokojna.
Leszczyc serdeczném uściśnieniem dłoni pożegnał kupca i poszedł daléj. Z rynku skręcił w uliczkę, potém obrócił się na prawo, w węższą jeszcze i mało zabudowaną, aż wszedł na obszerny plac, przez który prowadził brukowany gościniec do bramy klasztornéj.
Klasztor był stary, służył niegdyś do obrony. W grubych murach czerniły się otwory strzelnic, zarosłe teraz dziewanną i kępkami trawy. Kościoł i zabudowania klasztorne mieściły się wewnątrz murów, a wejście do nich było przez szeroką bramę, okutą żelazem, nad którą wznosiła się wieża z zegarem. Obok wieży było właśnie mieszkanie Leszczyca, składające się z kilku pokoi, z których okna wychodziły częścią na drogę, częścią na dziedziniec klasztorny. Zajmował to mieszkanie, jako pisarz przy komisarzu i rządcy dóbr klasztornych, od lat sześciu. Obowiązki swoje wykonywał z nadzwyczajną skrupulatnością i sumiennością, komisarz był z niego zadowolony, a on również był kontent z posady swojéj. Nie żył prawie z nikim w mieście, choć wszyscy znali go i lubili, dla jego cichego, łagodnego charakteru, i szanowali uczciwość jego. Ze wszystkimi był dobrze, ale z daleka. Dom był dla niego wszystkiém, towarzystwo żony wystarczało mu zupełnie do szczęścia. Kupiec nie przesadził, nazywając ich parą turkawek; pomimo siwych włosów, kochali się młodzieńczą miłością i jedno bez drugiego tęskniło, skoro się czas jakiś nie widzieli.
Kiedy Leszczyc wracał do domu z miasta, dokąd rzadko bardzo wychodził za sprawunkami, z okna koło bramy, z za gieranijek uśmiechała się do niego rumiana, pulchna twarz żony. Tak jest: rumiana twarz, pomimo bowiem skończonych lat pięćdziesięciu, wyglądała jeszcze tak, że, kto-by nie widział jéj siwych włosów, mógł-by ją wziąć za młodą mężatkę, szczególniéj kiedy czerstwą twarzyczkę swoję ozdobiła białym czepeczkiem z liliowemi wstążkami. Robiła wrażenie pogodnego dnia jesiennego, kiedy to jeszcze astry i werbeny weselą oko.
Leszczyc z daleka już podnosił zwykle głowę i uśmiechał się do swojéj jéjmości, choć jeszcze nie mógł dojrzéć jéj twarzy z powodu krótkiego wzroku. Tak był pewny, że go wygląda.
Ale dziś jakoś nadspodziewanie okienko wydawało mu się puste. Nie chciał wierzyć własnym oczom. Zbliżając się do bramy, przekonał się, że okno było wprawdzie otwarte, ale w niém nikogo nie było.
— Może biedactwo przeczuła, że wracam z próżnemi rękoma i poszła w kąt wypłakać się — mówił sobie, idąc na górę i drżącą ręką brał za klamkę. Był przygotowany nawet na kłamstwo, byle pocieszyć smutną.
Ale ku wielkiemu zdziwieniu nie zastał żony smutnéj, owszem, była czegoś ożywiona, roztargniona. Żywo podeszła ku wchodzącemu i spytała go:
— A cóż, list jest?
— Listu niéma — zaczął bąkać stary, skrobiąc się po głowie.
— Niéma?
— Nie, jest karta korespondencyjna — dodał żywo.
— I cóż pisze? pokaż.
— Pisze, pisze — mówił, macając się po kieszeniach, niby szukając kartki — pisze, że tego... że przyjeżdża w tym tygodniu... gdzież u licha podziałem tę kartkę. No, nic więcéj tam nie było, tylko nas pozdrawia, jak zwykle.
Nie mógł dokończyć; spojrzenie żony, badawcze i nieco żartobliwe, zmieszało go. Nie wiedział, jak sobie tłómaczyć tę jéj wesołość.
— Ej, bo może mię tylko zwodzisz — odezwała się, nie spuszczając z niego swoich czarnych, przenikliwych oczu.
— Ale cóż znowu miał-bym zwodzić? Ciekawym, dlaczego miał-bym zwodzić?
— Jak mię kochasz?
Na to zaklęcie stary nie miał odwagi kłamać daléj i spuścił oczy.
— A widzisz! zaczynasz mię na starość oszukiwać — mówiła, zbliżywszy się do niego i grożąc mu filuternie palcem — może nawet nie był jegomość na poczcie, kto wie, gdzie się bałamucił, może za jakiemi panienkami.
