Za mgłą/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Za mgłą
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.
ZA MGŁĄ.
OBRAZ Z ŻYCIA WIEJSKIEGO.
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
A. G. DUBOWSKIEGO.
30.  Chmielna  30.
1899.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 16 Сентября 1897 года.







W

Wązką drożyną, wijącą się po łagodnej pochyłości, jechali konno dwaj mężczyźni.
Starszy, niewielkiego wzrostu, szczupły, ze szpakowatą brodą, siedział na zwięzłym, grubopłaskim mierzynie o potężnym karku, grzywie gęstej i długiej; młodszy, brunet, mogący mieć, sądząc z pozoru, dwadzieścia sześć lat wieku, miał pod sobą zgrabnego, białego jak mleko arabczyka, który szedł z ogromną fantazyą, potrząsał kształtną głową i z niecierpliwością gryzł wędzidło.
Był piękny, pogodny ranek wiosenny, słońce tylko co wychyliło się z poza wzgórza, wietrzyk łagodny igrał z listkami na drzewach, marszczył lekko falę rzeczki, wijącej się wpośród łąk szerokich.
Starszy jeździec mówił, młodszy słuchał ciekawie i rozglądał się po okolicy, widocznie mało mu znanej.
— Osobliwego tu nic niema — ciągnął starszy, — nic, jak sam widzisz. Ziemia średnia, tak sobie, chleb daje, ale trzeba jej dogadzać; łąki ujdą... ma się rozumieć, jeżeli rok pomyślny; lasów trochę jest, ale przerzedzone już porządnie.
— Jednak tu bardzo ładnie, bardzo miłe ustronie — rzekł młodszy.
— Ot, tak sobie.
— Okolica górzysta.
— Wzgórkowata, powiedz raczej. Istotnie, sprawia to pewną rozmaitość i rozrywkę dla oka. O, z tego wzgórza na przykład, na lewo, widać ruiny starego zamku. Prawdziwe ruiny, bo rozwalające się już zupełnie. Połowa głównego korpusu i jedna baszta trzyma się jeszcze, z drugiej zaś połowy i ze skrzydeł dawno już cegłę rozkradli.
— Szkoda.
— Taka kolej rzeczy; dzieła rąk ludzkich nie są wieczne, nie ostoją się tedy przed niszczącym zębem czasu, chyba, że je troskliwa ręka potomności podtrzymuje i pielęgnuje starannie. Trzeba ci wiedzieć, że i do tych ruin wyciągała się w roku zeszłym taka dłoń opiekuńcza i zdawało się, że im dawną przeszłość przywróci.
— Musiał to być jakiś zapalony lubownik starożytności?
— Zgadłeś.
— Któż to?
— Jeden z naszych sąsiadów, pan Topaz, podobno baron, ale że dokumentów nie widziałem, więc nie twierdzę, że tak jest rzeczywiście, ani też nie zaprzeczam. Przybył w te strony w roku zeszłym i kupił majątek.
— Ten z ruinami?
— Nie, inny, o dwie mile dalej, bez ruin, ale z gorzelnią i browarem.
— A mówił stryj dopiero co, że chciał...
— Bo chciał... Opowiem ci tę historyę. W roku zeszłym Królówka wystawiona była na sprzedaż. Zwyczajna rzecz: właściciel bez kapitału, zmordowany kłopotami, folwark zaniedbany, długów za wiele, więc taki koniec być musiał. Nie wiem, jakim sposobem wiadomość o tem dostała się do gazet.
— Zapewne jak zwykle, przez ogłoszenie.
— A, nie! Ogłoszenia były swoją drogą, a swoją drogą wiadomość o ruinach, które należało od zagłady ocalić. Jednego dnia siedzę w domu i czytam książkę, wtem dają mi znać, że ktoś przyjechał. Wychodzę... nieznajomy, średniego wzrostu, korpulentny, ubrany elegancko. Rysy twarzy wydatne, nos duży, broda czarna, przystrzyżona, okulary w grubej złotej oprawie. Przyjechał ekstrapocztą. Oczywiście kłaniam się, proszę do pokoju, pytam, z kim mam honor i czemu przypisać zaszczyt. Dowiaduję się, że gość mój jest pan Samuel Topaz, amator starożytności, kolekcyonista, posiadacz mnóstwa numizmatów, medali, litych pasów i innych drogocennych przedmiotów. Co prawda, nie słyszałem nigdy o takim archeologu, ale skoro sam powiada, że jest znany i sławny, więc...
— Ja również nie słyszałem o takim zbieraczu. Widać początkujący dopiero.
— Ale gdzież tam! Powiedział mi, że archeologia jest jego głównem zajęciem od lat wielu, sprawy finansowe zaś dodatkowem, trochę dla rozrywki, a trochę dla zasady, żeby nie próżnować i być użytecznym ludzkości. Przeprosił za najazd, ale mając zamiar ocalić starożytną pamiątkę, uważał za najwłaściwsze zgłosić się do mnie, jako do najbliższego sąsiada, z prośbą o informacye. Wręcz oświadczył, że idzie mu głównie i przedewszystkiem o ruiny, z których, nie szczędząc nakładów, ma zamiar uczynić prawdziwe cacko a zarazem wspaniałą rezydencyę o charakterze średniowiecznym. Odpowiednio przerobione zamczysko będzie mogło stać jeszcze przez pięć wieków i urągać potędze czasu i niszczących żywiołów. Przy okazyi zapytał mnie, czy to prawda, że na terytoryum Królówki są pokłady doskonałego torfu, nadzwyczaj bystra rzeka, i że miejscowość jest jakby stworzona na to, aby w niej założyć fabrykę perkalu. Dorzucił przytem, że kilkumilowa odległość od drogi żelaznej to jest mucha, i że dla niego również łatwo jest zbudować bocznicę, jak wypalić cygaro.
— Widać bogaty.
— Istotnie, dość zamożny, chociaż znów nie taki Krezus, za jakiego się przedstawia.
— I cóż się stało?
— A no, czekajże końca. Przedewszystkiem zaprosiłem go na obiad. Byłem trochę zakłopotany z tego powodu, bo zdawało mi się, że zwyczajny szlachecki obiadek nie przypadnie do gustu takiemu panu, dla którego zbudować kilka mil drogi żelaznej a wypalić cygaro, to wszystko jedno, ale ostatecznie nie mogłem inaczej postąpić. Żona dodała coś nad program i jakoś się złożyło. Widziałem, że gość mój był bardzo rad z przyjęcia, a apetyt miał niezły, gdyż na trzęsącej bryczce pocztowej, po drodze pełnej dziur i wybojów, użył trochę lokomocyi. Po obiedzie przyjechali do mnie dwaj sąsiedzi, rozmowa potoczyła się żwawo o archeologii, o finansach i stosunkach ekonomicznych. Pan Topaz mówił płynnie, gładko i ciągle powracał do ruin, które mu się tak podobały. Po obiedzie pojechaliśmy wszyscy, aby je obejrzeć. Ładnie wyglądają, jak widzisz.
Zatrzymał konia, młody człowiek uczynił to samo. Znajdowali się na szczycie dość wyniosłego wzgórza, skąd widać było zwaliska, jak na dłoni.
— Przypatrz się.
— Rzeczywiście, malowniczy widok.
— Park zdziczały, zaniedbany, ale ogromny, rzeka go przecina; tam na lewo folwark, dokoła pola, łąki i reszta lasu.
— A ten domek niedaleko zwalisk?
— To dwór.
— Taki maleńki!
— Wydaje się małym z daleka, ale jest w nim dość miejsca. Wracam do pana Topaza. Podobały mu się zwaliska. Gdy je ujrzał z daleka, był zachwycony; po obejrzeniu szczegółowem entuzyazm trochę ostygł, ale nie mogę powiedzieć, żeby zupełnie zniknął. Owszem, usłyszeliśmy mówkę o konieczności podtrzymywania zabytków dawnego budownictwa i o wzniosłej zasadzie „noblesse oblige.” Ostatecznie stanęło na tem, że amator starożytności przyjedzie tu raz jeszcze ze „swoim” architektem, który zrobi anszlag.
— I przyjechał?
— Po upływie dwóch tygodni, architekt zaś na kilka dni wprzód. W okolicy o niczem innem nie mówiono, tylko o zamierzonem odnowieniu ruin, a właściciel Królówki, jak ci wspominałem, biedak, zaplątany w złe interesa, cieszył się nadzieją korzystnej sprzedaży i wyjścia z ciężkich kłopotów. Pan Topaz zabawił kilka dni, przyjmowano go wszędzie bardzo dobrze. Ktoś nawet przy toaście nazwał go odnowicielem, ale, nad wszelkie spodziewanie, pan Topaz dał do zrozumienia, że go taki tytuł trochę obraża.
— A to z jakiego powodu?
— Znalazł powód. Powiedział, że wyraz odnowienie może się stosować tylko do starzyzny, a przecież ani on sam, ani jego przodkowie nigdy nic wspólnego ze starzyzną nie mieli. Co innego starożytność, to jest przedmiot szlachetny, rzecz w stylu i w modzie. Zabytki jej można restaurować, konserwować, ale nigdy odnawiać. Jegomość, który wzniósł źle przyjęty toast, palnął drugą mówkę i oświadczył w niej, że właśnie restaurowanie antyków miał na myśli, a wyrazu odnowiciel użył jedynie dlatego, że nie lubi łaciny. Załagodziło się jakoś. Tymczasem architekt robił anszlag, po całych dniach liczył. Działo się to u mnie w domu. Nareszcie skończył i ogólna suma przeraziła zapalonego starożytnika. Od razu wyrzekł się wszystkich projektów.
— Za drogo wypadło?
— Tak. Powiedział, że jest obywatelskim obowiązkiem kochać starożytności, że to uczucie wrodzone, że można nawet do tego sentymentu trochę dopłacać, ale wkładać znaczny kapitał w taki interes, to jest głupstwo.
— A cóż się stało z Królówką i jej dziedzicem?
— Licytacya w pierwszym terminie do skutku nie przyszła, właściciel ułożył się z wierzycielami i pcha dalej ciężką taczkę mizernej egzystencyi. Co do pana Topaza, widocznie sądzonem było, żeby został naszym sąsiadem, bo w kilka miesięcy później nabył duży majątek Brzozów, o parę mil stąd odległy.
— Gospodaruje?
— Sam nie; trzyma rządcę, który dobrze wywiązuje się ze swego zadania. Właściciel gościem tylko bywa w majątku na parę miesięcy letnich. Pośpieszmy...
Puścili konie kłusem i zwolnili na drugiem wzgórzu.
— Zwracaj teraz na prawo — rzekł starszy, — tą polną dróżką do lasu, a zaraz za lasem cel naszej podróży. Bardzo jestem ciekaw, czy też ciotka cię pozna. Ty ją zapewne dobrze pamiętasz?
— Tęga, brunetka, oczy duże, błyszczące.
— Toś trafił, jak kulą w płot! Nie tęga, nie brunetka i nie ma błyszczących oczu.
— Czyżby się tak zmieniła?
— Zeszczuplała, włosy ma prawie białe, a oczy przygasłe, nosi ciemne szkła i trochę niedowidzi.
— A zdaje się tak niedawno.
— Około osiemnastu lat. Czy tak?
— Ostatni raz widziałem ją wtedy, kiedy oddano mnie do szkół; wówczas miałem dziesięć lat życia.
— A dziś masz dwadzieścia osiem, więc na moje wychodzi.
— Andzia zawsze przy niej?
— Zawsze.
— Że też dotychczas za mąż nie wyszła! Czy nie trafiał się nikt?
— I nie jeden. Miała doskonałe partye.
— Więc?
— Czy ja wiem? dość, że nie chciała, pomimo życzliwych rad matki, pomimo moich perswazyi. Raz aż krzyknąłem na nią, bo mi cierpliwości zabrakło. Rozpłakała się, nie chciała mnie widzieć. Takie to są panieńskie argumenta. Później nie wtrącałem się... niech sobie robi, co chce... wychodzi, nie wychodzi; udawałem, że mi to wszystko jedno; ale co będzie dalej? Nieraz zadaję sobie to pytanie; bo jeszcze póki matka żyje, pół biedy; ale na wypadek jej śmierci? Czy sama siedzieć będzie w Cieciorce?
— Przystojna?
— Zobaczysz.
— A majątkowo dobrze stoją?
— Średnio. Folwark mały, ale długów na nim niema ani grosza.
— Ciotka nieźle gospodaruje?
— Tak sobie, ale panna Andzia figle wyprawia.
— Jakto figle?
— Ma swoje oryginalne koncepta gospodarskie i mówi, że dobrze na nich wychodzi. Zresztą, co ci mam opowiadać; za kwadrans będziemy na miejscu, zobaczysz. Ucieszą się z twego przybycia. Ciotka często wspomina, że radaby cię zobaczyć. Andzia również. Ona bo prawie cię nie zna.
— Sądzę, że nie zna mnie wcale.
— Trochę pamięta, no i z fotografii.
— Także znajomość!
— W każdym razie ma wyobrażenie, jak wyglądasz.
Las się kończył; widać było szeroką równinę, pola, łąki, gdzieniegdzie kępy olch, a dookoła czarną plamę lasów.
Rzeczka ta sama, co koło ruin, tu płynęła znacznie szerszem korytem; niedaleko jej brzegów widać było wioskę. Białe, nizkie domki stały w długim szeregu, każdy otoczony drzewami; trochę dalej wznosił się kościołek z czerwonej cegły, ze smukłą wieżyczką, obitą blachą, zakończoną krzyżem złoconym. Mieniła się ta wieża w słońcu, blask bił od niej.
Z drugiej strony wioski, w pewnem oddaleniu, widać było spory dom. Bielił on się na tle zieleni ogrodu.
— Oto, Jasiu, rezydencya ciotki, Cieciorka. Nie pojedziemy przez wieś, lecz miedzami; to znacznie drogę nam skróci.
— Obawiam się, stryju, czy nie przyjedziemy za wcześnie.
— Za wcześnie?
— Dopiero kwadrans po dziesiątej.
— No więc?
— Panie zapewne jeszcze nieubrane.
— Kochany chłopcze! Trzeba ci wiedzieć, że ciotka wstaje równo ze słońcem, a emancypantka również.
— Stryj mówi o Andzi?
— Tak.
— Czy rzeczywiście jest ona emancypantką?
— Naturalnie, skoro dobre partye odrzuca, grymasi, za mąż wyjść nie chce, skoro ma różne dziwne fantazye, to jakże, u licha, mam ją nazywać, jeżeli nie emancypantką?
Dziedziniec otoczony był wysokim parkanem, brama roztwarta szeroko; przez wysypaną żwirem ulicę, pomiędzy dwoma szeregami lip strzyżonych, zajechali przed dom.
W tej chwili z bocznych drzwi wybiegł chłopak, aby odprowadzić konie do stajni, w ganku zaś ukazała się niemłoda kobieta w czepcu, suto ozdobionym szlarkami.
— Dzień dobry, dzień dobry pani Sałackiej! — zawołał starszy jeździec, zeskakując z konia. — Jakże zdrowie?
— Skrzypi, panie dobrodzieju, jak złamane drzewo.
— Przypatrz się, Jasiu — rzekł, — jak w naszych stronach wygląda złamane drzewo, które skrzypi. Przyznasz, że nie jest to sucha wierzba.
— Pan łaskawy bo zawsze żartuje z biednej kobiety, a naprawdę ledwie się duch we mnie kołace.
— Ma dość miejsca, o! dość. Pani w domu?
— Poszła niedawno na folwark, ale wkrótce powróci.
— A Andzia?
— W ogrodzie. Na jednej nodze pobiegnę; powiem, że takich drogich gości mamy.
— A skądże pani wiesz, jakich? Ten pan przecież...
— Wiem, kto jest ten pan. Nie potrzeba mi mówić.
— No proszę, któż więc?
— Pan Jan. Spodziewano go się lada dzień. Niechże panowie pozwolą do pokoju, bardzo proszę, ja w tej chwili duchem... skoczę.
— Ostrożnie tylko, moja pani Sałacka, ostrożnie, bo przy słabem zdrowiu nie trudno o wypadek.
Babina nie słuchała już tych uwag i wybiegła; panowie weszli do pokoju.
— Któż jest ta kobieta? — zapytał młodszy.
— Pani Petronela Sałacka, wdowa po ekonomie. Śmieszna baba, jęczy ciągle na brak zdrowia, na osłabienie, a w rzeczywistości zdrowa jak rydz. Jeżeli chcesz zaskarbić jej względy, daj jej jaki proszek na wzmocnienie. Niech to będzie magnezya, czy sól karlsbadzka... wszystko jedno, zrób tylko minę tajemniczą i powiedz, że tego środka używa królowa angielska, osoba również delikatna, jak ona. Daj jej nawet tłuczonej kredy... uszczęśliwisz kobietę.
— Owszem. Jakież jest jej stanowisko w tym domu?
— Bagatela! Jakie jest jej stanowisko?! Pierwsza osoba po dziedziczce i po Andzi. Rządca, ekonom, co chcesz. Panią Sałacką trzeba szanować, bo to dygnitarz w tej rzeczypospolitej kobiecej. I w gruncie rzeczy dobra babina. Przywiązana, wierna, życzliwa; oczy temu wydrapie, ktoby jej panią chciał skrzywdzić. Od śmierci nieboszczyka Sałackiego, jej męża, to jest od lat osiemnastu, jest ona tu w obowiązku, i trudno sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek miała ten dom opuścić, chociaż regularnie co rok, około Św. Michała, mówi, że od stycznia musi swój los ustalić. I ustala go tak od lat osiemnastu; jestem przekonany, że tylko śmierć rozłączy ją z tym domem. Raz trafił jej się konkurent na seryo, ekonom z sąsiedztwa, przyzwoity człowiek, ale nie chciała. I wiesz, dlaczego?
— Nie podobał jej się.
— Przeciwnie. Przyznawała się, że ma do niego słabość.
— Więc?
— A no widzisz. To było w karnawale, a właśnie w tym czasie Andzia dostała od kogoś kilka bardzo osobliwych pantarek na rozmnożenie. Pani Sałacka zrezygnowała z powtórnego małżeństwa, gdyż była pewną, że tylko i jedynie pod jej opieką delikatne te ptaki wyhodować się mogą. „Szkoda gatunku — mówiła; — wolę małżeństwa się zrzec, byle tylko z drobiu pociechy doczekać.” I dała ekonomowi odkosza, pomimo, że procesem ją straszył, bo już byli po słowie. Trudno, mój kochany, każdy człowiek coś miłować musi; ona umiłowała pantarki.
Młody człowiek rozglądał się po pokoju.
Była to izba wielka, wysoka, o dwóch dużych oknach weneckich. Ściany białe jak śnieg, podłoga wywoskowana, a meble chyba ze sto lat wieku liczyły.
Mahoń i palisander, inkrustowany gdzieniegdzie masą perłową; obicie — włosienica czarna we wzory. Stare graty, ale masywne, mocne, jeszcze nie jednemu pokoleniu służyćby mogły.
Pomiędzy oknami stało biureczko gdańskie z bronzami, antyk, mogący wzbudzić pożądliwość w każdym amatorze, na niem zegar pod kloszem z posążkiem Napoleona I-go.
I tego Napoleona wszędzie pełno.
Nad kominkiem posążek żelazny, na ścianach litografie i sztychy. Napoleon, drzemiący pod Austerlitz w przeddzień bitwy; Napoleon w odwrocie z Rosyi; Napoleon, podpisujący abdykacyę; Napoleon, powracający z Elby; Napoleon na wyspie Św. Heleny; grób Napoleona, pogrzeb Napoleona, apoteoza Napoleona, namalowana nieudolną ręką domorosłego artysty — i wreszcie Napoleon włóczkową robotą, wypracowany ongi rękoma jakiejś uroczej piękności z pierwszej połowy XIX-go stulecia.
Na kominku figurek porcelanowych stało mnóstwo, a w kącie szafa oszklona, tak zwana serwantka, w której znajdowało się srebro stołowe, cukiernice, puhary, zabytki dawnej zamożności.
Zdawało się, że w tej wielkiej komnacie zatrzymał się duch czasu w roku tysiąc osiemset piętnastym lub dwudziestym, wycisnął swoje piętno na meblach, obrazach, różnorodnych przedmiotach i nie poszedł już dalej, stanął tu na dłuższy odpoczynek i usnął. Ale były to tylko pozory. Otoczenie staroświeckie, życie zaś, jak życie — współczesne.
Zanim młody człowiek zdołał się rozpatrzeć w szczegółach urządzenia tego pokoju, tak oryginalnego i niedzisiejszego, dały się słyszeć szybkie kroki i wbiegła osoba dość wysoka, szczupła, o włosach siwych. Oczy miała przysłonione ciemnemi szkłami.
Zatrzymała się na środku pokoju i rzekła:
— Jak się masz, bracie Piotrze? Przywiozłeś mi Jasia! Pozwól, niech mu się przypatrzę. Chodź-no tu bliżej, chłopcze! twoja ciotka niedowidzi.
Wzięła go za rękę, ucałowała kilkakrotnie i przyprowadziła do okna.
— Do ojca podobny — rzekła. — Nieprawdaż, Piotrze?
— W istocie, jest podobieństwo i duże.
— Jakbym na tamtego patrzyła. Biedny Roman, tak wcześnie zeszedł z tego świata! Mam nadzieję, Jasiu, że zabawisz przez jakiś czas w naszych stronach?
— Kilka tygodni zapewne. Trochę u stryja, a trochę, jeżeli ciocia pozwoli, tu.
— Jeżeli pozwolę!? Mój chłopcze, raz na zawsze proszę cię, nie bądź ze mną etykietalny. Nie cierpię tej chińszczyzny; co myślę, to mówię; jak myślę, tak działam. Radabym zabrać cię na cały czas pobytu w naszych stronach.
— Protestuję — rzekł pan Piotr.
— Masz słuszność, bracie; jako rodzona twoja siostra, mam prawo do równego podziału i od tego nie odstąpię. Ale może ty, Jasiu, znudzisz się u nas? Przyzwyczajonemu do ruchu wielkiego miasta wieś wyda się nudną.
— Od dawna do niej tęskniłem i jestem bardzo szczęśliwy, że znalazłem się nareszcie tu, wśród swoich, w okolicy, którą z dziecinnych lat trochę pamiętam.
— Chyba bardzo mało.
— W istocie, niewyraźnie, ale jednak trochę.
— Siadajże. Tylko patrzeć, kiedy mała nadejdzie.
Zaledwie pani Justyna dokończyła tych słów, weszła młodą osoba z zarumienioną od szybkiego biegu twarzą i zatrzymała się w progu.
— Otóż i Andzia. Przywitajcież się.
— Jakże się pani zmieniła! — zawołał młody człowiek. — Pamiętam panią małem, czteroletniem dzieckiem, a teraz...
— Za pozwoleniem, mój Jasiu — odezwała się ciotka. — Wybacz, że ci zrobię wymówkę, ale tak się nie postępuje. Pomiędzy ciotecznem rodzeństwem niema miejsca na „pana,” ani na „panią.” Powinieneś jej mówić po imieniu, a ona tobie również. Dziś stosunki rodzinne rozluźniają się; niewiele braknie, żeby brat brata tytułował panem; ale ja trzymam się we wszystkiem dawnego zwyczaju i nienawidzę nowości niedobrych. Nie gniewaj się na tę reprymandę i uwzględnij życzenie starej ciotki, która cię kocha jak syna.
Szybko uchodził czas. Pan Piotr i jego siostra mówili o dawnych stosunkach familijnych i majątkowych, wspominali nieżyjących krewnych, to znowuż młody człowiek musiał opowiadać o sobie.
Po obiedzie pan Piotr, swoim zwyczajem, udał się na drzemkę, ciotka miała jakieś ważne zajęcie na folwarku. Młodzi ludzie zostali sami.
— Może chcesz, Jasiu, poznać bliżej naszą siedzibę? — spytała Andzia.
— Z największą chęcią, jeżeli zechcesz być moim przewodnikiem. Prowadź po zagonach, łąkach, lasach, moczarach; pójdę z tobą wszędzie, z warunkiem...
— Ach, jest i warunek.
— Abyśmy wrócili przed wieczorem, gdyż stryjaszek zapowiedział mi, że po nocach jeździć nie lubi i że o godzinie dziesiątej musimy być w domu.
— Stryjaszek tylko tak mówi. Już ja go uproszę. Zresztą teraz pełnia, noce są jasne; a jeżeli obawia się, niech wraca do dnia, tak o wschodzie słońca. Za jutrzejszą pogodę ja zaręczam.
— Czy tak się znasz na meteorologii?
— O tyle, o ile. My, wieśniacy, patrzymy często na niebo i dlatego może odgadujemy niektóre jego tajemnice. Dla mnie, na przykład, pewne cechy zachodu słonecznego są prognostykiem jutrzejszego wschodu, czasem wiatr mi coś ciekawego podszepnie, a zwierzęta, drobne ptaszyny, nawet motylki, muchy i robaczki dopowiedzą reszty. To bardzo dobrzy informatorowie.
— Masz ich aż tylu?
— O, jeszcze nie wymieniłam wszystkich: kury, kaczki, gęsi, gołębie, a przedewszystkiem kogut. Mój kogut, wspaniały kochin-chińczyk, olbrzym. Muszę ci go pokazać. Wybacz mi tę słabostkę, próżność może, ale...
— Widzę z tego, Andziu, że stryj obmówił cię przede mną.
— Stryj Piotr... spodziewałam się tego. W przystępie dobrego humoru nazywa on mnie emancypantką, a kiedy zły, co mu się zdarza, nie licząc niedziel, sześć razy tygodniowo, obdarza mnie tytułem waryatki.
— Ale dlaczego?
— Dużoby o tem mówić... gdy pobędziesz u nas przez jakiś czas, to zobaczysz. Teraz chodźmy, poznaj nasz ubogi zakątek, zobacz, co robimy tu z kochaną moją matką. Ale co do matki, muszę cię prosić, niech cię jej pozorna szorstkość nie zraża. Dobra to, dzielna i szlachetna kobieta. Poznawszy bliżej, musisz ją pokochać. No, chodźmy.
Nakryła głowę szerokim kapeluszem słomianym i wyszli przed dom, okrążyli dziedziniec i boczną furtką chcieli wejść do ogrodu, ale przeszkodziło im ogromne stado drobiu. Kury, kaczki, indyki, pantarki z krzykiem przybiegły, ujrzawszy swą opiekunkę, kilka wspaniałych pawi wyszło z zarośli, kilkadziesiąt gołębi, z głośnem trzepotaniem skrzydeł, sfrunęło z dachu na ziemię, a chowany bocian, przyśpieszając kroku, dążył za tą całą czeredą.
— Ależ to arka Noego! — zawołał młody człowiek.
— To jeszcze nie wszyscy jej mieszkańcy. Niema kruka, sroki, króliki gdzieindziej się lokują, a przecież nie na tem koniec!
— Nie?
— Jagnięta w owczarni, cielęta w oborze, a stadnina...
— Macie i konie?
— A jakże. Nie dużo, ale pochlebiam sobie, że zobaczysz je z przyjemnością, jeżeli...
Nie dokończyła.
— Jeżeli co? — zapytał Jan.
— Jeżeli, no... jeżeli nie widzisz w koniu tylko siły do ciągnięcia powozu lub doróżki, lecz...
— Dajesz mi do myślenia.
— Zdaje się, że przyjechałeś na białym arabczyku stryja?
— Tak.
— No i cóż?
— Bardzo ładny koń.
— I nic więcej?
— A cóżby jeszcze?
— Ten biały arabczyk, braciszku, to poezya; ale skoro tego nie spostrzegasz...
Z koszyka, jaki miała w ręku, rzuciła kilka garstek ziarna daleko od siebie — w jednej chwili skrzydlata rzesza z krzykiem rzuciła się do żeru, odbiegając od furtki; bocian tylko, dla którego ziarno nie jest ponętne, został, jakby chcąc towarzyszyć swej pani; ale furtka zamknęła się przed nim i musiał się zatrzymać.
— Oto nasz ogród — mówiła młoda osoba. — Uprzedzam cię, że nic szczególnego w nim nie zobaczysz, a w porównaniu z wielkomiejskimi parkami wyda ci się brzydkim.
— Przeciwnie, tu jest ładnie, więcej poezyi.
— Chciałeś powiedzieć: poezyi zaniedbania. Pod tym względem masz słuszność. Nie możemy codzień gracować alei, ani też zbierać opadłych liści. A już opadają, już ścielą się pod drzewami: jesień się zbliża.
— Nie lubisz jesieni?
— Owszem, lubię. Jest to pora, w której przekonywamy się, czy nasze nadzieje i rojenia wiosenne ziściły się choć w części, czy też rozwiane zostały, jak dym... Naturalnie mowa o bardzo prozaicznych, gospodarskich rojeniach.
— A innych nie masz?
— O! zaraz chciałbyś wszystko wiedzieć. Dlaczegoś taki ciekawy?
— Cóż w tem nagannego? Jako brat...
— Szkoda, że nie przyjechałeś do nas na wiosnę, kiedy bzy kwitną, zieloność świeża, a słowiki śpiewają. Ogromnie ich tu dużo, w gajach, w dąbrowach, nad rzeką, w ogrodzie. Kiedy rozśpiewają się w nocy, to cała nasza dolina jest pełna melodyi i dźwięków. Trudno wierzyć, że dzieje się to za sprawą takich maleńkich, szarych, niepozornych śpiewaków. Noce wiosenne u nas są prześliczne. Nieraz, pomimo znużenia, do późna, czasem aż do brzasku, przesiaduję przy otwartem oknie, słucham, patrzę i marzę. Ale to czasem tylko — dodała pośpiesznie, — czasem: pod wpływem łagodnych promieni księżycowych, szmeru fal rzecznych, śpiewu słowików. Wkrótce spadam z obłoków na ziemię i jestem znowuż prozaiczną, trzeźwą dziewczyną, pilnującą swego małego gospodarstwa, oddaną drobiazgom... Ale oto nasze lipy.
Wchodzili w szeroką aleję, wysadzoną lipami; drzewa były stare, o pniach grubych, konarach rozłożystych; od kilku wieków tu rosły.
— To największa ozdoba naszego ogrodu. Nieraz z matką przepędzamy tu wieczory, a czasem, podczas upałów zwłaszcza, gdy przybędzie kto z gości, tu zbieramy się i gawędzimy.
— Macie towarzystwo w okolicy?
— I mamy i nie mamy.
— Jakże to?
— Utrzymujemy stosunki ze wszystkimi sąsiadami, ale bliższe, serdeczniejsze, zaledwie z dwoma domami. Ogromna różnolitość żywiołów jest teraz w naszych stronach. Patrzajże — mówiła, wskazując ręką, — stąd widać cały ogród. Na lewo owocowy, na prawo warzywny; szparagarnia, inspekty, a nawprost, między drzewami, pasieka. Za parkanem dwie sadzawki.
— Stryj mówił, że wasz majątek nieduży.
— Bo rzeczywiście tak jest.
— A taki ogromny ogród.
— Nieproporcyonalny istotnie, ale trzeba ci wiedzieć, że niegdyś proporcya była, tylko z biegiem czasu folwarki odpadały, odprzedawano je, i zostało tylko kilkanaście włók wszystkiego. Swoją drogą i to, co jest, dla nas dwóch aż nadto wystarczy.
— Może i kapitały składacie? — zapytał z uśmiechem.
— Nie wiem, co nazywasz kapitałami, ale składamy. Nie boisz się pszczół?
— Nie.
— To chodźmy do pasieki.
Poszli.
Jan z pod oka przypatrywał się swej towarzyszce. Nie była ona piękna w klasycznem pojęciu, ale sympatyczna, miła, ujmująca i taka jakaś swojska. W oczach jej malowała się szczerość, dobroć i prostota, cała postać jaśniała zdrowiem i młodością.
Skromna, ale doskonale zrobiona sukienka uwydatniała piękny kształt kibici; ręce, trochę opalone, były małe i zgrabne.
Z pasieki poszli do sadu, gdzie prawie wszystkie drzewa obciążone były mnóstwem dorodnych owoców; stamtąd znów do alei lipowej.
— Do warzywa cię nie prowadzę — rzekła z uśmiechem: — to za wielka proza. Siądźmy tu na ławce i gawędźmy, dopóki wujaszek nie przebudzi się z drzemki. Jak ci się nasz ogród podoba?
— Bardzo ładny; ale jeżeli mam być szczery, to muszę przyznać, że doznałem pewnego zawodu.
— No, pod jakim względem?
— Mówił mi stryj, kiedyśmy do was jechali, że wyprawiasz podobno jakieś gospodarskie figle. Bardzo byłem ciekaw je zobaczyć, a tymczasem...
— Żadnych figlów niema. Spotkał cię zawód, ale to wina nie moja, tylko wuja Piotra.
— W takim razie czemuż mnie mistyfikował?
— Ależ nie! Mówił w najlepszej wierze.
— Nie rozumiem.
— Wuj, widzisz, bardzo często używa tego wyrazu. U niego drób’, ogród, nabiał, to wszystko „figle,” a że ja zajmuję się tem dość gorliwie, więc tem bardziej. Nazywa się to, że „panna ma różne grymasy niepotrzebne, że samowolnie burzy i rujnuje swą przyszłość.” Tak mnie wujaszek sądzi, a ja się nie bronię i nie protestuję, nawet nie gniewam się na niego, gdyż wiem, że mnie bardzo kocha i że owa ostra nieraz krytyka moich czynów wypływa z najlepszych chęci i szczerej życzliwości dla mnie.
— Ale cóż może mieć stryj przeciwko temu, że?...
— Ba! Co może mieć! Ma inny punkt zapatrywania się, więc też inaczej widzi. Według jego zdania, powinnam grać na fortepianie, śpiewać, malować, wyszywać piękne wzory na kanwie i czekać, aż jaki młodzieniec oświadczy chęć nazwania mnie swą małżonką.
— I podobno byli tacy.
— Widzę, że wuj bardzo mnie obmawiał.
— Odeszli zawstydzeni, nieszczęśliwi, upokorzeni. Jedli na obiad czerninę, do bryczki włożono im arbuzy. Prawda, Andziu?!
— Obeszło się bez symbolów. Powiedziałam tym panom wprost, ma się rozumieć każdemu z osobna i trochę innemi wyrazami: dajcie mi pokój, pozwólcie mi pozostać w tym małym światku, przy matce, przy moich zatrudnieniach, przy których jest mi dobrze... a wuj Piotr wziął mi to za złe. Trudno, ja mam swoje pojęcie o szczęściu.
— A serce?
— Dajmy na to, że ono śpi, i niech śpi jak najdłużej. Dobrze mi tu, w moim małym światku, i na szerszy nie wyrywam się bynajmniej. Mam matkę, którą kocham, zatrudnienie, które lubię, a na wypoczynek, na zimowe wieczory, książki i pisma. Drukowane słowo dochodzi do naszego zakątka i nie żałujemy sobie na tę przyjemność. Do miasta niedaleko, pocztę odbieramy codziennie.
W alei ukazał się pan Piotr.
— Ach, wujaszek już wstał? — zapytała Andzia.
— Jak panna widzi.
— Może kto przeszkodził?
— Bynajmniej. Sam się obudziłem i przychodzę do was. Domyśliłem się, że jesteście pod lipami. Piękniejszych drzew w okolicy niema nawet w Królówce, gdzie park pyszny. Gdyby te lipy mówić umiały, mogłyby dużo powiedzieć, bo kilkaset lat tu rosną i na wiele pokoleń patrzyły. Zdaje się, że któś tu idzie do nas. Widzisz, Andziu?
— To Abram.
— Ciekawym, czego chce.
— Prawdopodobnie przyjechał w zamiarze kupienia zboża, i nie zastawszy mamy w mieszkaniu, szuka jej tu.
— Ale pocóżby tak się śpieszył?
Środkiem alei nie szedł, ale biegł gruby, otyły żyd, z rozłożystą płową brodą, spadającą mu na piersi.
Oddychał ciężko, na twarzy jego malowało się wielkie przerażenie.
Ujrzawszy go w tym stanie, pan Piotr, jego synowiec i Andzia zerwali się z ławki.
— Co to? co? — zaczęli pytać.
Tłuścioch na razie tchu nie mógł złapać, osunął się na ławkę i sapał.
— Ja widziałem — rzekł nareszcie, — ja widziałem rano, że pan tu jechał. Więc prosto stamtąd śpieszę do wielmożnego pana umyślnie. Niech wielmożny pan zaraz... natychmiast, okropne nieszczęście!
— Bój się Boga, człowieku! Mówże jaśniej. Co? gdzie?
— W Królówce... pan Jastrzębski... zastrzelił się.
— Nie może być!
— Jakto nie może być? Ja przecież na swoje uszy huk słyszałem, ja na swoje oczy krew widziałem! Oj! wielmożny panie, zaraz... Ja jeszcze głowy nie mam, ja jeszcze mówić nie mogę. Tam płacz, tam gwałt, tam krzyk. Pani płacze, panienki płaczą, a on... ja jego na moje oczy widziałem... on leży, on jęczy, on bardzo jęczy... Jego twarz to nie jest twarz, jego oko to nie jest oko... wszystko krew, sama krew... Och, wielmożny panie, to jest straszna rzecz!
— Ale żyje?
— Albo ja wiem? On się trochę rusza, on bardzo jęczy... ale czy żyje? Skąd ja mogę wiedzieć? Może jeszcze żyje, może już nie żyje. Po doktorów zaraz posłali. Wójt przyleciał, pisarz przyleciał, z całej wsi ludzie się zbiegli. I to w biały dzień, może o trzeciej, może o czwartej godzinie. I trzeba zdarzenia, żebym ja tam był, żebym na to patrzył.
— Jakto? więc zastrzelił się w waszej obecności?
— W jakiej obecności? To nie była obecność, to było nieszczęście! Krótko powiem, wielmożny panie: Ja miałem do pana Jastrzębskiego interes. On mi winien, teraz jesień, ma trochę zboża, pan dobrodziej rozumie. Dawny interes trzeba skończyć, nowy zacząć. Zwyczajna rzecz. Wyjechałem z domu rano, byłem w jednem, w drugiem miejscu; koło trzeciej godziny stanąłem w Królówce. Oj, lepiej, żebym jej wcale nie widział! Zsiadłem z biedki, wchodzę do sieni, niema nikogo. Pan wie, jak tam jest we dworze. Na prawo są jedne drzwi, na lewo drugie. Chcę iść na lewo, pan Jastrzębski tam swoją stancyę ma. Biorę za klamkę. Ledwie jej dotknąłem... aj, waj! wystrzeliło. Okropny huk. Pani, panienki, dziewczyna z kuchni, wpadli z krzykiem do sieni. Co? co? wołają. Albo ja wiem... strzelają, coś strzeliło. My wszyscy do pokoju. Pan leży, leży we krwi, w stancyi dym, spalenizna, swąd, a ten, jak on się nazywa... ten strzelba, ten dubeltówka, leży też na podłodze koło pana Jastrzębskiego. Że ja nie umarłem zaraz przy tym interesie, to jest wielka łaska od Pana Boga. Jeżeli nie stracę zdrowia na kilka lat, to także będzie łaska od Pana Boga.
— Samobójstwo, czy też wypadek? — rzekł ze smutkiem pan Piotr.
— Czy tak, czy tak — odparł żyd, — zawsze nieszczęście. Jeżeli on to naumyślnie zrobił, to on dobrze w głowie nie miał. Czego się zabijać? na co?
— Złe interesa, nieszczęśliwe położenie. Kto to wiedzieć może?
— Co wielmożny pan mówi? Czy ja do niego ze śmieciami przyjechałem? Nie, ja przyjechałem z pieniędzmi, mogę pokazać, mam jeszcze przy sobie. Nie, to chyba wypadek... może on chciał iść na polowanie, może... kto to wie? Ale niech pan posłucha, niech państwo posłuchają. Tam się zrobił straszny krzyk, ludzie lecieli, jak do ognia, a pani, ta chorowita, delikatna pani, wzięła go za ręce, chciała dźwigać, chciała podnieść, panienki także. Nie mogłem patrzeć na to, one powalały sobie ręce krwią. One mnie wołały, żebym ja pomagał. Ja nie jestem taki odważnik, ja się boję, ale chciałem ratować, zawołałem parobków, fornali. Oj, wielmożny panie, co to było! Jego położyli na sofie, on otworzył jedno oko. Jak żyję, nie widziałem jeszcze takie oko. On zaczął jęczeć. Ja kazałem jechać po doktora, to moja rada była. Ja myślę, że niegłupia rada. Sam poszedłem do stajni, krzyczałem gwałtu, pomogłem zaprządz. Własnemi rękami przyczepiłem dwa postronki do orczyków. Ekonom wołał, żeby lodu dać. Kto poszedł z dziewką do lodowni? Ja poszedłem, zrobiłem, żeby tylko ratunek był. Oj, ja już sam nie żyję! Wójt przyleciał, pisarz przyleciał, zaraz chcieli pisać protokół. Oni czekali. Tymczasem sama pani przychodzi i powiada: „Abramie, jedź po pana Piotra, proś, niech przybędzie zaraz, niech nas ratuje.” O, widzi wielmożny pan, a trzeba zdarzenia, że ja akurat widziałem, że wielmożny pan z tym młodym panem jechał do Cieciorki. To mnie nie trzeba już było dużo gadać; ja okiełznałem mego konia i galop, jak wiatr, poleciałem do Cieciorki. To jest cała prawda. Niech pan tam jedzie.
— Naturalnie, że pojadę natychmiast.
— Niech wielmożny pan jedzie, ja pana proszę, tam czekają na pana, tam wielmożny pan potrzebny jest.
— Andziu — rzekł pan Piotr, — poślij kogo, żeby mi konia przyprowadził. Jadę w tej chwili, a Jasia zostawiam u was tymczasem. Jutro zapewne przyjadę po niego, lub przyślę.