— Ależ, Joasiu — rzekł Leszczyc, składając ręce, bo samo przypuszczenie takie bogobojną w nim trwogę budziło — gdzież znowu? Byłem na poczcie, jak mnie żywego widzisz; listu nie było, ani kartki, ale bałem się, żebyś się nie martwiła.
— A o cóż-bym się miała martwić? — pytała z uśmiechem, który także zgorszył Leszczyca.
— No, o to, że Jaś nie wraca.
— Ha, skoro mu tam lepiéj, niech sobie siedzi, ja o niego martwić się nie myślę.
— Ależ, Joasiu, co ty mówisz? — odezwał się, patrząc na nią wzrokiem nie zdziwionym tylko, ale przerażonym.
Nie mógł zrozumiéć, co znaczy to dziwne zachowanie się żony; równocześnie uderzył go nieporządek, panujący w pokoju. Mieszkanko ich odznaczało się zawsze schludnością i porządkiem; każda rzecz miała swój kąt stały. Tymczasem teraz spostrzegł, że stołek leżał wywrócony, że krośna, na których żona haftowała antepedium, leżały na ziemi, jakby gwałtownym ruchem rzucone, drzwi do drugiego pokoju były zamknięte, co się nigdy nie zdarzało. Spojrzał znowu na żonę, czekając wytłómaczenia tego wszystkiego, i spotkał się z jéj wzrokiem uśmiechniętym i dziwnie jakoś radośnie błyszczącym. Wesołe przypuszczenie mignęło mu jak błyskawica po głowie.
— A bo może Jaś...
Nie dokończył; drzwi drugiego pokoju szybko się otwarły i młody mężczyzna kolosalnéj budowy rzucił się ku niemu, chwycił go w swoje ramiona i, całując mu twarz i ręce, powtarzał z uśmiechem:
— Ojcze, kochany ojcze!
Matka z oczyma wilgotnemi, twarzą uśmiechniętą, rozpromieniona, przypatrywała się temu powitaniu i trzymała otwarte ramiona, aby w nie znowu zabrać syna, gdy się ojcem nacieszy. Naraz spostrzegła, że ręka męża, którą objął syna, spadła na dół bezwładnie; i syn, trzymając ojca w swych ramionach, uczuł także, że stary zawisnął mu ciężko na rękach. Spojrzał na niego i zobaczył twarz bladą, a oczy zamglone.
— Ojcze! co tobie? — zawołał przestraszony i podniósł starego do krzesła.
Matka przybiegła co tchu ze szklanką wody, bryzgnęła kilka kropli na twarz omdlałego.
Leszczyc się wstrząsnął, otworzył oczy, spojrzał na syna, na żonę i uśmiechnął się łagodnie i serdecznie.
— Co ci się stało? — pytała troskliwie żona.
— E, nic, nic, to tak z radości. Takeście mnie przestraszyli, niepoczciwi. — I wyciągnął do nich ręce, aby ich przygarnąć ku sobie.
— Czy ci już lepiéj?
— Już, już lepiéj; tylko posiedźcie tak przy mnie chwilę, niech trochę przyjdę do siebie. A tom słaby, jak niewiasta — mówił daléj, ocierając spoconą twarz. — Pokazuje się, że szczęście trudniéj znieść, niż nieszczęście.
Potém spojrzał na żonę, która wpatrywała się w niego z troskliwością; uśmiechnął się do niéj i przytulił ją do siebie.
— Ej, ty, ty starucho! tak mnie zwodzić!... figle się jéjmości trzymają. Poczekaj, zmówię ja się kiedy z Jasiem na ciebie, zrobimy ci prima aprilis. Prawda, Jasiu?
Tu zwrócił oczy na syna i zatrzymał je długi czas z lubością na jego dorodnéj i pięknie rozwiniętéj postaci.
— Uważasz ty, matko, jak on zmężniał. Czyby kto uwierzył, że to mój syn? Ta to Herkules prawdziwy.
I wyciągnął znowu ręce do syna, by go przycisnąć do siebie, i całował go po włosach i po skroni.
— A dajże mu już pokój! zmęczysz mi chłopca, a przecież i ja się nim nacieszyć muszę — upomniała się matka.
I tak wzajemnie wyrywali sobie starzy syna, ciesząc się nim i darząc go pieszczotami, a on ze wzruszeniem i wdzięcznością przyjmował te oznaki czułości rodzicielskiéj i całował ich ręce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.