II.

N

Na pierwszy rzut oka, znalazłszy się na dziedzińcu w Królówce, można było poznać, że do tego małego dworku weszło nieszczęście ze swym smutnym orszakiem; nigdy bo ono samo nie chodzi, lecz wlecze się za niem płacz, żal, przygnębienie, niepewność, rozpacz.
Zwykły bieg codziennych czynności ustaje, narzędzia pracy leżą porzucone bezładnie, zbiegają się ludzie z sąsiedztwa, jedni przez współczucie, drudzy przez ciekawość bezmyślną, dopytują o szczegóły, wypowiadają swoje wnioski i domysły.
Gdy pan Piotr przyjechał, ujrzał gromadkę włościan na dziedzińcu, a ze dworku wybiegł na jego spotkanie ekonom. Był to człowieczek mały, krępy, łysy, z ogromnymi wąsami. Na szerokiej jego twarzy malowało się przerażenie, w szarych oczach niepokój.
— A, nareszcie! — zawołał. — Pan Bóg wielmożnego pana tu przysłał. Głowy nam trzeba, bośmy swoje stracili. Niechże wielmożny pan wejdzie.
— Żyje?
— Żyje, panie.
— Przytomny?
— Ani trochę.
— Gdzie pani?
— Przy nim, ciągle przy nim. Chciałem odprowadzić ją od tego widoku, ale gdzie tam! Panienki też przy ojcu. Nieszczęście, wielkie nieszczęście!
— Doktor już przyjechał?
— Dobrze, żeby za dwie godziny mógł przybyć. Wiadomo wielmożnemu panu: kawałek drogi, a nasze konie nie ażeby... marne szkapiny... ale felczer już jest, Berek. Udało się go złapać na drodze. Zrobił, co mógł, ranę opatrzył, lód wciąż kładą. Nic, tylko lód, proszę wielmożnego pana; tu, w swoim pokoju, leży biedak na sofie. Pani chciała przenieść na łóżko, ale felczer nie daje poruszyć, boi się bez doktora.
Pan Piotr nie wszedł do chorego, lecz na drugą stronę do saloniku, i ekonoma za sobą pociągnął.
— Przedewszystkiem — rzekł, zamykając drzwi — powiedz mi, panie Pakułowski, ale powiedz prawdę: jak to się stało?
— Albo ja wiem? Ja wtedy w stodole byłem. Dali znać, przybiegłem. Ja miarkuję, co wielmożny pan ma na myśli, ale można tłómaczyć i tak i tak. Juścić wiadomo, że po różach nie stąpał, dzień w dzień zmartwienie było, brakło na wszystko, tu musiał uskubnąć, tu załatać, a, panie, gdzie cienko, tam się rwie. Chodził ci on już od dwóch tygodni jak struty, mało co się odzywał, w ziemię tylko patrzył, więc można niby myśleć, że tak. Ale że torbę miał na sobie niby myśliwską, że rano przepytywał mnie o kuropatwy, więc można myśleć, że i nie tak. Tylko, wielmożny panie — dodał, zniżając głos, — takim grubym śrutem nikt na świecie do kuropatw nie strzela.
— Może właśnie chciał nabój zmienić. Jaka strzelba?
— Stara kapiszonówka, zwyczajna, stemplem nabijana. Ja myślę, wielmożny panie, że prawdy nikt nie dojdzie; chyba jeżeli nasz pan wyzdrowieje, a powiedzieć zechce; ale słaba nadzieja, taki postrzał! Zobaczy wielmożny pan, rana straszna; szyja, twarz, głowa, oka nie znać. Niech Bóg broni!
— Mój panie Pakułowski — rzekł pan Piotr, — trzeba się otrząsnąć, ład zaprowadzić. Powiedz tym ludziom, co są na dziedzińcu, żeby odeszli; niepotrzebni oni tu. Poco to zbiegowisko? Konnego posłańca mi daj, napiszę karteczkę do domu; trzeba wam przysłać ze dwie pary koni, żeby choć doktorów było czem wozić.
— Oj, to, to! wielmożny panie, naszymi nie pośpieszy. Zaraz idę, chłopak konny wnet będzie.
— Czekajże jeszcze, panie Pakułowski. Czy pani pieniądze ma?
— Wątpię bardzo; jeżeli co jest, to u pana w biurku, ale i tam zwykle obrzednio, skręt o grosz zawsze.
— No, jakoś się poradzi.
— Chwała Bogu, że wielmożny pan tu jest. Chwała Bogu, chociaż jedna głowa; bo ja, prawdę powiedziawszy, jak się to nieszczęście stało, tom zgłupiał, że nie wiem, co robić, ani jak się obrócić.
W pokoju rannego była zupełna cisza. Trzy kobiety siedziały przy łóżku, opodal chudy żyd, ze śpiczastą brodą, w okularach, stał nad szaflikiem lodu i, mając duży kawał płótna w ręku, kombinował, jak lód w płótno zawinąć.
Zmrok się już robił, ale jeszcze na poduszce, na której opierała się głowa nieszczęśliwego, widać było duże czerwone plamy krwi.
Pan Piotr wszedł po cichu, na palcach, tak, że go nikt nie zauważył; stał przez kilka minut w milczeniu, poczem zbliżył się do pani Jastrzębskiej i ujął ją za rękę.
Zwróciła na niego oczy pełne łez. Również milczącym uściskiem dłoni przywitał dwie młode panienki, siedzące przy matce.
I stali tak wszyscy czworo, nie zamieniwszy ani jednego wyrazu, nie chcąc przerwać ciszy wybuchami żalu.
Dopiero po dłuższej chwili matka podniosła się z krzesła i, niby cień, posunęła się ku drzwiom, dając panu Piotrowi znak, aby szedł za nią. Szli tak na drugi koniec domu, do ostatniego pokoju.
Tu dopiero nieszczęśliwa przemówiła.
Głos jej rwał się, zamierał w gardle, więznął, drżał, wyrazy nie wiązały się w zdania, lecz padały pojedyńczo, w przerwach.
— Tak... wypadek... wypadek...
— Pani, spokoju, na Boga! spokoju.
— Ten człowiek dużo cierpiał. Za wiele było na jednego. Nie miał już siły.
— Nie traćmy nadziei. On z tego wyjdzie. Damy ratunek, najlepszych lekarzy sprowadzimy.
— Ratunek? To już stracone. Ja za nim pójdę.
— Pamiętaj pani, że dzieci masz, matką jesteś.
— Dzieci... A tak, są sieroty. Panie, rządź tutaj, ratuj, bo ja rozum tracę, w oczach mi się ćmi, cały pokój kręci się koło mnie.
Była blizka zemdlenia. Pan Piotr pobiegł po córki, po służbę. Ułożyli nieszczęśliwą kobietę, jedna córka przy niej została, druga poszła czuwać przy ojcu.
W tym domu, w którym przed kilkoma godzinami jeszcze życie płynęło cichym, naturalnym trybem, teraz rozsiadło się nieszczęście i smutek: domownicy mówili szeptem, nikt głośniej odezwać się nie śmiał; śmiertelną ciszę przerywały tylko coraz rzadsze jęki rannego i tłumione łkania córek.
Noc nadeszła, ciemna, posępna; zapalono światło.
Pan Piotr jeszcze kilka par koni po lekarzy posłał i, oczekując ich przybycia, usiadł na ganku i nadsłuchiwał pilnie turkotu po drodze. Nad przyczyną nieszczęścia, nad pytaniem, czy to było samobójstwo, czy wypadek, zastanawiać się nie chciał. Myślał jedynie o ocaleniu nieszczęśliwego i drżał z obawy, że ratunek przyjdzie za późno.
Upływały długie, męczące godziny; dopiero koło północy dało się słyszeć ujadanie psów we wsi i turkot kół, z początku oddalony, nareszcie chłopski wózek wtoczył się na dziedziniec.
Pan Piotr na spotkanie wybiegł i poznał znajomego lekarza, staruszka, który już bardzo mało zajmował się praktyką.
— Jest już kto z kolegów? — zapytał starowina, wydobywając się z wózka.
— Pan pierwszy.
— To źle, ale prowadźcie. Gdzie chory? Zobaczyć trzeba. Wyobraź sobie, panie Piotrze, chłop na drodze mnie złapał, wracałem z wizyty. Przeraziłem się. Więc to on sam?
— Nic nie wiadomo, doktorze, to się dopiero wyjaśni. Proszę, chory tu leży, zobacz go pan.
Staruszek zdjął palto i na palcach zbliżył się do łóżka, felczer zdawał mu relacyę szeptem. Niedługo trwało badanie.
— I cóż? — zapytał pan Piotr — co pan myśli?
— Źle, źle — powtarzał starowina, — źle i basta.
— Co robić?
— Czekać na młodszych, a przedewszystkiem na chirurga. Ja sam niewiele mogę. Niedowidzę, ręka mi drży, narzędzi z sobą nie mam. Wszak mówiłem panu, że chłop mnie z drogi zabrał. Posłaliście po innych?
— Po wszystkich, jacy są w okolicy.
— To doskonale. Nie jeden, to drugi, nie drugi, to trzeci, czwarty, ale przecież któryś przyjedzie. A gdzież żona?
— Zasłabła, niech pan do niej pójdzie. Za silnie ją, biedaczkę, wstrząsnęło to zdarzenie. Niech doktor idzie, ja tu zaczekam na pana.
Dość długo lekarz bawił przy chorej, a gdy powrócił do pana Piotra, miał minę smutną i zakłopotaną.
— Ten strzał — rzekł — i ją zranił śmiertelnie. Mózgowa sprawa, posyłajcież zaraz po lekarstwa. Ja posiedzę z panem do rana, poczekam na kolegów.
W pół godziny później nadjechał drugi lekarz, niebawem trzeci, nad ranem przybył i chirurg z felczerem, ze skrzynką pełną narzędzi.
Zaczęły się badania, narady. Postanowiono wykonać operacyę, ale nadzieja pomyślnego skutku była bardzo mała.
Ranny jęczał strasznie przy badaniu i przy operacyi, którą wykonano, skoro tylko dzień się zrobił. Cały dom napełnił się ostrym zapachem jodoformu i karbolu.
Po załatwieniu się z mężem, zrobiono konsylium nad żoną; chłopak na najlepszym koniu, jak wicher, popędził do apteki, lekarze odjechali, pozostał tylko ów staruszek, który pierwszy przybył.
— Widzisz — rzekł do pana Piotra, gdy już sami zostali, — mówiłem, że źle, i jest źle, fatalnie jest. Nad tym domem śmierć krąży i będzie wielkie szczęście, jeżeli tylko jedną ofiarę zabierze. On jest stracony bezwarunkowo.
— Przecież robią nadzieję.
— Zachciałeś pan! Młodzi pewni siebie; zdaje im się, że cudów mogą dokonać. My, starzy, nie mamy takich różowych poglądów, wszystko wydaje nam się takiem, jak jest, szarem, kruchem, marnem. Dość było zobaczyć tę ranę, aby stracić wszelkie illuzye. Dogodził sobie, bo dogodził, niema co mówić.
— Więc, według pańskiego zdania?
— Łudzić się niema co. Daj Boże, żebym się mylił! Pomęczy się dzień, dwa, no, niech trzy, i będzie po wszystkiem. Po księdza poślijcie, dla niego i dla niej.
— Czyż i ona?
— Co do niej, nie wiem. Może wyjdzie, może nie, ale prędzej nie. W najlepszym razie czeka ją długotrwała choroba. Obecnie przytomności nie ma. Trzeba tu kobiety koniecznie, bo córki same rady sobie nie dadzą.
— Już pomyślałem o tem — rzekł pan Piotr. — Przyślę tu gospodynią od mojej siostry, Andzia także będzie od czasu do czasu przyjeżdżała.
— To konieczne. Nie można ich w takiem nieszczęściu opuścić. A teraz, panie Piotrze, powiedz szczerze, co o tem myślisz?
— A co pan myślisz? Jakiego zdania są lekarze?
— Są wszystkie pozory wypadku. Można go przypisać nieuwadze, nieostrożności, fatalnemu trafowi; ale ja, mówiąc między nami, w wypadek nie wierzę. Ten strzał za dobrze trafił. Jastrzębskiego od dawna znam, widywałem go często. Ile razy był w mieście, nigdy domu mojego nie minął. Czasem żądał porady, czasem pomocy w jakim kłopocie, a najczęściej przychodził bez specyalnego powodu, tak sobie, na pogawędkę, na szklankę herbaty. Otóż od kilku miesięcy obserwowałem w nim zmianę. Znać było po nim zniechęcenie, zmęczenie. Niekiedy objawiał nienaturalną, gorączkową energię, to znowuż wpadał w apatyę. Coś się psuło — dodał starowina, stukając się palcem w czoło. — Zresztą sekcya nam wskaże, czy zaszły jakie zmiany w mózgu.
Pan Piotr z krzesła się zerwał.
— Dajże pan pokój! — zawołał. — Człowiek jeszcze żyje, a pan o sekcyi mówisz!
— Niema się czego unosić, kochany panie Piotrze; rzecz smutna, ale zwyczajna, w wielu wypadkach niezbędna. Jest to zwykle ostatnia instancya, rozstrzygająca nasze spory fachowe — dodał z westchnieniem. — Żem o niej wspomniał, nie dowodzi to bynajmniej obojętności z mej strony. Wypadek ten boleśnie mnie dotknął, i chcąc, aby ten dom ani na chwilę nie był bez opieki, pozostanę tu aż dotąd, dopóki stałego dozoru nie urządzimy. Pan musisz przecie być u siebie w domu, porozumieć się z sąsiadami, pomyśleć o jakiejś pomocy materyalnej, bo tu, o ile wiem, nie przelewa się. Jedźże tedy, czasu nie tracąc, a za ową sekcyę nieszczęsną nie gniewaj się na mnie. Pragnąłbym z całej duszy, aby się ta katastrofa szczęśliwie skończyła, ale cóż znaczą nasze życzenia wobec nieubłaganych praw natury? Z temi niema żartów.
Pan Piotr uścisnął w milczeniu rękę lekarza, ten zaś pozostał na miejscu. W milczeniu, na palcach, przechodził z pokoju do pokoju, od dogorywającego męża do nieprzytomnej żony, to uspokajał spłakane córki, namawiał, aby się chociaż na krótki spoczynek udały.
Udało mu się przekonać zrozpaczone dziewczęta; posłuchały życzliwej rady i odeszły. Natura upomniała się o swoje prawa i zasnęły wkrótce snem twardym, kamiennym.
Tymczasem doktor posłał po księdza.
Przed wieczorem przyjechały panie z Cieciorki i przywiozły z sobą Sałacką, aby objęła ster gospodarstwa domowego.
Jęcząc, uskarżając się półgłosem na swoje zdrowie stargane i siły nadwątlone, otyła klucznica wzięła się energicznie do rzeczy i, podczas gdy Andzia i jej matka pocieszały panienki, starając się wlać w nie otuchę i nadzieję, ona spenetrowała zaraz cały dom, kuchnię, śpiżarnię, zapoznała się ze służbą i była już jakby u siebie.
Panny Jastrzębskie, Ludka i Nina, szczupłe i wątłe dziewczęta, złamane ogromem nieszczęścia, jakie na nie spadło, z płaczem tuliły się do Andzi i jej matki, odczuwając w tych kobietach szczerą, serdeczną życzliwość i współczucie.
Jakoś im było raźniej i nie tak straszno; zdawało im się, że jeszcze nie wszystko stracone, że świeci drobny promyczek nadziei.
Dobre kobiety nie miały serca odjechać, pozostały w Królówce do północy, a potem, na wniosek Andzi, do rana.
Noc przeszła dość spokojnie, zmiany na gorsze nie było. Nazajutrz przyjechali lekarze, na parę godzin wpadł pan Piotr, a przed samym wieczorem przybył stary doktor. Kazał stangretowi zatrzymać konie przy bramie, żeby turkotu przed domem nie robić, pieszo udał się przez dziedziniec.
Przed domem spotkał ekonoma.
— No, cóż słychać? — zapytał.
— Nie wiem, panie konsyliarzu — odrzekł, — ale felczer jakoś głową kręci i mówi, że trzeba będzie znowu po doktora posłać. Pan niespokojnie leży i trochę czkawka go męczy, nie wiadomo z czego, bo przecie nic nie jadł. Dobrze, że pan konsyliarz przyjechał, przynajmniej wiedzieć będziemy, jak się rządzić.
— Zaczekajże tu na mnie, panie Pakułowski, ja do chorego zajrzę i zaraz tu wrócę.
Nie długo na siebie dał czekać, za kilka minut przyszedł, usiadł na ławeczce, zamyślił się.
— Jakże, panie konsyliarzu — zapytał półgłosem ekonom, jakby go chcąc zbudzić z tej zadumy, — czy będzie się posyłało?
— Nie trzeba, nie! Ja na całą noc zostanę z wami, a pan nie kładź się, konie każ mieć w pogotowiu.
Ekonom otworzył swe małe, szare oczki jak mógł najszerzej; wielkie jego wąsiska zaczęły się szybko poruszać, powieki drgały.
— Panie — rzekł głosem zdławionym, — czyżby, broń Boże?...
— Cicho, cicho. On kona.
— Kona! — szepnął z płaczem.
— Bądźże mężczyzną, mój kochany.
— Ano, juści, że jestem, ale widzi pan konsyliarz, jak się kilka lat służy, jak się przywiąże... Przecież człowiek ma serce, a ono, psia kość, boli!
Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał; przez grube, opalone palce ciekły łzy.
— Siądź pan, uspokój się — szepnął doktor.
Ekonom usiadł na ławce z łkaniem tłumionem.
Noc była prześliczna, wymarzona, jedna z najpiękniejszych, jakie jesień dać może. Na lazurowem niebie złociły się gwiazdy, srebrzył się półksiężyc; zmrok i cisza otaczały uśpioną ziemię.
Dwaj ludzie siedzieli na ganku w milczeniu, obaj myśląc o śmierci.
Jeden widział ją już oczyma wyobraźni swej jako przerażająco biały, fantastycznie wysoki szkielet ludzki z błyszczącą kosą śmierci w ręku; drugiemu przedstawiała się ona jako niewidzialna a potężna i nieubłagana siła zniszczenia i rozkładu, jako milcząca wykonawczyni praw niewzruszonych, przedziwnie mądrych, odwiecznych.
Ekonomowi zdawało się, że przerażające widmo wyszło z za lasu, z za góry, że płynie w powietrzu, przesuwa się ponad łąkami, przekracza rzekę, wchodzi już między drzewa i lada chwila wejdzie do tego domu; stary lekarz zaś wyobrażał sobie, jak w konającym człowieku rwą się ostatnie nitki życia, jak zatrzymują się w biegu ostatnie kółeczka tej dziwnie skomplikowanej machiny, powołanej do istnienia i kończącej to istnienie na mocy rozkazów wyższych i praw niezłomnych.
Doktor siedział w milczeniu, zadumany, pogrążony w myślach smutnych; Pakułowski wzdychał i nie śmiał tego milczenia przerywać, chociaż wiele pytań sunęło mu się do głowy.
Ten łudził się jeszcze; zdawało mu się, że niemożebną jest rzeczą, aby człowiek, który jeszcze przed trzema dniami był zdrów, chodził, pracował, kłopotał się, miał tak nagle, zaraz, rozstać się z tym światem.
Strzał, rana ciężka — prawda, ale strzał nie zabił go od razu, a ranę opatrzyło i pielęgnowało kilku lekarzy. Od czegóż oni są, poco istnieją, jeżeli nie potrafią zatrzymać uciekającego życia, wrócić zdrowia?
Rozmyślania te nagle przerwane zostały; na ganku ukazał się felczer, zbliżył się do doktora i szepnął:
— Już!
Rzeczywiście było już wszystko skończone.
Przy łóżku zmarłego stała Sałacka, trzymając zapaloną gromnicę; dwie dziewczyny służebne, klęcząc, odmawiały pacierze.
Doktor do panien się udał; wskazał im matkę chorą, bezprzytomną, i tym sposobem od głośnych wybuchów żalu powstrzymał.
Kilku konnych posłano zaraz z listami: do pana Piotra, do Cieciorki, do najbliższych sąsiadów, a rano Pakułowski wybrał się na drabiniastym wozie do miasta po trumnę, światło i wszystko to, czego potrzeba do smutnego obrządku.
Biedna wdowa, bezprzytomna, nie wiedziała nawet o nieszczęściu, jakie ją spotkało, nie miała pojęcia, że katastrofa, która ją powaliła na łoże boleści, już osierociła ją i córki jej, że do domu weszła śmierć i żałoba.
Nie mogła również wiedzieć, że nad dwiema zrozpaczonemi dziewczętami czuwają dobrzy ludzie i że sąsiadka z Cieciorki wraz z córką w kilka godzin po wypadku przybyła, aby nawiedzonym nieszczęściem nieść pomoc i pociechę.






III.

N

Na drugi dzień, przed zachodem słońca, rozkołysały się wszystkie dzwony w dzwonnicy wiejskiego kościoła; minorowy, poważny ich głos rozchodził się daleko po polach, powtarzał smutnem echem w lasach, docierał aż do zwalisk starożytnego zamku, płynął nad wodami rzeki.
Z dziedzińca małego dworku w Królówce wyruszył orszak żałobny, prowadził go jeden ksiądz; karawan, urządzony na wozie drabiniastym, ciągnęły cztery konie, za nim zaś kroczyła pieszo garstka sąsiadów i włościan, a kilkanaście powozów i bryczek zamykało pochód.
Smutne tony psalmu rozlewały się w powietrzu, orszak posuwał się po drodze, której kresem miał być widoczny z daleka kościołek.
Tam złożono zwłoki, a pogrzeb miał się odbyć na drugi dzień w południe.
Na ten obrządek zjechali się wszyscy, nawet dalsi sąsiedzi, przybyło sporo osób z miasteczek sąsiednich, znaleźli się i koloniści i włościanie z bliższych wiosek.
Nieboszczyk miał wielu znajomych i życzliwych, a śmierć jego, nieprzewidziana, nagła, zaszła w okolicznościach niezwykłych, stała się faktem głośnym w okolicy. Jedni śpieszyli na pogrzeb, pragnąc oddać ostatnią posługę zmarłemu, okazać współczucie sierotom, innych znów pociągnęła ciekawość i chęć dowiedzenia się bliższych szczegółów o wypadku.
To też przed ogrodzeniem kościelnem w dzień pogrzebu zebrało się wiele bryczek, powozów, wozów, a w kościele było tłumno.
Przed rozpoczęciem nabożeństwa pan Piotr z synowcem swoim stał przed plebanią i rozmawiał z kilkoma sąsiadami; do grupy tej przyłączył się i ów lekarz starowina, który aż do ostatniej chwili był przy chorym.
Rozmawiali na temat: co począć, aby mienie wdowy i sierot od zagłady ocalić, aby uratować chociaż tyle funduszu, aby miały z czego istnieć, gdy wtem nadjechał pan Topaz. Ubrany był czarno, z wyszukaną elegancyą. Wysiadłszy z powozu, kroczył powoli ku drzwiom kościelnym, oglądając się i upatrując znajomych. Spostrzegłszy gromadkę, wśród której stał pan Piotr, zbliżył się do niej, uchylił kapelusza, do znajomych rękę wyciągnął.
— Czy nie spóźniłem się? — zapytał.
— O, nie, jeszcze czas, nabożeństwo rozpocznie się za kwadrans dopiero.
— To bardzo dobrze, a byłem w obawie, że się spóźnię, i kazałem nieoszczędzać koni. Mam amerykańskie kłusaki, które chodzą jak wiatr. Znacie je panowie, te gniade?
— Pierwsze konie w szerokiej okolicy — odezwał się ktoś z obecnych, — wszyscy ich panu zazdroszczą.
— Och, och, jest czego?!... ale mniejsza o to; kazałem śpieszyć, bom szczerze chciał oddać temu biedakowi ostatnią posługę. To obowiązek obywatelski i sąsiedzki. Chciałem, a nie znam zwyczajów, w zaproszeniach zaś nie oznaczono godziny. Powiedziano tylko „przed południem.” Ścisłość tej definicyi pozostawia wiele do życzenia.
— Zapewne — rzekł pan Piotr, — ale wiadomo, że to znaczy między godziną jedenastą a dwunastą.
— Szczerze przyznaję, że w interesach kościelnych nie jestem wielki znawca; w Warszawie, na przykład, bywałem na pogrzebach nieraz przed południem, po południu, jak się zdarzyło, lecz co tam! Jestem na czas i to mnie bardzo cieszy. Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie oddał ostatniej posługi temu biedakowi, który w tak radykalny sposób zlikwidował swe interesa. Jest to także metoda, ale, podług mego zdania, niedobra.
— Pan dobrodziej się myli — rzekł pan Piotr.
— Jakto? Chwalisz sąsiad taki gwałtowny system?! No, no, ja się dziwię.
— Pan dobrodziej ma złe informacye — odezwał się doktor.
— Wszyscy tak mówią...
— Śledztwo zupełnie co innego wykryło. To, co pan nazywasz likwidacyą interesów, było dziełem wypadku, fatalnego zbiegu okoliczności.
— No, no?!
— Wybierał się na polowanie; miał torbę myśliwską na sobie, prawdopodobnie chciał wykręcić nabój, przez nieostrożność spowodował wystrzał i...
— Więc to tak?
— Tak, panie. Taki jest rezultat śledztwa sądowego, taka opinia lekarzy. Wszelkie inne pogłoski są bezpodstawne, a mogą szkodzić córkom zmarłego. Dlaczego ma do nich przylgnąć na zawsze tytuł „dzieci samobójcy?”
— Masz pan słuszność; dość im tytułu biednych, bezposażnych panienek. Tak, szanowni panowie — dodał, — największą mądrością w życiu jest umieć wybrać sobie... ojca. Nie potrzebuję mówić, że nie każdemu dany jest ten talent.
Aforyzm, obliczony na efekt, przeszedł bez wrażenia, nie wywoławszy nawet uśmiechu.
Pan Topaz mówił dalej:
— Przyjechałem sam jeden. Żona moja i córka są kobiety bardzo nerwowe. Moja małżonka, gdy widzi płaczących, zaraz się łzami zalewa, a córka dostaje bicia serca. Co się tyczy mego syna Adolfa, ten jest zdeklarowany dekadent.
— Poeta?
— Nie, do pisania wierszy nie ma on chęci, tylko że sypia regularnie do godziny dziesiątej, więc go nazywam dekadentem, od wyrazu dekada, który cokolwiek przypomina liczbę dziesięć. Syn mój swoich obyczajów nie lubi zmieniać, więc cóż miałem robić? Przyjechałem sam na ten smutny i żałobny obchód. Bądź-co-bądź, nieboszczykowi Jastrzębskiemu zawdzięczam poznanie tych miłych stron i nabycie ładnego majątku. Ruiny zamku w Królówce, moja słabość do starożytności, sprowadziły mnie tutaj. Wprawdzie nie kupiłem zamczyska, bo odnowienie wypadało za drogo, ale zostałem sąsiadem szanownych panów. Gdybym kupił Królówkę, może nie znajdowalibyśmy się na tym smutnym obrządku. Jastrzębski nie wybierałby się na polowanie, nie dotykałby fatalnej strzelby. Ja, przyznam się panom, polowań nie lubię. Bywam na nich, bo jakże? Trzeba dla towarzystwa, dla zasady „noblesse oblige.” Mam przepyszną broń, importowaną z pierwszorzędnych fabryk angielskich, ale nie nabijam jej nigdy; wolę zachować życie stu kuropatw, aniżeli stracić jedno, moje własne.
— Bardzo chwalebna ostrożność — rzekł pan Piotr, — ale — dorzucił, zwracając się do stojących obok — już czas. Chodźmy, panowie, do kościoła, nabożeństwo zaraz się rozpocznie.
W kościele panował zmrok, czarne zasłony w oknach nie przepuszczały promieni słonecznych, a przez to płomyki licznych świec na ołtarzach, w żyrandolach, przy katafalku, wydawały się jaśniejsze.
Trumna spoczywała na wysokiem wzniesieniu, otoczona mnóstwem roślin; śpiew żałobny rozlegał się smutnie i łączył z minorowymi tonami organów; dym kadzideł wznosił się w górę i, niby lekka chmurka, płynął w powietrzu nad głowami obecnych.
Po mszy kondukt żałobny, prowadzony przez kilku księży, ruszył ku cmentarzowi. Za trumną, niesioną to przez ziemian, to przez włościan na zmianę, postępowały dwie sieroty. Osłonięte zwojami czarnej, gęstej krepy, szły, trzymając się nawzajem pod ręce, tuląc jedna do drugiej, a widok ich budził we wszystkich szczere, niekłamane współczucie.
Panna Anna z matką swoją pozostały w Królówce, by czuwać przy chorej, nieprzytomnej wdowie, i tym sposobem dać córkom możność oddania ostatniej przysługi ojcu.
Cmentarz znajdował się w niewielkiej odległości od kościoła, pochód więc trwał krótko, ceremonia pogrzebowa nie zajęła również wiele czasu.
Trumnę spuszczono do grobu, grudy ziemi posypały się na jej wieko, a jednocześnie rozdzierający duszę krzyk żalu osieroconych dziewczątek wstrząsnął wszystkich do głębi.
Otoczyły je zaraz kobiety, pocieszały, o ile w takim razie pocieszać można, uspokajały, pragnęły jak najprędzej wyprowadzić je z cmentarza. Biedne panienki były przygnębione, złamane ogromem nieszczęścia, jakie na nie spadło. Ojciec już w grobie, matka chora ciężko, między życiem a śmiercią; przyszłość... o tej nie myślały, myśleć nie mogły, widziały one tylko, że dotychczasowe ich życie, względnie miłe i jasne, naraz omroczyły jakieś straszne cienie, że, jak kir żałobny, rozciągały się one nad dworkiem, napełniały park, padły na pola, na ogród, na ostatnie kwiaty jesienne.
Biedne sieroty! Bezprzytomne prawie umieszczono w powozie, użyczonym przez któregoś sąsiada; dwie panie wsiadły z niemi, aby im towarzyszyć.
Kiedy powóz ruszył, do pana Piotra zbliżył się Pakułowski; oczy miał jeszcze wilgotne od łez, czapkę miął w ręku.
— Proszę pana — zapytał, — co ja mam teraz robić?
— Jakto co? z czem?
— A no, wielmożny panie, z gospodarstwem, z zarządem, ze wszystkiem. Tylko patrzeć, jak się żydziska ruszą i zaczną rwać na wszystkie strony. Nieboszczyk umiał sobie z nimi jakoś radzić, ja nie potrafię. Zaraz złość się we mnie burzy, kipi, i albobym klął, albo bił, albo bramę zamknął i psy z łańcuchów pospuszczał.
— Dajże pokój, panie Pakułowski, w taki sposób nie można interesów załatwiać.
— Ja wiem, wielmożny panie, ale w inszem zdarzeniu toby i święty nie wytrzymał, tylko plunął w garść i prał bez pamięci.
— Nie wdawaj się w żadne prania, bo cię do kozy wsadzą, a folwark zostanie bez dozoru. Zamiast pomódz, zaszkodzisz. Jedź do domu, ludzi pilnuj, robotę zarządź, jak zwykle, wszystko niech idzie swoim trybem.
— Dobrze, wielmożny panie, a jeżeliby przyjechali?
— To im powiedz, że ja interesami się zajmę. Zapowiedz, żeby ci wszyscy, co mają do nieboszczyka pretensye, zgłaszali się z dowodami do mnie. To ich uspokoi. Jedźże teraz, panie Pakułowski, ja będę w Królówce jutro, rozpatrzę się w waszem gospodarstwie.
— Jadę, zaraz jadę; tylko jeszcze dziadów dopilnuję, żeby porządek koło grobu zrobili. Chciałbym przed zimą kilka ładnych drzewek przy mogile posadzić, niech tam dobre panisko ma chociaż tę pamiątkę ode mnie.
Rozmówiwszy się z ekonomem, pan Piotr zwrócił się do sąsiadów i zaprosił wszystkich do siebie na naradę, co zrobić z Królówką i w jaki sposób zabezpieczyć byt wdowy i sierot.
— Więc to ma być coś w rodzaju rady familijnej? — zapytał pan Topaz.
— Coś w rodzaju obowiązku sąsiedzkiego i ludzkiego — odrzekł pan Piotr, — a nazwać to można, jak kto chce.
— Ależ ja to doskonale rozumiem, sąsiedzie, i sam się na owo posiedzenie napraszam. Nie chcę być pominiętym w takiej poważnej, obywatelskiej czynności.
— Prosiłem wszystkich życzliwych i nie śmiałbym pominąć szanownego pana, którego światłe zdanie może nam się bardzo przydać.
— Bez przechwałki powiadam, że tak jest — odrzekł pan Topaz. — Gdzie idzie o interesa, mogę czasem dobrze poradzić, a interesa Królówki, o ile wiem, także rady bardzo potrzebują. Tam podobno kręci się dużo drobnych żydków, a chociaż to są poczciwi ludzie, jednak sprawa z nimi bywa wogóle dość trudna.
— No, co do ich poczciwości...
— A, przepraszam! Szczerze mówiąc, ja sam tych łapserdaków nie lubię i jestem do pewnego stopnia antysemitą, ale na nich trzeba się zapatrywać z innego punktu widzenia.
— To jest?
— Trzeba przyznać, że są oni ludźmi o wysokich zaletach rodzinnych, że zaś każdy z nich posiada wielką rodzinę, a mały kapitał, przeto, rzecz prosta, musi z tego kapitału ciągnąć tak znaczne odsetki, żeby swą rodzinę wyżywić, przyodziać, wychować i wyposażyć. Zapatrujmy się tylko z tego punktu widzenia, a niezawodnie zbliżymy się do wniosków, wychodzących wysoko ponad poziom pospolitych uprzedzeń i niechęci. Czy nie mam słuszności?
Pan Piotr odpowiedział z uśmiechem:
— O ile zgodzilibyśmy się na wybór punktu widzenia. Teraz, panowie, wstąpimy na plebanię po księdza. On także pojedzie z nami.
— Owszem, owszem — rzekł Topaz, — wstąpmy. Ja bardzo szanuję kanonika, chociaż prawie zawsze różnimy się w zdaniu, ale to nic nie szkodzi i przyjaznego stosunku nie psuje. Zresztą ja, przyznam się panom, mam zamiłowanie do dysput i zdaje mi się, że rozminąłem się ze swojem powołaniem. Powinienbym był szukać karyery w adwokaturze, albo w parlamencie. Stało się inaczej, poświęciłem się trochę interesom, trochę agronomii i trochę archeologii. Trzy specyalności na jednego człowieka, to zdaje się dość!
Ksiądz mieszkał w małym domku drewnianym, przygarbionym ze starości i trochę w ziemię zapadłym. Dach porósł mchem, okna były prawie tuż przy ziemi, w głównych drzwiach człowiek wysokiego wzrostu musiał się schylać, chcąc wejść.
Niejednokrotnie była podnoszoną myśl wybudowania nowej plebanii, ale proboszcz opierał się temu stanowczo.
— Kochani panowie — mówił do członków dozoru kościelnego, — miejcie wy dozór nad kościołem, bo od tego jesteście i to do was należy. Pomagajcie, radźcie, krzątajcie się, zbierajcie fundusze, aby dom Boży we wzorowym porządku mógł być utrzymany, o proboszcza zaś nie troszczcie się. Trzydzieści pięć lat w tej chałupie przemieszkałem i przemieszkam do śmierci.
Uparcie bronił ksiądz swego domku, gdyż dobrze mu w nim było, a przez długie lata przyzwyczaił się do tych zacisznych pokojów, małych okien, zielonych pieców, do kominka.
Tu miał swoje obrazy, szafy z książkami, narzędzia ogrodnicze i pszczelarskie, oraz tokarnię, którą się w wolnych chwilach zabawiał. Sprzęty były proste, dębowe, tylko w pierwszym pokoju, gdzie gości zazwyczaj przyjmował, znajdowała się staroświecka kanapa, dwa fotele, sześć krzeseł wyściełanych i duży stół okrągły.
Ksiądz wybiegł na spotkanie gości.
Był to staruszek niewielkiego wzrostu, szczupły, o siwych, krótko przystrzyżonych włosach, oczach bystrych i ruchach energicznych.
— Kanoniku — rzekł pan Piotr zaraz od progu, — czasu nie traćmy, jedźmy.
— Zaraz, kochani panowie, ale was tak o czczej duszy nie puszczę. Siadajcie, wnet coś podadzą, a za pół godziny, najdalej za trzy kwadranse, pojedziemy. Długo was trzymać nie będę.
Oprócz gospodarza do stołu zasiadło sześć osób: pan Piotr z synowcem, pan Topaz i trzech sąsiadów: pan Roman z Malowanki, pan Józef z Okrąglaka i pan Seweryn z Małej Woli.
— Niewielka jest liczba nasza — rzekł ksiądz.
— A jednak kompletna — odpowiedział pan Roman, szpakowaty jegomość z długą brodą. — Więcej, kanoniku, w naszej okolicy nie znajdziesz.
— O jaki komplet panom idzie? — zapytał pan Topaz.
— O komplet dawnych znajomych — odpowiedział pan Piotr; — ogromnie jesteśmy przerzedzeni.
— Tak, tak.
— Co panowie chcecie? — dorzucił Topaz — ja nie jestem jeszcze stary człowiek, a już straciłem masę znajomych. Jedni pomarli, inni zbankrutowali, jeszcze inni podzieli się nie wiadomo gdzie. Wyjechali za ocean, na drugą półkulę świata. Taka kolej rzeczy; trwałości mało na świecie, za najsolidniejszą firmę ręczyć nie można, czy czasem nie wywróci koziołka. Ja to zawsze powiadam i, jak zawsze, mam słuszność. Zazdroszczę księdzu kanonikowi tych zielonych pieców.
— A to z jakiego powodu? U siebie zapewne masz pan o wiele ładniejsze.
— Bez wątpienia, ale nie takie starożytne. Przypuszczam, że w Królówce, w starem zamczysku, musiały się znajdować takie same lub podobne.
— Być może — odrzekł ksiądz, — ale na pewno nie wiem.. Jak zapamiętać mogę, to w tych zwaliskach nic już, oprócz ścian nawpół zrujnowanych, nie było.
— Wie kanonik dobrodziej co? Możebyśmy zrobili tranzakcyę? Ja księdzu każę postawić śliczne nowe piecyki hermetyczne, choćby półporcelanowe, a te stare gruchoty zabiorę. Mam zamiar jeden pokój w moim pałacu przerobić na starożytną zbrojownię; gdy ją takie piece antyki ogrzewać będą, nabierze ona jeszcze więcej archaicznego charakteru. Co kanonik na to powiada?
— Nic — odrzekł ksiądz z uśmiechem, — niech pan konferuje z dozorem kościelnym, respective z panem Piotrem, i jeżeli propozycya będzie korzystna, to w kościele odnowimy wielki ołtarz, ja przyjmę pańskie nowe piecyki, a te stare kafliska niech ozdabiają rycerską komnatę.
— Ileż takie odnowienie może kosztować?
— Panie dobrodzieju — rzekł pan Piotr, — zostawmy to czasowi; jeżeli koniecznie zechcesz przyozdobić zbrojownię, to przyjdziemy do porozumienia się. Teraz co innego nas powinno zajmować.
— Wdowa i sieroty! Prześlicznie powiedziane, po obywatelsku, właśnie tak lubię.
— Jedziemy, panowie, jedziemy.
Wszyscy wyszli, pan Piotr z kanonikiem na końcu.
— I Topaz z nami? — zapytał cicho ksiądz.
— Nie mogłem go pominąć. Zapraszałem wszystkich, stał w tej samej gromadce.
— A no, przeszkadzać nam nie będzie. Siadam z tobą, panie Piotrze. Stanisław przyjedzie po mnie przed wieczorem.
O tej samej porze w Królówce, gdzie nad chorą wdową i upadającemi pod brzemieniem żalu panienkami rozciągnęła opiekę panna Anna z matką swoją, Sałacka wyszła na dziedziniec i skierowała kroki swe ku folwarkowi.
Na ścieżce spotkał ją Pakułowski.
— Ach! — zawołała otyła jejmość radośnie — nareszcie widzę człowieka, do którego można przemówić! Cóż? Jakże? Pochowaliście nieboszczyka? Pogrzeb porządny był? Księży dużo? A narodu, mój panie kochany, ile było narodu? Bo to, widzi pan, według mego rozumienia, to tak: choćby było sto świec i nie wiem ile kwiatów, jeżeli narodu niema, to jakby nic nie było. Ja chciałam być, z całej duszy chciałam, ale przy naszej pani służba twarda, a przytem nasza pani, a choćby i nasza panienka, beze mnie, to jakby bez prawej ręki. Sałacka tu, Sałacka tam, wszystko Sałacka; żeby pan wiedział, w gospodarstwie tak, jak w zegarze: ruch dzień i noc... no, i chwalić Boga, nic nie braknie, wszystko mamy; a tu zaś, pożal się Boże! na co spojrzeć, to nie tak, jak należy.
— Ha, widzi pani.
— Nie, nie! Ja panu nie przymawiam, bo cóż mi do tego... domowe gospodarstwo nie ekonomska rzecz, tylko tak oto powiadam przy okazyi, że, na mój głupi rozum, to jabym tu, we dworze, całą służbę na cztery wiatry zaraz rozpędziła, bo to tylko darmo chleb zjada, a pożytek z niej żaden. Nieboszczyk... świeć Panie nad jego duszą, nie wymawiając, trzy razy „wieczny odpoczynek” zań zmówiłam... nieradny był człowiek. My, chociaż same baby, ale jakoś niezgorzej gospodarujemy w Cieciorce.
— Niech-no pani Sałacka tak znowuż nie wydziwia! w Królówce też zboże się rodzi i nie chodzimy po ludziach chleba prosić; a jeżeli pani Sałacka na to mnie zatrzymała, żeby mi zaraz dyfamacyę zrobić, to kłaniam politycznie i do widzenia.
— Jezus Marya! a też z pana Pakułowskiego gorączka! Cóż za dyfamacya? Że się pytam grzecznie i uczciwie o pogrzeb? Pan Pakułowski nawet mi nie odpowiedział, tylko od razu dyfamacya. Może jeszcze do sądu?
— Kiedy pani Sałacka do słowa przyjść nie dała.
— Ja? Właśnie pary z ust nie puszczam, tylko słucham, bom ciekawa, a sama być nie mogłam, chociaż chciałam.
— A no, moja pani, krótko mówiąc, pogrzeb był uczciwy.
— A to ładnie, to bardzo ładnie! Kwiaty, ma się rozumieć, też?
— Dokoła katafalku moc zieloności.
— Skądże ich tyle?
— Alboż ich u naszego kanonika brak? Była tam kiedy pani Sałacka w ogrodzie?
— W księżym? Nie.
— No, to niechże pani Sałacka wie, że tam jest taki budynek, co ma jedną ścianę i dach ze szkła, a pod spodem kanał, niby piecowy. W tym właśnie budynku kanonik kwiaty trzyma.
— A ja myślałam, że to tylko u nas?
— Bo pani Sałacka myśli, że wszystko, co najlepsze, to tylko u was, a u ludzi nic. Wasza panienka może na kwiaty znawczyni, ale i ksiądz też znawca. Kwiatów dał, a naszego nieboszczyka pana pochował uczciwie. Pytała pani o naród... otóż było narodu moc: panowie, koloniści, chłopi, pełniusieńki kościół. I pan Piotr był; w nim teraz cała nasza opieka i podpora.
— A bo nie inaczej, tylko tak. Toć nie krewny, ani powinowaty, ani kum.
— Moja pani Sałacka, czasem obcy życzliwszy jest, niż krewny. Przyjaźnili się z nieboszczykiem i dość. Właśnie przed kościołem zapowiedział mi, żebym ludzi trzymał w garści, żeby wszystko szło porządkiem, i skoro jakie żydzisko zechce co psocić, to mam im politycznie powiedzieć, żeby szli czy jechali do niego, niby do pana Piotra.
— No, no, zawsze on jednak poczciwy, choć ze statecznych kobiet drwić lubi.
— A teraz, skoro pani Sałacka już wszystko wie, co chciała wiedzieć, to ja pójdę do swego zatrudnienia.
— Niechże pan zaczeka, mój panie kochany. Siądę tu na kamieniu, bom okrutnie słaba, ledwo się ruszam.
— A cóż to pani Sałackiej?
— Wszystko mnie boli, każda kosteczka, a najbardziej nogi i krzyż; po drugie, że siły wcale nie mam, ani za grosz. Zdaje się, że wiatrby mnie zdmuchnął.
— Miarkując po osobie, trzebaby okrutnie silnej wichury.
— Zawsze po osobie! Czy pan myśli, żem ja taka tęga? Z osłabienia człowiek musi przyodziewku więcej brać i przez to zdaje się tęgi. Najgorzej, panie, z krzyżem.
— I mnie nieraz krzyż boli, ale ja mam swój sposób wypraktykowany i ten mi zawsze pomaga. Na noc się wysmaruję, a rano siadam na koń i choćby cały dzień mogę się uganiać.
— Mój złoty, kochany panie, cóż to za sposób?
— A widzi pani, to moje smarowidło robi się tak: bierze się...
Zaledwie wymówił ten wyraz, puścił się pędem w stronę bramy; biegł jak szalony, przeskoczył przez przełazek w płocie i zniknął za krzakami jaśminu.
Sałacka rozkrzyżowała ręce zdumiona i przestraszona.
— Oszalał dziad — rzekła, — nic innego, tylko oszalał.
Tymczasem Pakułowski do bramy dopadł i stanął w niej, jakby na straży.
Wielki, biały, wychudły koń ciągnął długi wóz, na którym siedziało czterech żydów.
Ich to z daleka dostrzegł ekonom. Właśnie w bramę wjeżdżać mieli, gdy w niej stanął. Koń, na widok tej żywej przeszkody, zatrzymał się.
— Dobry wieczór, panie Pakułowski — odezwał się jeden z przybyłych.
— Dobry, dobry, jak dla kogo.
— Nu, co pan dziś taki hardy? Niech pan ustąpi, nam trzeba wjechać w dziedziniec, my mamy interes.
— Dziedzic nie żyje.
— Wiemy o tem, że nie żyje. My bardzo żałujemy.
— Dziedziczka ciężko chora, leży bez pamięci.
— Owszem, my życzymy, niech ona będzie zdrowa, ale niech nas pan Pakułowski wpuści na dziedziniec.
— Nie potrzeba, panienki są małoletnie i z wami się układać nie będą, a ja nie mam do was interesu. Nie handluję z wami, jestem w obowiązku, w służbie.
— Nu, co to ma znaczyć, co to jest?
— Tak jest, jak mówię, i na dziedziniec was nie wpuszczę.
— Nie bądź-no pan waryat — odezwał się najstarszy wiekiem żyd, — ja pana o to bardzo grzecznie proszę. Pan wiesz, że my jesteśmy bardzo porządni ludzie i że każdemu z nas należy się trochę pieniędzy. Wygodziliśmy w potrzebie bez wielkiego zysku, prawie całkiem bez zarobku, teraz my chcemy swoje odebrać. Czy to grzech, że kto dopomina się o swoje?
— A choćby nawet nie odebrać — dodał drugi, — to chcemy przynajmniej dowiedzieć się, z czego będziemy odbierali, chcemy zobaczyć, co tu jest.
— Pan Pakułowski tylko żartuje. Ja wiem, pan wpuści na dziedziniec, do folwarku, do dworu, pan nam wszystko pokaże. Sam nas pan oprowadzi.
— Ani myślę. Nie wpuszczę i nie pokażę.
— My przecież nie żądamy darmo, my się znamy na grzeczności. Niech to pan Pakułowski weźmie trochę na rozum.
— Nie. Już raz powiedziałem, i jedźcie sobie z Bogiem.
— Ustąp-no waćpan, co to za gadanie jest?! Co pomoże, że pan nie ustąpisz? Czy pan nie wiesz, że my możemy przyjechać z takim, co każe panu ustąpić, a wtedy co będzie? Gdzie się pańska pycha podzieje?
— To moja rzecz. Nie wpuszczę was teraz i dość.
— Nu, poco to głupie bałamuctwo? My wasana potrzebujemy odepchnąć, nas tu kilku jest, wszyscy, chwalić Boga, zdrowi ludzie.
— I ja parobków mam też kilku — odrzekł spokojnie ekonom.
— Co robić z takim człowiekiem? To waryat!
— Ja wam powiem, co robić.
— Słuchamy, owszem, powiedz pan mądre słowo.
— Naprzód konia zawrócić.
— Jakto zawrócić?
— No, to przecież potraficie; potem jechać przed siebie, od lasu na prawo, przez górę, i znów na prawo od figury.
— Co ma być? Pan Pakułowski nas uczy, którędy droga do Krasek! My nie mamy interesu do Krasek.
— Właśnie sami nie wiecie, do kogo macie interes, choć tacyście nibyto mądrzy. Pan Piotr zapowiedział mi, że skoro który żyd się zgłosi, żeby go odsyłać do Krasek. Wiedzcie tedy o tem i opowiedzcie innym, niech mają z sobą dowody i jadą.
— To jest mądre słowo — rzekł żyd najstarszy.
— Szmul ma racyę, to jest mądre słowo. Szlachcic rzetelny i odpowiedzialny; skoro on powiedział, to dla nas dość. Tylko, panie Pakułowski, czy to prawda, że on tak powiedział?
— Niedaleka droga, dziś jeszcze możecie się przekonać, że nie kłamię. No cóż?
— Owszem, dość dla nas, zawracamy konia, jedziemy, już jedziemy. Bądź pan zdrów, a nasz koń powinien dostać od pana ćwiartkę owsa, to mu się sprawiedliwie należy, on zarobił.
— Nie mój owies, nie mój koń, nie w mojej potrzebie wasza podróż.
— Fe!... Pan Pakułowski skąpiec jest.
— Jak się dorobię i będę na swojem, to co innego.
— Pan się dorobi!! Idź pan spać, pan żałuje ćwiartki owsa i chce się dorobić. Próbuj pan handlować piaskiem. Dobranoc!






IV.

P

Park w Królówce imponował rozmiarami swymi i wielką ilością najrozmaitszych drzew. Zaczynał się on tuż przy zwaliskach i rozciągał na pochyłości wzgórza, aż do rzeki, a w niższej części był przecięty kilkoma kanałami sztucznymi. Jedną stroną dotykał on dworku; im bliżej ku rzece, tem drzewa były wyższe i grubsze, a gałęzie ich tworzyły nad drogami zielone sklepienie, przez które z trudnością przedzierały się promienie słoneczne. Nad brzegiem rzeki rosły ogromne olchy i od cienia, jaki rzucały, woda wydawała się czarną prawie.
Również czarną wydawała się woda kanałów, nad którymi trzymały się jeszcze gdzieniegdzie mostki; większa część ich zrujnowała się już od dawna i tylko słupy, w wodzie sterczące, świadczyły o ich niegdyś istnieniu.
W parku było kilka obszernych polanek, porosłych bujną trawą, kilka wpół rozwalonych letnich domków czy altan, zwaliska kapliczki murowanej.
Na wszystkiem, co zrobiła ręka ludzka w tej niegdyś magnackiej siedzibie, znać było niszczącą siłę czasu, zapuszczenie i upadek. Budynki, mosty zrujnowane, drogi zarosłe, ale natomiast to, co od natury zależy, imponowało wzrostem, ogromem, bujnością.
Drzewa jedne nad drugie ogromne, pod drzewami leszczyna gęsta, pod nią paprocie, niezliczona moc drobnych roślin kwitnących.
Dla ptaków park ten był rajem; wśród rozłożystych gałęzi drzew, w gęstwinie krzaków, wśród trawy, gnieździły się one swobodnie, wysiadywały młode i nikt im nie przeszkadzał, nikt nie zakłócał spokoju.
Miały tam jakby swoje własne królestwo, to też od wiosny aż do jesieni park rozbrzmiewał ich śpiewem, świergotem, cierkaniem, wrzaskiem.
W pogodną noc majową daleko rozchodziły się silne tony pieśni, wydzwanianej przez setki słowików, brzmiały pełno, donośnie, płynęły z falą rzeki, na skrzydłach wiatru, daleko. A od samego rana, gdy słowiki umilkły, rozbrzmiewał znowuż śpiew drozdów, kosów, wilg, gruchanie dzikich gołębi i turkawek, wrzask sójek i krasek, rozlegał się głos kukułek, a dzięcioły twardymi dziobami uderzały w drzewa.
Od pola zlatywały się sroki, plotkarki wrzaskliwe i, zasiadłszy na wysokiem drzewie, przekrzywiając głowy, podskakując na gałęziach i trzepocząc skrzydłami, robiły istny jarmark. A ktoby zliczył ten drobiazg pierzasty, te maleńkie ptaszyny, odzywające się ciągle, krzątające się bez ustanku, przelatujące z gałązki na gałązkę, trwożne i czupurne zarazem, a szybkie i ruchliwe prawie jak myśl. Skakały i świegotały te miłe, maleńkie a pełne życia i energii istotki, walczyły mężnie o ziarnko, o robaczka dla piskląt, od wschodu słońca do zachodu.
Piękny i uroczy na wiosnę, imponujący bogactwem zieleni podczas lata, jesienią park ten był szczególnie uroczy. Wprawdzie już opuściła go wówczas znaczna część pierzastych mieszkańców, wprawdzie przerzedziła się już zwarta gęstwina liści, które opadać zaczęły, ale natomiast na drzewach pojawiła się przedziwna a niesłychanie bogata rozmaitość barw.
Liść każdy u schyłku krótkotrwałego swego żywota zmienia się, traci zieloność, a zbliżająca się śmierć wyciska na nim swe piętno.
Jeden blednie i prawie białym się staje, inny żółknie, jak cytryna, ów czerwienieje znowuż, jakby z gniewu, że życie tak krótkie, że siły nikną, że lada chwila mocniejszy podmuch wiatru oderwie go od macierzystej gałązki i strąci na ziemię, na wielki, przedzimowy cmentarz zwiędłych kwiatów i opadłych liści, przeznaczonych na rozkład, na zgnicie, na podścielisko pod nowe generacye roślinności.
A jaka jest rozmaitość tych barw przedśmiertnych, ile odcieni i tonów! Blade, jasno-żółte, ciemno-żółte, brunatne, rdzawe, lekko zaczerwienione, czerwone, poczerniałe, koloru miedzi, srebra, złota, piasku, popiołu, a wszystko to odcina się mocno od niezmieniającej się nigdy zieleni świerków i jodeł.
Słońce, blizkie zachodu, posyłając ziemi ostatnie pocałunki pożegnania na długą rozłąkę zimową, oświetla te drzewa różnobarwne, wiatr trąca liśćmi i każe im się poruszać, by migotały w promieniach, niby motyle.
I coraz taki motyl barwisty odrywa się od drzewa, drga w powietrzu i łagodnym, falowatym ruchem zniża się ku ziemi, a za nim dąży drugi, dziesiąty, setny, ważą się w powietrzu i padają na paprocie, na mchy, na połyskującą falę rzeki, która chwyta je na swój grzbiet ruchliwy i niesie, niesie, dopóki nie wyrzuci na brzeg przy zakręcie.
W taki właśnie wieczór jesienny, w owym parku, tyloma ozdobionym barwami, wyzłoconym w promieniach słonecznych, na polance, niedaleko ruin kapliczki, na fotelu, siedzi kobieta wyszczuplała, blada jak marmur, o delikatnych rysach twarzy, oczach dużych, ciemnych, włosach siwiejących.
Ubrana w czarną suknię, na ramionach ma zarzucony szal ciepły, głowę jej przykrywa czarny, koronkowy czepeczek. Obok niej uwija się ruchliwy staruszek, z twarzą starannie wygoloną, w okularach o ciężkiej, złotej oprawie. Przy fotelu stoją dwie panienki w sukniach żałobnych.
— No, nareszcie, no, Bogu dzięki! — mówi starowina — przecież zdołaliśmy panią namówić. Cóż? spójrz-że pani dokoła, rzuć okiem na te drzewa, na słońce, odetchnij pani głęboko, pij to czyste powietrze, bo w niem zdrowie. No cóż? jakże? dobrze tu?
Odpowiedziała mu skinieniem głowy.
— Więc dobrze, prawda?! Wierz mi, kochana pani, że ten świat nie zbrzydł jeszcze zupełnie, chociaż się trochę popsuł, a życie ma także swoje dobre strony. Proszę nie oponować, nie przeczyć. Ja wiem, co pani chcesz powiedzieć, wiem... Zycie przynosi ciężkie smutki, ale ono daje także radości. Pani jesteś kobieta wierząca, a więc w sercu twojem, w duszy, posiadasz lekarstwa o wiele skuteczniejsze, aniżeli wszystkie nasze apteki. Żyjesz, więc jesteś na coś potrzebna, masz obowiązki do spełnienia, cel przed sobą. Dano ci, pani, ciężkie brzemię do dźwigania; tak ciężkie, że o mało nie złamałaś się pod niem, ale dano ci także i siły. Powstałaś na nogi. Kazano ci żyć, więc żyj, walcz dalej. Wybacz, że ja tak po ojcowsku przemawiam, ale mój wiek poniekąd upoważnia do tego. Zresztą, gdy się na czyjeś nieszczęście patrzy, gdy się widzi kogoś skazanego na śmierć i tak cudownie ocalonego, to oczywiście powstaje jakieś, nazwij pani jak chcesz, przywiązanie, sympatya...
Wyciągnęła do niego rękę szczupłą, przezroczystą niemal, i rzekła cichutko:
— Tak, panu zawdzięczani życie.
Starowina aż odskoczył.
— Nie zawdzięczasz mi pani nic, ja cudów nie robię! Byłem przekonany, żeś stracona, a że się stało inaczej, to nie moja zasługa. Jam panią tylko pielęgnował, ale nie leczył. Dziękuj Temu, kto cię ocalił... i dość już o tym przedmiocie raz na zawsze. Obecnie staraj się siły odzyskać, uśmiechnij się pani do życia.
— Czyż ja mogę?
— Zaraz to zobaczymy. Panienki! — zawołał, zwracając się do dziewcząt — panno Ludwiko, panno Antonino, zbliżcie się do matki z pieszczotą, ucałujcie ją. No, żywo, nie dajcie się prosić. Jeżeli pani nie uśmiechniesz się do tych sierotek, to pomyślę, żeś kamień, a ja stary niedołęga, mający o sercu ludzkiem takie wyobrażenie, jak kura o pieprzu.
Dziewczęta do kolan matki przypadły i ręce jej całować zaczęły — wdowa uśmiechnęła się przez łzy.
— Zwycięstwo! — wołał uradowany staruszek. — Mamy wreszcie uśmiech, a to zwiastun chęci do życia. Teraz, droga pani, zaczniemy starać się o siły; będziemy panią uczyli jeść, chodzić, a dalej nastąpi powrót do normalnego trybu życia, do pracy, za którą znów przychodzi zadowolenie i spokój ducha.
— Panie doktorze, są smutki, które trudno przeboleć, są straty, których nie można zapomnieć.
— Masz pani słuszność, zapomnieć nie można i nie wolno. Pani wspomnienia swoje, pamięć o towarzyszu życia, musisz zachować na zawsze. Żal po nim nie wygaśnie, ale idzie o to, aby nie objawiał się on przez szarpanie własnej egzystencyi i zaniedbywanie życia dla grobu, ale żeby był traktowany z filozofią rezygnacyi. Owszem, odwiedzaj pani mogiłę drogą, łzami ją zraszaj, w kwiaty ubieraj, ale nie zaniedbuj dla niej obowiązków; czcij pamięć tego, co w niej spoczywa, i dla tej właśnie pamięci myśl o dzieciach. To obowiązek — dodał z naciskiem; — myśl o nim pogodzi panią z życiem, a przeświadczenie, że go spełniasz, da ci, nie chcę powiedzieć szczęście, ale ów pogodny spokój ducha, ów spokój, który bliższym jest szczęścia, niż się ludziom zdaje. No cóż, czy pójdziesz pani za życzliwą radą, czy zechcesz usłuchać głosu starego przyjaciela?
W odpowiedzi wdowa ujęła jego rękę, i zanim spostrzedz się zdołał, podniosła do ust.
— A, pani! — zawołał — cóż to znowuż?! do czego podobne? Tak się nie robi. Obrażę się śmiertelnie i noga moja nie postanie tu więcej.
— Nie gniewaj się, panie — rzekła chora, — nie gniewaj, dobry, zacny nasz przyjacielu.
— No, zgoda, zgoda, tylko proszę tego więcej nie robić, bo się pokłócimy. Dobrze pani tu, na powietrzu?
— Dobrze — szepnęła.
— Szkoda, że teraz nie wiosna, ale ponieważ nie możemy odwrócić odwiecznego porządku, więc korzystajmy chociaż z pogodnej jesieni. Dopóki tylko będzie tak ciepło i sucho, codziennie trzeba przepędzać parę godzin na powietrzu! Niech panie pamiętają o tem koniecznie.
— Doktorze — zapytała chora, — powiedz mi, co się tu u nas dzieje?
— Jakto co? Co pani chcesz wiedzieć?
— No, u nas, tu, w Królówce. Wiadomo panu, że było ciężko, a teraz boję się pomyśleć, co nas czeka.
— Niech pani tem sobie głowy nie zaprząta; jak teraz, to troska pana Piotra i kilku dobrych sąsiadów. Gdy odzyskasz pani zdrowie, zdadzą ci szczegółową relacyę. W folwarku Pakułowski porządku pilnuje i jakoś wszystko się łata. Dobrze jest, nie zagraża wam nic. Bądź pani spokojna.
— Mateczko, mamy gości — odezwała się panna Ludwika i pobiegła ku domowi, a w chwilę później ukazała się w alei w towarzystwie Andzi; obok nich szedł pan Jan.
— Co za niespodzianka! — zawołała Andzia, witając chorą — co za niespodzianka radosna! Zastajemy panią już w ogrodzie, ubraną, siedzącą o swej mocy. Doktorze, dokazujesz cudów!
— Niech-no pani nie szydzi ze mnie, bo przy pierwszej sposobności zapiszę najbardziej gorzkie lekarstwo i nastraszę pijawkami.
— Zdrowa jestem i zdaje mi się, że przynajmniej w blizkiej przyszłości nic mi nie zagraża. Przedstawiam pani mego ciotecznego brata — rzekła, zwracając się do wdowy.
— Słyszałam często o panu. Na długo w nasze strony?
— Miałem zamiar przepędzić tu kilka tygodni, ale stryj i ciotka tak mi są radzi, że prawdopodobnie pobyt się przedłuży.
— A może i zamieni na stały — dorzuciła Andzia z uśmiechem.
— Doskonale! — zawołał doktor — właśnie młodzieży nam potrzeba, młodej intelligencyi, świeżych sił, bo my, mówię o naszem szczupłem kółku przyjaciół, zestarzeliśmy się. Może jesteśmy już zbyt zacofani w stosunku do ogólnego postępu, może na wiele rzeczy zapatrujemy się inaczej. Ja młodzież bardzo lubię i chętnie szukam jej towarzystwa. Bardzo to naturalny objaw, mojem zdaniem. Stary weteran schodzi z pola, na którem długie lata krzątał się, walczył, pracował. Zdobył trochę doświadczenia, doznał wielu zawodów, w rezultacie przekonał się, że albo nic na tym świecie nie uczynił, albo bardzo, bardzo niewiele, więc też ciekaw jest, z czem idą młodsi do życiowych bojów, jakie nowe godła pragną na swych sztandarach wypisać. Piękna to rzecz młodość, jej porywy szlachetne, siła, energia, zapał! Otóż cieszę się, że przybywasz pan do naszego grona; znajdziemy nieraz sposobność do rozmowy.
— Z przyjemnością, panie doktorze. Jeżeli tak się stanie, że będę musiał osiąść na wsi, to oczywiście towarzystwo ludzi intelligentnych będzie dla mnie bardzo pożądanem.
Rozmowa stała się ogólną, a prowadził ją stary doktor, opowiadając różne nowinki, dowcipkując.
Jan przypatrywał się sierotom. Były one na pierwszy rzut oka podobne jedna do drugiej: obie jednakowo szczupłe, niewielkiego wzrostu, o drobnych rysach twarzy i dużych, czarnych oczach; przy dłuższej jednak obserwacyi różnica stawała się widoczną. Starsza, Ludwika, była poważniejsza, skupiona w sobie, cicha; młodsza, Nina, zdradzała usposobienie żywe, prędkie, pełne energii.
Pierwsza, gdy do niej mówiono, spuszczała powieki, a długie, jedwabiste rzęsy rzucały cień na jej matowo białą twarz; druga patrzyła przed się śmiało dużemi, błyszczącemi oczyma, policzki jej ożywiał delikatny rumieniec, jakby z płatków róży polnej barwy sobie pożyczył, na ustach błąkał się uśmiech łagodny.
Gdyby nie zmartwienie, jakie przeszła, nie smutki ciężkie — jak śmierć ojca, długa choroba matki, — srebrzysty głos tej dziewczyny rozbrzmiewałby przez dzień cały to wesołym szczebiotem, to kaskadą śmiechu, to znowuż rzewną piosenką. Rozlegały się nieraz nuty owych piosenek wśród parku, mieszały z głosami ptasząt i płynęły w powietrzne przestworza. Groźne widmo śmierci kazało im zamilknąć na dłużej.
Panna Anna pod względem powierzchowności kontrastowo odróżniała się od sióstr Jastrzębskich. Była to wysoka, dorodna, doskonale rozwinięta blondynka, o oczach barwy chabru, włosach ciemno-złotych. Włosy miała uczesane gładko, gruby warkocz spadał jej na plecy.
Temperamentem zbliżała się do Niny — była wesoła, pełna życia, siły i wdzięku.
Pan Jan odezwał się:
— Stryj miał słuszność, wychwalając piękność tego parku.
— Istotnie — odrzekł doktor, — to ozdoba naszej okolicy; kto go zakładał, miał gust.
— Te ogromne drzewa świadczą, że musiało to być bardzo dawno.
— O, tak! wówczas, kiedy jeszcze w zamku nie gnieździły się sowy i nietoperze, jak dzisiaj, lecz mieszkali ludzie. Do ruin i do tego parku przywiązane są różne legendy, ale to zwykła rzecz; legenda czepia się ruin, tak samo jak mech. Czasem fakt rzeczywisty służy jej za osnowę, czasem podobieństwo jakieś, cień faktu, a z pokolenia w pokolenie idąc, od każdego coś biorąc, pierwotna wersya zmienia się, rośnie i coraz to nowymi dodatkami ozdabia.
— Jeżeli chcesz, Jasiu — rzekła panna Anna, — poznać te legendy i wogóle całą poezyę tutejszego ludu, to poproś panny Ludwiki, żeby ci otworzyła swe skarby. Zna ona wybornie wszystkie podania, wszystkie opowieści, pieśni, wierzenia, gusła. Zdaje mi się nawet, że potrafiłaby zamawiać i czarować.
Panna Ludwika spuściła oczy i odezwała się ze smętnym uśmiechem:
— Obmawiasz mnie, Andziu. Mógłby pan pomyśleć, że odbywam wycieczki na Łysą górę i tam, wraz z czarownicami, warzę w wielkim kotle trujące zioła, a ja tylko lubię słuchać baśni i pieśni, poznaję zaś przesądy i zabobony ciemnych ludzi nie tylko dla własnej ciekawości, lecz dlatego, aby je zwalczać i obalać.
— Ludwisiu — odezwała się panna Anna, — opowiedz nam legendę o starym zamku.
— Opowie nam to pani kiedyindziej — rzekł doktor; — teraz zajmiemy się naszą rekonwalescentką. Słońce zachodzi, wiatr chłodny powstaje, trzeba wracać do domu.
— Już?
— Koniecznie. Jutro koło południa znowuż pani wyjść będzie mogła przed dom lub do parku; teraz wracamy. Panie Janie, proszę do pomocy. Pani oprze się na naszych ramionach.
Wszyscy weszli do dworku, zapalono światło, przy rozmowie czas szybko upływał; była już blizko północ, kiedy goście odjechali: doktor do miasta, w którem mieszkał, panna Anna z bratem do Cieciorki.
Księżyc świecił na pogodnem, bezchmurnem niebie, noc była prześliczna.
— Cóż, braciszku — zapytała panna Anna, — jakże ci się podoba nasza okolica?
— W tem półświetle, półmroczu, jakie ją teraz otacza, wydaje mi się bardzo poetyczna. Wogóle można te strony polubić.
— To też posłuchaj dobrej rady stryja Piotra i zostań z nami. Na co masz szukać po świecie pracy i szczęścia, skoro tu jedno, a może i drugie znaleźć łatwo. A może ty pożądasz szerokiego pola działalności, może marzysz o rozległych horyzontach?
Młody człowiek milczał.
— Zdaje mi się jednak — ciągnęła dalej Andzia, — że i tu znalazłbyś dużo do roboty. Cóż ty na to, kochany braciszku?
— Dajcie mi czas do namysłu — odrzekł.






V.

W

W   Kraskach, domu pana Piotra, w ogromnej izbie narożnej, do której było osobne wejście wprost z dziedzińca, było gwarno i głośno.
Przy stole, na środku stancyi stojącym, oprócz gospodarza, siedział proboszcz, pan Seweryn z Małej Woli, człowiek sześćdziesięcioletni, dobrej tuszy, z ogromnymi białymi wąsami, obok niego pan Roman z Malowanki, mężczyzna szpakowaty, z długą brodą, i pan Topaz.
Przy samych drzwiach, na stołku, ulokował się Pakułowski.
Oprócz tych osób, było dziewięciu żydów z sąsiedniego miasteczka, a znajdowali się w ciągłym ruchu: to gromadzili się na środku pokoju, to cofali do kąta, to zmęczeni siadali na długiej ławie pod ścianą i naradzali się szeptem, to znów w głośnym lamencie starali się dowieść, że im się krzywda dzieje.
Pakułowski protestował, powtarzając ciągle jeden tylko wyraz:
— Łgarstwo!
To ich doprowadziło do pasyi.
— Pan Pakułowski — krzyczeli — chce nas krzywdzić; on jeszcze w swojem życiu nigdy prawdy nie powiedział.
— Łgarstwo!
— On jeszcze w swojem życiu nigdy trzeźwy nie był.
— Łgarstwo!
— Co to za gadanie jest! Co za łgarstwo? Czy pan Pakułowski pamięć stracił, czy przy rozumie nie jest?
— Cicho, cicho! — zawołał pan Piotr — dość już! Dwie godziny zeszło na niczem. W taki sposób nie dojdziemy do ładu. Przestańcie mówić wszyscy razem, legitymujcie się po kolei; kto ma jakie pretensye, niech je usprawiedliwi, niech złoży dowody, a wtenczas...
— My wszyscy jesteśmy sprawiedliwi, wszyscy mamy dowody. Gdzie jest waryat, któryby dał bez dowodu? Gdzie ci pewni panowie, którym na samo godne słowo dać można?
— Możeby się znaleźli — rzekł pan Topaz.
— Prawda, prawda, są, ale takich niedużo.
— Łgarstwo! — odezwał się znowuż Pakułowski.
— Fe! jak pan Pakułowski powie słowo to ono akurat tak pasuje, jak krowa do karety. Pan jesteś niepolityczny człowiek.
— Cicho, cicho, dość!
Zabrał głos pan Seweryn, człowiek, pomimo poważnego wieku, prędki i porywczy. Zmarszczył groźnie brwi, szarpnął wąsa i zawołał:
— Słuchajcie-no, łajdaki! Swiętyby z wami nie wytrzymał, a cóż dopiero zwyczajny człowiek! Macie wóz i przewóz. Chcecie układać się, dobrze; nie chcecie, to idźcie na złamanie karku, znajdziemy na was sposób. No, niech się to już skończy, albo tak, albo inaczej. Raz, dwa, trzy!
Pakułowski zerwał się z krzesła i stanął w takiej pozycyi, jak gdyby chciał się rzucić do bitwy.
— Poco pan wstajesz? siedź pan! — zawołał jeden z żydów, ciągnąc ekonoma za rękaw. — Siedź pan, pan jesteś zmęczony, odpocznij pan sobie.
— Wielmożny panie — rzekł stary Abram, — już słyszeliśmy pańskie słowo, szlacheckie słowo, prędkie słowo. Można liczyć, że interes nawpół skończony.
— Ja wam to samo chciałem powiedzieć, co i pan Seweryn — odezwał się pan Roman..
— No, to już są dwie instancye.
— Kochani panowie — rzekł pan Topaz, — ja wam teraz coś powiem.
— Słuchamy, słuchamy.
— Weźmy ten interes po kupiecku.
— Śliczne słowo, po kupiecku.
— Wy chcecie ratować swoje kapitały, bo to wasza praca, wasza własność, wasza krew, to chleb waszych synów, to posagi waszych córek.
— Mądra, złota mowa! Wielmożny pan tak powiada, jakby z naszego serca każde słowo brał i przez swoje godne usta wypuszczał.
— Wy jesteście ludzie niebogaci, was szkoda, a kto chce waszej krzywdy, ten popełnia ciężki grzech.
— Oj, oj, jaki wielki grzech! To jest najcięższy grzech.
— To wszystko z jednej strony.
— Nu, a co ma być z drugiej strony? To na wszystkie boki jednakowa prawda.
— Czekajcie, zaraz wam powiem. Kiedyście przez delikatne serce i uczynność pożyczali nieboszczykowi pieniądze, to braliście za to procent, a kiedyście brali procent, to z góry, nie jesteście bowiem tacy głupcy, aby brać z dołu.
— Proszę wielmożnego pana, to był bardzo maleńki procent, odrobinkę tylko większy od żadnego procentu.
— Słuchajcie-no jeszcze. Ja was dobrze znam, ja nie mówię, że wy jesteście uprzykrzeni, żeście dokuczali wierzycielowi. Ja tego nie mówię. Ale jeżeli nieboszczyk dał wam za czekanie kilka rubli, albo trochę zboża, kartofli, gęś, albo kurę, toście tem nie gardzili, ponieważ macie rodziny i potrzebujecie żyć. Prawda?
— Ma się rozumieć. Skoro dawał, dlaczego nie mielibyśmy brać?
— Bardzo słusznie, a teraz chcę wam jeszcze powiedzieć jedno słowo.
— Owszem; wszystko, co wielmożny pan do tej pory powiedział, było bardzo śliczne, sprawiedliwe i bardzo rozumne. My sami nie powiedzielibyśmy lepiej, więc z ciekawością słuchamy jeszcze jednego słowa.
— Bardzo krótkie. Ponieważ wzięliście procent z góry, ponieważ braliście po troszce à conto w gotówce i w naturze, więc, sądzę, nie zrobicie złego interesu, jeżeli oddacie wszystkie wasze pretensye za czterdzieści procent.
Wśród kapitalistów zrobił się gwałt.
— Taka krzywda!
— Za czterdzieści procent!?
— My myśleliśmy, że pan za nami trzyma, myśmy chcieli dziękować, a tymczasem pan chce nas zgubić.
— To rozbój jest!
— Uspokójcie się — rzekł spokojnym głosem pan Topaz. — W handlu gniewu niema. Przyjmujecie propozycyę, zaraz będzie obrachunek i gotowizna na stole; jeżeli nie przyjmujecie, jedźcie do domu i róbcie, co wam się podoba. Albo tak, albo tak.
— My jedziemy!
— Do widzenia.
— Jedziemy. Kim, Mojsie! kim, Szmul! tu niema co robić.
Ostentacyjnie opuścili pokój i zamaszystymi krokami poszli przez dziedziniec ku bramie.
— Doskonale sąsiad do nich przemówił — rzekł pan Piotr; — obawiam się tylko, czy propozycya pańska nie odstraszy ich zupełnie.
Topaz uśmiechnął się tryumfująco.
— Bądźcie spokojni — rzekł. — Trzeba znać psychologię interesantów; ja pochlebiam sobie, że ją znam. Oni odeszli, ale nie daleko; przypuszczam, że stoją koło bramy i tam roztrząsają moją propozycyę, która jest dla nich dość korzystna i absolutnie możliwa do przyjęcia.
— Więc czemuż jej nie przyjęli?
— Kto panom powiedział, że nie przyjęli? Przeciwnie, oni ją od razu przyjęli, tylko oburzyli się trochę i wyszli.
— Na cóż ta komedya?
— Przepraszam, to wcale nie komedya, lecz metoda. Ma swoją metodę Patti, ma Mierzwiński, dlaczego oni jej mieć nie mogą? Obecnie stoją na uboczu i oczekują, żebyśmy ich tu poprosili. My tego nie zrobimy. Oni będą czekali jeszcze godzinę, dwie, trzy, może do wieczora. Nie doczekawszy się, przyjdą sami do nas, jak Mahomet do góry; przyjdą w nadziei wytargowania korzystniejszych warunków.
— Rzeczywiście — rzekł pan Piotr, — możnaby im jeszcze coś dorzucić, byleby nie bróździli.
— Owszem, należy im powiedzieć, że rozmyśliliśmy się i że układy z nimi już wyszły ze sfery projektów, że mamy inne zamiary. Wówczas oni zaczną nam tłómaczyć, że robimy wielkie głupstwo, że niema lepszej rzeczy nad zgodę i że nie rozumieją, dlaczego zmieniamy postanowienie, kiedy oni są skłonni do zrzeczenia się swych pretensyi za sześćdziesiąt procent. Wówczas ja zaproponuję im czterdzieści dwa. Znowuż będzie scena oburzenia i chęć wyjścia, ale nie wyjdą, rozpoczną targi, i skończymy dobrze i zgodnie za czterdzieści pięć. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Tymczasem możemy mówić o czem innem, a im zostawić kłopot myślenia. W mojem życiu byłem nieraz świadkiem rozmaitych likwidacyi i układów, i mam to przekonanie, że wierzyciele pewnej kategoryi zawsze są chętni do zgody, zwłaszcza, jeżeli mają dostać gotówkę. Oni ją natychmiast w ruch puszczą i korzyści z niej zaczną ciągnąć, w razie zaś procesu naraziliby się na długie czekanie i musieliby wykładać pieniądze na koszta. To jest bardzo prosta rzecz.
— Pan dobrodziej jest pewny tego, że wrócą? — zapytał pan Roman.
— Najpewniejszy; zresztą przekonacie się panowie wkrótce.
— Więc czekajmy.
— A może dla skrócenia czasu urządzić partyjkę? — rzekł gospodarz — ja wprawdzie nie jestem graczem zawołanym, lecz w miłem towarzystwie...
Zgodzili się na to i zasiedli na werendzie od strony ogrodu. Pakułowski, stosownie do polecenia pana Piotra, udał się na folwark, gdzie miał oczekiwać dalszych dyspozycyi.
Dom pana Piotra, postawiony przed kilkoma laty na miejscu starego, który się spalił, był duży, wysoki i niepodobny do zwykłego typu dworków szlacheckich. Wznosił się na wysokiem podmurowaniu, był obszerny, o pokojach wielkich, z oknami weneckiemi. Nie brakło w nim powietrza i światła.
Urządzenie domowe odznaczało się prostotą i skromnością. Stoły, krzesła, szafy z dębu, ciężkie i masywne, żadnych gracików, drobiazgów i świecideł; jedyną ozdobą były rośliny w oknach.
Pani Piotrowa hodowała je ze szczególnem zamiłowaniem i dlatego w każdem oknie było pełno zieleni i kwiatów.
Ozdobą domu były także dwie wielkie szafy oszklone, pełne książek; jedna mieściła w sobie same tylko dzieła specyalne, rolnicze, w drugiej znajdowały się utwory poetyckie, belletrystyka, broszury. Na wierzchu szaf piętrzyły się pisma peryodyczne, z roku na rok zbierane i oprawiane.
Majątek Kraski dostał pan Piotr po ojcu swoim w spadku, i objąwszy ten spadek w posiadanie, w kilka lat później ożenił się z panienką niezamożną, córką dzierżawcy sąsiedniego majątku. Posagu mu żona nie wniosła, ale posiadała wiele cennych zalet, które go mogły zastąpić.
Była dobrze wychowana, miła, urodziwa, łagodna i pracowita jak mrówka.
Dla pana Piotra wystarczało to i czuł się przy boku swej Jadwisi zupełnie szczęśliwym, i tylko jedna troska chmurzyła horyzont ich pogodnego życia, a mianowicie, że nie mieli dzieci. Boleli nad tem bardzo w pierwszych latach, lecz z czasem pogodzili się z losem i uczucie, jakieby dla własnych dzieci mieć mogli, przenieśli na Jasia, syna po zmarłym przedwcześnie bracie pana Piotra.
Pan Piotr pocieszał się myślą, że majątek, od wielu pokoleń w posiadaniu rodziny będący, nie wyjdzie z niej i że jeszcze przez długie lata mieć będzie właścicieli, noszących toż samo nazwisko.
Chłopiec, a następnie młody człowiek, nie był wtajemniczony w te plany; stryj trzymał go z daleka od siebie, pragnąc, aby wśród obcych ludzi kształcił się i sposobił do samodzielnej pracy, do wywalczania sobie stanowiska w świecie.
Dopiero gdy dzieciak na dorosłego młodzieńca wyrósł, pan Piotr go sprowadził do siebie, niby dla wypoczynku, a właściwie w celu zatrzymania go na zawsze.
Osobisty majątek młodego człowieka był niewielki, gdyż brat pana Piotra w niefortunnych spekulacyach znaczną część swego mienia utracił; tę resztkę, kilka tysięcy, wziął pan Piotr i zahipotekował na Kraskach.
Procenta przeznaczone były na wychowanie i edukacyę Jasia, ale że wystarczyć na to nie mogły, stryjaszek łożył z własnej kieszeni, marząc o tem zawsze, że synowiec zastąpi mu syna, że zostanie godnym dziedzicem nazwiska i majątku.
Pan Piotr nie miał powodu być niezadowolonym z synowca. Chłopiec zrobił wszystko, czego od niego żądano: ukończył szkoły, przeszedł wydział przyrodniczy, odbył praktykę roczną w dużem, postępowo prowadzonem gospodarstwie.
Pan Piotr nie bez pewnej dumy na niego spoglądał, a stryjenka, ujrzawszy kuzyna po długiem niewidzeniu jako dorosłego mężczyznę, nie mogła się nim nacieszyć. Rzeczywiście chłopiec był dorodny, przystojny i prezentował się doskonale.
Młody człowiek używał wypoczynku, który mu się po długoletniej pracy słusznie należał; u stryja było mu doskonale, co drugi dzień jednak jeździł do ciotki, gdzie zawsze zapraszany i przyjmowany był serdecznie.
Pan Piotr chciał się już zająć ustaleniem jego losu, lecz niespodziewany wypadek w Królówce i wynikłe stąd kłopoty stanęły na przeszkodzie. Nie można było bez opieki pozostawić wdowy i sierot, należało zająć się uregulowaniem interesów, ocaleniem zagrożonego mienia, zarządzić gospodarstwem, przeprowadzić układy z wierzycielami.
Przepowiednia pana Topaza sprawdziła się co do joty. Kapitaliści z miasteczka ani myśleli odjeżdżać. Odszedłszy za bramę, naradzali się między sobą z godzinę, następnie wpadli w „usposobienie wyczekujące,” to jest jedni ułożyli się na wasągach, drudzy na trawie i zasnęli, albowiem sen bywa zawsze posiłkiem, a częstokroć przynosi dobrą radę.
Obudzili się o zachodzie słońca i znów zaczęli rozmawiać, wreszcie wydelegowali jednego, aby poszedł do dworu na zwiady. Była krótka, ale gwałtowna sprzeczka przy wyborze delegata. Część chciała, żeby ten honor wziął na swe barki Abram, człowiek solidny i ze wszech miar godny zaufania; część znów proponowała Szmula. Większością głosów utrzymał się Szmul, dla swego względnego bogactwa, zimnej krwi, powagi i daru wysłowienia się.
Wziąwszy bat do ręki, aby się nim opędzać od psów, udał się Szmul do dworu i, jako człowiek przezorny, nie wszedł tam przez ganek, lecz wpierw zajrzał do kuchni, aby dowiedzieć się od służby, co panowie robią.
Jakoż powziął wiadomość, że pół godziny temu wstali od kart, teraz piją herbatę i za godzinę mają zamiar odjechać.
Zebrawszy te informacye, udał się Szmul do kancelaryi pana Piotra i tam czekał.
Po kwadransie sąsiedzi i pan Topaz siedzieli znowu przy dużym stole dębowym.
Delegat rozpoczął swe przemówienie od tego, że zarówno on sam jak i jego towarzysze ożywieni są najlepszemi chęciami, że samo traktowanie z tak godnymi panami przynosi im zaszczyt i sprawia niewypowiedzianą przyjemność, i że układ zostałby od razu zawarty, a interes od słowa skończony, gdyby nie to fatalne; „czterdzieści za sto.” Uważać to można albo za impertynencyę, albo za żart. W pierwszym wypadku można się słusznie obrazić i targować dalej, w drugim należy się roześmiać i także dalej targować. Kapitaliści ponieśli już dość znaczne koszta podróży, fatygowali się, trzęśli na wozach, nie chcą więc, żeby to było napróżno i czekają lepszej oferty ze strony tak wspaniałych i godnych osób.
Pan Topaz odrzekł na to:
— Mój panie, ja bardzo żałuję pośpiechu, z jakim wymówiłem: „czterdzieści za sto.”
— Co?
— Trzeba wam było zaproponować trzydzieści dwa, albo nic nie proponować, niechby rzecz poszła zwyczajną drogą.
— To ładnie, to bardzo ładnie! Tego wcale się nie spodziewałem po wielmożnym panu. Raz tak, za parę godzin inaczej.
— Trudno; żałuję pośpiechu, ale ponieważ wymówiłem... więc nie mogę cofnąć słowa. Bierzecie czterdzieści?
— Przy sześćdziesięciu będziemy grubo stratni.
— Tyle nie dam.
— Wielmożny panie! Taki człowiek, jak pan, taka osoba, jak pan, taki bogacz, jak pan, nie będzie żądał krzywdy biednych ludzi. Pan dobrodziej nie wie, ile dla tych pieniędzy, któreśmy pożyczyli, poszło w zastaw pereł, brylantów, kolczyków, srebrnych lichtarzy! Każdy z nas ma miękkie serce, a gdy się trafi zdarzenie, że trzeba komu wygodzić, każdy z nas wyciąga ostatni grosz z domu, obdziera żonę z kosztowności, pozbawia swój stół głównej jego ozdoby, byle się stawić na słowie. U nas honor to najpierwsza rzecz, to główna rzecz! Jeżeli nie możemy sami, to bierzemy wspólnika; mało jednego, bierzemy dwóch, trzech, ilu potrzeba! Panowie widzieli nas dziewięciu, ale naprawdę jest dużo więcej ludzi w tym interesie; każdy z nas ma swoją kompanię. Czy panowie zechcą ukrzywdzić taką gromadę ludzi, tyle familii!
— Czterdzieści — odrzekł na to przemówienie pan Topaz.
Szmul, znany z zimnej krwi i spokojnego charakteru, zaczął się niecierpliwić, z wymownego stał się lakonicznym.
— Pięćdziesiąt pięć — odrzekł.
— Czterdzieści.
— Pięćdziesiąt trzy.
— Czterdzieści.
— Pięćdziesiąt jeden!
— Czterdzieści.
— No, to ja idę.
— Do widzenia, idź pan.
— Proszę wielmożnego pana, szkoda naszego czasu, szkoda zdrowia. Czy pan już nic nie postąpi? Ja chcę skończyć, my chcemy skończyć. Ja ryzykuję! Będzie nasza strata, spuszczam na pięćdziesiąt! Czy jeszcze mało?
— Czterdzieści dwa.
— Przepraszam, bez urazy, kto wielmożnego pana uczył takiego targowania się? To nie wypada na wielkiego bogacza, na dziedzica.
Pan Topaz zwrócił się do swoich towarzyszów z zapytaniem:
— Czy można im dać czterdzieści pięć?
— Można — odpowiedzieli jednozgodnie.
— No, wiedz zatem, panie Szmulu, że to jest ostatnie moje słowo. Chcecie, bierzcie, nie, to ja odjadę i ci panowie również. Domyślasz się zapewne, że nie będziemy oczekiwali was przy bramie. No, bierzecie?
Szmul pogładził brodę i rzekł po krótkim namyśle:
— Co robić?! Niech będzie strata... bierzemy.
— Wiedziałem, że tak się skończy.
— Ja też wiedziałem — rzekł Szmul, — tylko zdawało mi się, że będzie trochę lepiej.
— No, idźże, wołaj tamtych, niech przychodzą i kończą, bo już późno.
Szmul sprowadził swoich towarzyszów i zaczęło się rozpatrywanie różnych dowodów, kartek, kwitów i wypłata.
Widok gotowizny naprawił kwaśne humory kapitalistów, nie wspominali ani o krzywdzie, ani o stratach, a kiedy otrzymali, co im z rachunku wypadło, Szmul zwrócił się do pana Topaza.
— My — rzekł — bardzo dziękujemy wszystkim panom za to, że tak pięknie z nami skończyli, ale największe podziękowanie należy się wielmożnemu panu. Pan dobrodziej tak to ślicznie zrobił, jakby całe życie tylko takimi interesami się trudnił; pan dobrodziej wielki znawca jest, pan dobrodziej od razu rozumie, co można, jak można i ile można. My wiedzieliśmy z góry, że z panem można będzie skończyć.
— Więc czemu zwłóczyliście? — zapytał pan Piotr.
— Nie można robić interesów po waryacku, należy zawsze cokolwiek wyczekać. W takim wypadku pośpiech zawsze zaszkodzi.
— Macie słuszność — rzekł Topaz: — ja się pośpieszyłem niepotrzebnie.
— To prawda — odrzekł Szmul: — był ten maleńki feler. Bylibyśmy oddali za czterdzieści. No, nic nie szkodzi, panowie przez to nie zginą, a biedne żydki zarobią pięć procent. My jesteśmy biedaki, kapcany. Cały nasz majątek, cały sposób do życia, to wiatr. Dopiero jest, już niema; czasem zdaje się, że coś jest, a naprawdę nic niema; czasem człowiek płacze, że nic nie ma, a Pan Bóg tak zrobi, że coś jest. Panowie mają swój widok od siewu do żniwa; my... aj, waj! od poniedziałku do wtorku, od środy do czwartku, a najdłuższy nasz widok: od piątku wieczór do niedzieli rano, dlatego, że w sobotę niema żadnego widoku. Wielmożny pan zna się na tem i potwierdzi, że ja prawdę mówię.
— W istocie, że tak jest.
— Albo nie? Na czem stoi nasze życie? Na kilku rublach; jeden ma kilkadziesiąt, wielki bogacz ma kilkaset. Żeby te ruble obracały się powoli, jeden raz do roku, to my wszyscy, broń Boże, umarlibyśmy z głodu, więc żeby tego nieszczęścia nie było, nasze ruble muszą się obracać prędko, muszą się kręcić w kółko, jak waryaty, a każde obrócenie ich musi coś dać. Dlatego my lubimy gotowiznę, dlatego my lubimy ruch, dlatego my wolimy jednego rubla dzisiaj, aniżeli trzy za rok. Kto powie: dlatego, że nie mamy cierpliwości. To nieprawda, my jesteśmy bardzo cierpliwi, tylko gęba niecierpliwa jest, ona nie daruje swego, chce codzień trochę i byle jak, a raz na tydzień chce dobrze i dużo. Oto cały sekret, cała mechanika tego interesu. My dziękujemy panom, my kłaniamy panom, my jedziemy już.
— Bądźcie zdrowi.
— Moje uszanowanie! — rzekł Szmul — jak będzie co potrzeba, proszę o nas pamiętać. Jesteśmy uczynni ludzie, honorowi ludzie, lubimy usłużyć.
Niedługo po odejściu żydów rozjechali się goście pana Piotra, naradziwszy się wprzód, co czynić z Królówką.
Stanęło na tem, że ogólny nadzór nad gospodarstwem obejmie pan Piotr; formalności prawne co do postępowania spadkowego załatwi pan Roman, a gotówki, o ile ta potrzebna na bieżące wydatki, dostarczy pan Seweryn. To, co już wydano, będzie pokryte ze sprzedaży zboża.
Topaz usprawiedliwiał się, że na żaden sposób czynnego udziału w tej sprawie przyjąć nie może.
— Za parę tygodni — mówił — odjeżdżam do Warszawy; moje letnie wakacye skończone. Tam czeka mnie robota, tam muszę być, więc osobiście pomagać panom nie mogę, ale jeżeli będziecie potrzebowali kredytu dla Królówki, proszę. Będzie mi bardzo przyjemnie. Do wysokości, albo ja wiem, do jakiej wysokości będzie trzeba? Do wysokości... dajmy na to, do wysokości tysiąca rubli macie kredyt otwarty. Wystarczy?
— Prawdopodobnie nie będziemy z niego korzystali, lecz w każdym razie dziękujemy w imieniu wdowy i sierot — rzekł pan Piotr.
— Ach, to bagatela, mała rzecz, zwyczajna przysługa sąsiedzka! W razie potrzeby przyślijcie panowie depeszę. Ja nie lubię listów, najlepsza korespondencya to depesza. Adres krótki: Warszawa, Topaz, albo: Topaz, Warszawa; dojdzie; odpowiedź otrzymacie natychmiast. To jest kredyt szanownych panów.
— Właściwie kredyt Królówki.
— Nie, panów osobisty. Ja nie lubię mieć interesów pieniężnych z damami — dodał, śmiejąc się. — Poeta nazywa je słusznie „marnym puchem,” więc wobec tego wszelka solidność jest wykluczona.






VI.

W

Wyjątkowo długa i wyjątkowo piękna była jesień.
Słońce przyświecało, szare chmury nie zakrywały nieba, droga była doskonała, twarda; bydło znajdowało dość pożywienia w lasach, na ugorach i na pastwiskach, chociaż październik dobiegał już do końca.
Resztki liści jeszcze się trzymały na drzewach; po polach, po ścierniskach, po płotach czepiały się białe o jedwabistym połysku nici babiego lata.
Roboty wszelkie ukończono, stodoły były już pełne, na polach wznosiły się liczne sterty, na łąkach wielkie stogi.
Świeżo dokonane zasiewy ozime już wschodziły, ruń ich była gęsta, zielona i zdawała się wiele obiecywać.
Korzystano z dróg dobrych i pogody, więc ku miastom ciągnęły wozy pełne świeżo omłóconego zboża, w folwarkach warczały młockarnie, w chłopskich stodołach rozlegał się miarowy łoskot cepów. Zaczęły się jarmarki w okolicznych miasteczkach, ożywiły targi, ruch był. Żydzi uwijali się po wsiach, poszukując różnych produktów do nabycia, chłopi znów do miast ciągnęli po przyodziewek zimowy, futrzane czapki, kożuchy.
W małym wiejskim światku zapanowało ożywienie; sezon chłopskich wesel, odbywanych zazwyczaj na jesieni, po wykopaniu kartofli, był w pełni.
Rozlegały się dźwięki niewykwintnych kapeli, okrzyki podochoconych biesiadników i pieśni wesołe.
Hucznie rozpoczynały młode pary nowe życie: po dwie i trzy doby z rzędu bawiono się i tańczono na zabój; gdy w chacie było za ciasno, wynoszono się na dziedziniec i pod gwiaździstem sklepieniem niebios, przy oświetleniu księżycowem, zabawa szła w najlepsze.
Dla myśliwych, do których liczby i stary lekarz należał, nie brakło roboty. Liczne stada kuropatw, spasione na kapuście zające nęciły w pole.
Doktor Kowalski, pomimo późnego już wieku, był namiętnym myśliwym; skoro tylko jesień nadeszła, korzystał z każdej sposobności, aby polować.
Praktykę niedużą już miał, czasu dość; był, jak sam się wyrażał, lekarzem emerytem, bo zebrał sobie fundusz na utrzymanie dostateczny, i lekarzem amatorem, gdyż wzywany do chorych, przeważnie biedaków, leczył ich bezinteresownie, a nieraz i na lekarstwo dawał z własnej kieszeni.
Polowanie było jego ulubioną rozrywką, a że wszystkich w okolicy znał, że go powszechnie lubiono, więc mógł tej rozrywki używać, gdzie chciał i ile chciał; wszędzie go zapraszano.
Nie przeszkadzał mu ani wiek poważny, ani tusza dość tęga; mógł bez zmęczenia chodzić przez pół dnia po podorywkach, a strzelał doskonale.
Na samą myśl, że ma polować, ożywiał się i nabierał energii. Zdawałoby się, że odmłodniał, gdy włożył buty myśliwskie, kurtkę popielatą z zielonemi potrzebami i kapelusz z piórem, gdy zdejmował z kołka strzelbę i torbę.
Broń to była staroświecka, kapiszonowa, ale doktor nie rozstałby się z nią za nic w świecie. Torbę również miał staromodną, dużą, wyładowaną różnymi przyborami. Był w niej róg z prochem, kilka woreczków skórzanych ze śrutem, pudełko z pistonami, garść pakuł na przybitki, płaska butelka ze starką i trochę wiktuałów, gdyż polowanie to ruch, a ruch wzbudza apetyt.
Przy torbie wisiały troki, rzemyki i siatka. Przewieszał ją doktor przez ramię na szerokim pasie, wyszytym bardzo pięknie na kanwie drobnemi pacioreczkami i jedwabiem, ongi, ongi, pięknemi rączkami.
W tych wycieczkach myśliwskich, o ile polowanie nie miało odbywać się w kniei, towarzyszył doktorowi duży, ciężki wyżeł, Lapis.
Było to psisko flegmatyczne, obojętne na wszystko, prócz polowania.
Zwykle leżał po całych dniach, zimową porą w gabinecie swego pana przy drzwiach, latem na ganku. Gdy przychodzili pacyenci, nie szczekał, nawet łba nie podnosił; chyba, że mu kto na ogon nadeptał. Dopiero gdy doktor wybierał się na polowanie, Lapis zaczynał się ruszać.
W chwili, gdy pan czyścił strzelbę, pies otwierał oczy, kładł mordę na wyciągniętych przednich łapach i bacznie patrzył na niego. Gdy ubierał się w kostium myśliwski, pies siadał, gdy brał torbę — wstawał.
— Lapis, będzie polowanie!
Pies ruszał ogonem na znak radości i szczekał.
— Lapis, jedziemy!
Na to hasło pies w szalonych podskokach rzucał się ku drzwiom, naciskał klamkę łapą, wybiegał na dziedziniec, na ulicę, skomlał i skakał.
Gdy doktor siadał na bryczkę, pies wyprzedzał konie i wtenczas już żadna siła nie mogłaby go wrócić do domu.
Do Krasek było od miasteczka dwie mile drogi. Doktor wybrał się rano, żeby czasu nie tracić, bo jesienny dzień krótki, a zanim się zajedzie, zanim gościnny gospodarz puści gościa na pole, upłynie parę godzin.
Na powitanie doktora wyszedł pan Jan i oświadczył, że stryj jest trochę cierpiący i położył się.
— Cóż mu się stało? — zapytał starowina ze współczuciem.
— Nie wiem; mówił, że tylko znużenie.
— Zobaczymy, zobaczymy. Widzisz, panie Janie, jaki to nasz los! Człowiek wybiera się na kuropatwy, a trafia na katar, febrę, lub, broń Boże, jeszcze na co gorszego. Muszę się rozbroić i przedewszystkiem zobaczyć chorego — dodał, zaczepiając na rogach jelenich torbę i strzelbę, — a Lapis będzie leżał tu, w sieni. Nie znasz, panie Janie, Lapisa?
— Widzę, że piękny wyżeł.
— Piękność to nie zaleta, ale mądry i dobry piesek. Poznasz jego cnoty w polu. Akurat dla mnie wyżeł, niegorący, posłuszny i zna moje grymasy.
Pan Piotr, dowiedziawszy się, że doktor przyjechał, podniósł się i wyszedł do niego. Na poczekaniu odbyła się konsultacya i starowina orzekł, że trzeba tylko wypoczynku.
— Wychodzić przez parę dni nie można — dodał, — nie trzeba wywoływać wilka z lasu.
— Więc chyba Jaś będzie panu towarzyszył.
— Jeżeli łaskaw, to i owszem, zrobi mi to wielką przyjemność.
— I mnie również, ale uprzedzam pana, że jestem myśliwym dyletantem; nie miałem ani czasu, ani sposobności oddawać się tej rozrywce, a pan dobrodziej, jak słyszałem, jest mistrzem.
— Tak sobie, amator, ale amator od lat wielu, więc nabrało się wprawy.
Po przekąsce, bez której uprzejma gospodyni nie chciała gościa wypuścić, ruszyli na niezbyt odległe pole pod lasem.
Doktor był w złotym humorze. Lapis spisywał się doskonale, sześć kuropatw padło pod celnymi strzałami staruszka. Pan Jan kilkakrotnie chybił i tylko jedną sztukę upolował.
Słońce zapadało za las, rzucając złoty blask na niebo, na wierzchołki sosen i dębów.
— Zmęczyłem się trochę — rzekł doktor, — stara maszyna psuje się. Dawniej, ho, ho! temu lat piętnaście, dwadzieścia, mogłem po całych dniach chodzić bez zmęczenia. Dziś już nie to, mój młody towarzyszu. Usiądźmy tu, na tym kamieniu. Od iluż lat ja go pamiętam! Ten kamień, ten las i te wszystkie pola, jakie naokoło widzisz, każdą ścieżkę, każdą miedzę tu znam. Ileż razy przedeptałem je z pańskim stryjem!
— Dawna znajomość panów łączy.
— Co to znajomość! Przyjaźń, szczera, wypróbowana. Znajomych można mieć mnóstwo, przyjaciół niewielu. Ja pana Piotra pamiętam jeszcze z owych lat, kiedy był kawalerem, od czasu, kiedy osiedliłem się w tych stronach i praktykować zacząłem. Młodzi byliśmy wówczas, życie kipiało w nas, mieliśmy zapał, energię, siły, a jakie śmiałe marzenia! Wszystko wydawało się nam łatwem. Szczęśliwa doba życia! Jedną ma tylko złą stronę: że przemija bezpowrotnie, pozostawiając tylko po sobie trochę wspomnień. Przesuwają się one często w pamięci, jak niknące obrazy na ekranie, i, rzecz dziwna, im odleglejsze, im dawniejsze, tem rysują się wyraźniej, tem większej nabierają plastyki. Pańskiego ojca, na przykład, widzę tak doskonale we wspomnieniach, że gdybym był malarzem, mógłbym jego wizerunek z pamięci narysować.
— Pan znał mego ojca?
— Doskonale; ojca i matkę; a ciebie, panie Janie, pamiętam, kiedyś był małem dzieckiem. Jestem przyjacielem całej twej rodziny. Ciotkę twoją, panią Justynę, wysoko poważam, a co się tyczy Andzi, to, gdybym był o trzydzieści lat młodszy, kochałbym się w niej szalenie.
Młody człowiek rozśmiał się.
— Mówię seryo — ciągnął dalej doktor, — bo, według mego zdania, to uosobiona szczerość, łagodność, prostota; w głowie wcale dobrze, a uroda... no, o tem niema co mówić. Śliczna panna i dość. Przyznasz zapewne, że mam słuszność.
— Z największą chęcią przyznaję, i gdyby nie blizkie pokrewieństwo, jakie mnie łączy z Andzią, kto wie, czy nie zostałbym rywalem pańskim.
— Łatwoby panu przyszło zwycięstwo, ale mnie wiek, a ciebie związki krwi usuwają z areny. Przyjdzie ktoś trzeci i będzie tryumfował.
— Otóż właśnie stryj Piotr ubolewa nad tem, że Andzia odrzuca tych trzecich, czwartych, piątych i za mąż nie wychodzi dotychczas.
— Wiem, że ubolewa, ale ja go pocieszam, że, prędzej czy później, znajdzie się szczęśliwy, i kto wie, czy już się nie znalazł.
— Co pan mówi?!
— A no tak, znajdzie się szczęśliwy. Czy to będzie nim syn pana Seweryna, nie wiem; nie przysiągłbym na to; czy nie będzie, takżebym nie zaręczył, ale coś mi się zdaje, coś przeczuwam.
— Andzia jest ze mną dość szczera, ale o tem nie wspominała.
— Widocznie nie chce mówić przed czasem. Ja bo, widzisz, wszystkich w tym zakątku znam, więc niejednego domyślić się mogę, chociaż mi nikt nie mówi. Wszyscy znajomi w tej okolicy, każdego miałem sposobność poznać w rozmaitych okazyach. Ot, choćby na przykład ci w Królówce.
— Proszę pana doktora — rzekł z wielkiem ożywieniem młody człowiek, — czy wyjaśniona jest prawdziwa przyczyna tego nieszczęśliwego wypadku?
— Nie badajmy; niech to pozostanie na wieki tajemnicą grobu. Stało się... Mnie się nie zdaje nic, kochany panie; wszystko przemawia za wypadkiem, przyjmujemy więc, że to był wypadek, nieszczęśliwe zdarzenie. Trafiają się przecież takie, jak gdyby na dowód, że życie nasze, na którem opieramy tak wiele projektów, nie warte jest złamanego szeląga. Ale porzućmy ten smutny temat, mówmy o czem innem.
— Ładne są te zwaliska, uroczy park w Królówce.
— Widzę, że nie możesz myśli od Królówki oderwać.
— Istotnie; piękna to i urocza miejscowość.
— Która?
— Jakto która? — zapytał młody człowiek.
— Ludwisia, czy Nina? — odrzekł z uśmiechem doktor. — Podług mego zdania, obie bardzo przystojne panienki. Po śmierci ojca los ich był bardzo niepewny, groziła im nawet ruina, ale pomoc sąsiedzka, dzięki poczciwej inicyatywie twego stryja, zażegnała katastrofę i, jak sądzę, parę lat rozumnej gospodarki i oszczędności ocali im majątek. Będzie to wyłączna pana Piotra zasługa. On tak to nieszczęście wziął do serca i postanowił ocalić te kobiety. No, kochany towarzyszu łowów — dodał, — odpocząłem już, pójdźmy więc ku domowi, boć mnie jeszcze czeka droga.
— Mógłby pan zanocować u nas.
— Nie, mam kilku chorych biedaków, których muszę jutro rano odwiedzić. A teraz, wybacz niedyskrecyę i ciekawość moją: Zostajesz z nami?
— Zostaję.
— To dobrze. Wyobrażam sobie, jak pana Piotra to ucieszy. Kiedyż zdecydowałeś się na to?
— Przedwczoraj, tylko...
— Cóż? cóż? — zapytał z zaciekawieniem.
— Stryj życzy sobie, żebym pozostał w Kraskach, a ja pragnąłbym pracy samodzielnej, wolałbym w okolicy dzierżawę jaką znaleźć.
— A wiesz, że to słuszne. Dwóch gospodarzy na Kraski to za dużo. Dzierżawy chcesz? Poszukawszy, możeby coś odpowiedniego się znalazło.
— Byle niezbyt dużego, bo nie mam wielkich funduszów.
— Poszukam, poszukam. Ach! — zawołał, uderzając się w czoło — mam myśl! Pyszna, wyborna myśl!
— Ciekawym.
— Musi pozostać tajemnicą do czasu. Wybadam stryjaszka, co o tem myśli i jak się na mój projekt zapatruje. Teraz wracajmy.
Poszli ścieżką, wydeptaną przez pola. Wieczór zapadał, jak zwykle na jesieni, szybko.
Ledwie zniknęły ostatnie blaski słońca na zachodzie, już noc, panowania chciwa, ogarniała ziemię: ciemne ściany lasów, okalające widnokrąg niby ramą, ginęły w mroku i zlewały się z szarym cieniem, obejmującym wszystkie przedmioty.
Już nie można było rozróżnić z daleka ani drzew, ani domostw ludzkich, tylko światełka w oknach błyszczały.
Było już zupełnie ciemno, gdy myśliwi powrócili z wyprawy. Zastali panią Justynę z córką, i doktor miał się przed kim popisać swoją zdobyczą.
— Jasiu — rzekła pani Justyna, — przyjechałyśmy umyślnie po ciebie. Musisz nam przynajmniej trzy dni poświęcić.
— Owszem, cioteczko, bardzo chętnie.
— Przepraszam, moi kochani — rzekł pan Piotr, — ale odłóżcie to na kiedy indziej.
— A to dlaczego? — zapytała Andzia.
— Dlatego, moja panno, że twój wujaszek jest chory, że szanowny doktor zabrania mu przez kilka dni wychodzić, a tem bardziej wyjeżdżać, więc Jaś musi stryja zastąpić, a nie zapominaj panna, że mamy teraz dwa gospodarstwa: jedno tu, drugie w Królówce, i że o to drugie powinniśmy dbać więcej, aniżeli o swoje własne. Ja muszę tam bywać prawie codzień, musiałbym być tam jutro, a że nie mogę, więc poślę zastępcę, a że nie mam innego i lepszego, więc musi się poświęcić pan Jan. Chyba, że nie podejmie się tej misyi i odmówi.
— Ależ, stryju, proszę tylko o instrukcyę i zaręczam, że wszystko wykonane będzie jak najdokładniej.
— Wobec tego i ja nie nalegam — rzekła pani Justyna, — ale wracając jutro z Królówki, wstąp do nas, Jasiu.
— Bardzo chętnie.
Nazajutrz rano biały arabczyk pędził po drodze do Królówki.
Jeździec puścił mu cugle i pozwolił pohulać z wiatrem. Rączy źrebiec używał też po dłuższym wypoczynku. Błysnął oczami, rozdął chrapy i w lekkich, sarnich skokach zdawał się wiatr prześcigać.
Na delikatnej jego skórze zarysowała się misterna sieć żyłek, grzywa jedwabista wzbiła się nad piękną szyją, nogi suche, żylaste, mocne jak stal, pożerały przestrzeń, a jeździec, lekko pochylony na siodle, kąpał się w silnym prądzie powietrza i upajał wiatrem, który mu szumiał w uszach.
Wtenczas przyszły mu na myśl słowa Andzi, że ów biały arabczyk to poezya, i przyznał w duchu, że w tem orzeczeniu jest trochę prawdy.
Przyszło mu również na myśl, że ruiny w Królówce, wspaniały park, którego ogromne drzewa stoją teraz w kobiercu zeschłych liści, to także trochę poezyi, a blada dziewczyna o pięknych oczach, ta, jak ją nazwała Andzia, strażniczka legend i podań, to chyba poezya wcielona.
Gdy koń zmęczony, pokryty pianą, zwolnił biegu i przystanął, myśli młodego człowieka zwróciły się na grunt bardziej realny.
Ze wzgórza otwierał się przed nim widok na pola; przypomniał sobie, co ma do roboty, i powoli, ominąwszy park, zajechał wprost na folwark, gdzie go przywitał Pakułowski.
Trzeba było wydać dyspozycye, zobaczyć, jak młócą i wieją, pójść do śpichrza, skontrolować regestry, sprawdzić wydatki, obejrzeć inwentarz, wozy, narzędzia, zapytać o różne potrzeby.
Do samego południa to trwało — wreszcie, kiedy dzwonek dał hasło do wypoczynku i ludzie rozchodzić się zaczęli, pan Jan udał się do dworu. Wiedziano tam już o jego przybyciu.
Służąca oczekiwała go na ganku i poprosiła, aby wszedł do pokoju.
Ubogo było w tym dworku, ale niezmiernie czysto i ładnie. Każdy sprzęt lśnił, w oknach mnóstwo roślin starannie utrzymanych, na ścianach kilka obrazów starych dobrego pędzla. Jedynym zbytkownym sprzętem w tym domu był fortepian, od czasu tragicznych wypadków, jakie tu zaszły, nieużywany i zamknięty.
Młody człowiek usiadł przy stole i, zamyślony, machinalnie przeglądał kartki jakiejś illustrowanej książki, ale nie widział ani obrazków, ani liter.
Z zadumy tej zbudził go szelest sukni kobiecej. Przed nim stała panna Ludwika, wyciągając do niego białą, szczupłą rękę.
— Witam pana — rzekła. — Mama przyjdzie za chwilę. Dlaczego pan wprost na folwark zajechał?
— Najpierw — odrzekł — musiałem wywiązać się z zadania, jako wykonawca zleceń mego stryja. Spełniwszy je, przyszedłem powitać panie i złożyć im ukłony od stryjostwa, ciotki mej i Andzi.
Zaledwie skończył to mówić, weszła wdowa, wsparta na ramieniu młodszej córki. Była jeszcze bardzo wycieńczona i blada, ale czuła się znacznie lepiej.
Zaczęła się rozmowa o wspólnych znajomych i o doktorze, którego w tym domu uwielbiano.
Pan Jan mówił z ożywieniem, zwracając się ciągle do panny Ludwiki. Mógł się jej teraz dokładnie przypatrzyć, siedziała bowiem nawprost okna, w pełnem oświetleniu.
Szczupła i delikatna, zgrabnej kibici, miała rysy twarzy drobne, regularne i cerę białą, nad gładkiem jej czołem piętrzyły się bujne, czarne włosy; cała postać sprawiała wrażenie bardzo sympatyczne.
Cechowała ją pewna nieśmiałość; gdy kto do niej mówił, spuszczała powieki i wydawała się wtedy niby posąg z marmuru; dopiero gdy sama mówić zaczęła, gdy spojrzała dużemi, pełnemi myśli oczyma, wówczas była niepowszednio piękną.
Młody człowiek spostrzegł to i starał się tak prowadzić rozmowę, aby wywołać dłuższe odpowiedzi, dyskusyę, choćby nawet spór — i udało mu się kilkakrotnie spowodować żywszy blask oczu, a nawet leciuchny rumieniec na matowo bladej twarzy dziewczęcia.
To powodzenie zachęciło go. Stawał się coraz więcej ożywiony, coraz wymowniejszy, nabierał swady i humoru, a miał też doskonałego sprzymierzeńca w osobie panny Niny, istoty o temperamencie nader żywym i wesołym.
Ta rada była sposobności, że może pomówić, pożartować, że po długich dniach łez, smutku i niepokoju, wchodzi nareszcie pod dach tego dworku ktoś, co przynosi z sobą młodość, pogodę ducha, wieści ze świata i słowo weselsze.
Kilkakrotnie zabrzmiał śmiech srebrzysty, tak dawno niesłyszany w tym domu.
Przy dłuższej, szczerszej rozmowie, w której przeskakiwano z przedmiotu na przedmiot, młody człowiek spostrzegł z przyjemnością, że w tym cichym i ustronnym zakątku wychowanym dziewczętom nie dano rosnąć dziko, lecz kształcono ich ducha i serce.
Jak się dowiedział, była to wyłączna zasługa matki, kobiety wykształconej gruntownie. Ta była dla swych córek przewodniczką i nauczycielką, rozwinęła ich umysł, wpoiła w nie dobre, uczciwe zasady, nauczyła kochać wszystko, co dobre, wzniosłe i szlachetne.
Aczkolwiek dom nie był zamożny i musiano liczyć się z groszem skrupulatnie, jednak drukowane słowo uważano za przedmiot pierwszorzędnej potrzeby, tak jak chleb, woda, powietrze. Wszystko, co mamy najpiękniejszego w zakresie twórczości ducha, było tu znanem, powtarzanem, umianem prawie na pamięć; czego zaś nie posiadał własny zbiorek, dopełniała chętnie uprzejmość Andzi, która, jako zamożniejsza, mogła sobie na większe wydatki pozwalać.
Dzieła dawniejszych mistrzów brano z oszklonych szaf pana Piotra, w których był komplet starannie dobrany. I tak dostawała się do małego domku myśl piękna a poczciwa, padała niby zdrowe ziarno na grunt podatny i żyzny, krzewiła i kwitnęła w czystych, jasnych duszach. Mówiono w tym domu językiem niewyszukanym, prostym a dziwnie pięknym, a jeżeli się w nim kwiatek jaki pokazał, to jakby z lipy czarnoleskiej lub z uroczej doliny Mickiewicza.
I jakoś szczególnie dobrze, szczególnie błogo było młodemu człowiekowi w tym domu i takiego doznawał wrażenia, jak gdyby po długiej nieobecności powrócił do swoich najbliższych, jak gdyby te dziewczęta, a przynajmniej jedną z nich, tę zadumaną, poważniejszą, o bladej twarzy i oczach uroczych, znał od dawna, tylko nie mógł sobie na razie przypomnieć, gdzie ją spotykał, bo że spotykał, to pewna; rysowała się w jego pamięci to na szmaragdowem tle zieleni, to w słonecznej jasności, to w niepewnych blaskach księżycowych, to pod konarami kilkowiekowych dębów, to nad przezroczystą wodą jeziora — tylko nie może sobie dokładnie przypomnieć, gdzie to było.
Umilkł, zmarszczył czoło i pobiegł duchem w przeszłość na poszukiwania, ale jakieś dowcipne słówko szczebiotliwej Niny zwróciło go z tej drogi, musiał podjąć puszczoną chwilowo nitkę rozmowy i do teraźniejszości się zwrócić.
I znowuż się ożywił, znów rozruszał i spór jakiś rozpoczął, aby wywołać żywsze spojrzenie czarnych oczu. Szło mu to coraz łatwiej, jedwabiste rzęsy coraz mniej zasłaniały blaski źrenic, na ładnie zarysowanych ustach błądził uśmiech. A czas tak prędko schodził! Wprawdzie był to dzień jesienny, ale jakoś wyjątkowo, nienaturalnie krótki, słońce pośpieszyło się z zachodem — należało odjeżdżać.
Arabczyk rwał się do domu, ale nie dano mu swobody; powstrzymywany silną ręką, musiał iść stępa; gryzł wędzidło, potrząsał głową, wyginał szyję, jak łabędź, niecierpliwił się, pragnąc pomknąć lotem strzały, ścigać się z wiatrem. Wyciągał kilkakrotnie szyję, zbierał się do skoku, ale twarde wędzidło stawiało mu opór, cugle były jak przymurowane. Musiał się poddać woli jeźdźca.
A jeździec nie śpieszył. Rozpamiętywał doznane wrażenia, odtwarzał w pamięci szczegóły i powrócił do nierozwiązanego zagadnienia: gdzie on ją widział?
Noc była ładna i chłodna, gwiazdy przyświecały z wysokości, z ponad rzeki dobiegał turkot młyna, tu i owdzie widać było czerwonawe światełka z okien chat wieśniaczych.
Skąd ją zna? Gdzie ją spotykał? Gdzie widywał? — te pytania nie dawały mu spokoju. Podnosił wzrok do góry, tak jak gdyby chciał jej szukać na gwiazdach, to znowuż usiłował przebić siłą swych źrenic mroki nocne i odnaleźć jakiś punkt na horyzoncie.
Nareszcie zawołał radośnie:
— Tak! to ta sama!
To dobra znajoma, którą spotykał w poematach, którą widywał w obrazach, którą podziwiał nieraz w marmurach, rzeźbionych rękami wielkich artystów; to wreszcie ta, którą zachwycał się w swoich snach i rojeniach młodzieńczych.
— Tak, to ta sama!
Przypomina sobie, tym razem już bardzo dokładnie i jasno, że częstokroć, kiedy po dniu, spędzonym w ciężkiej pracy umysłowej, w wysiłkach, zamykał strudzone i ciężkie powieki, przychodziła ona i stawała przed nim piękna, urocza, czysta, i kładła mu białą dłoń na czoło i zdawała się mówić: „Pójdź!” i prowadziła go do jakichś krain cudownych, do światów rosy, obłoków, kwiatów, lazuru, do przeczystych krynic; że oboje brali jeden promień słoneczny lub księżycowy i z tej przędzy złotej lub srebrnej snuli pasmo marzeń wiośnianych.
Tak, to ona; dobra, dawna znajoma. Ta sama. Nie może być dwóch takich, tylko jedna, chociaż niby pozornie dwie: idea i jej wcielenie.
Arabczyk szarpnął się, jeździec oprzytomniał.
Bardzo w porę to przyszło, gdyż w tem właśnie miejscu rozchodziły się dwie drogi: jedna do Krasek, druga do Cieciorki.
Pan Jan przypomniał sobie obietnicę, daną Andzi, i konia odpowiednio skierował. W kwadrans później był na miejscu.
Dobra siostrzyczka przywitała go serdecznie.
— Przepraszam cię — rzekł. — Spóźniłem się.
— Nie umówiliśmy się o godzinę.
— Ale zapewne sądziłaś, że wcześniej stawię się u was.
— Przeciwnie, byłam pewna, że zobaczę cię dopiero późnym wieczorem.
Spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
— Byłam pewna — rzekła, — że cię tam zatrzymają, i nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, dziwię się, że przyjechałeś tak wcześnie.
Nie odrzekł na to nic, przez cały wieczór mówił niewiele, był zadumany, roztargniony. Po herbacie, gdy pani Justyna wyszła, aby wydać polecenia karbowemu, który na to czekał, panna Anna zagadnęła brata:
— Czemu dziś jesteś taki zamyślony i małomówny? Słowa z ciebie wydobyć nie można.
— Zdaje ci się.
— Przecież widzę, że ci coś jest. Możeś znużony?
Uczepił się tej wymówki.
— Tak, tak — rzekł, — masz słuszność. Odzwyczaiłem się trochę od jazdy, a koń gorący... to mnie znużyło, a mam jeszcze spory kawałek drogi przed sobą.
— Chcesz wracać?
— Koniecznie. Wiesz, że stryj niedomaga i że jestem mu potrzebny.
— Zanocuj; odjedziesz jutro, po dniu. Teraz późno. Przecież i tu jesteś jak w domu. Sama sprzątam pokój, wyłącznie dla ciebie przeznaczony, a ty może nie wiesz nawet o tem, niewdzięczniku!
Położyła rękę na jego głowie i mówiła dalej żartobliwie:
— Biedny Jaś, kochany chłopczyk! zmęczył go konik, odurzyło powietrze, a może się tylko rozmarzył nieboraczek? No, posłuchaj życzliwej rady: idź spać. Jutro będziesz rozmowniejszy i weselszy, opowiesz mi historyę dzisiejszego dnia. Jestem bardzo ciekawa, o niejedno pragnę zapytać, ale dziś, widząc cię takim nieswoim, nie śmiem. Każę cię obudzić rano i pogawędzimy jeszcze przed odjazdem.
Posłuchał chętnie, gdyż czuł potrzebę samotności; nie odpoczynku, ani snu, lecz samotności jedynie, odosobnienia.
Z radością zamknął za sobą drzwi i rzucił się na sofę. Przez otwarty lufcik wpadał do pokoju z ogrodu prąd chłodnego, jesiennego powietrza i wnosił z sobą zapach zeschłych liści.
Młody człowiek zamknął powieki i puścił wodze myślom, które uparcie biegły ku bladej dziewczynie, ku tej dawno widywanej i znajomej. Dlaczego spotkał ją tu, w tym zakątku? dlaczego znalazł ją smutną i w sukni żałobnej? Dlaczego nie może zapomnieć jej spojrzenia i uśmiechu?
Próbował analizować swój stan i określić go jasno, zdać sobie dokładną sprawę z doznanych wrażeń — ale nie mógł. Czuł tylko, że mu dobrze jest w tem rozmarzeniu, i pragnął, aby jak najdłużej trwało, aby nikt go nie przerywał. Jakoż miał ciszę zupełną i spokój, spokój długiej, jesiennej nocy.
Gdy dzień zaczął się robić, wstał, poszedł do stajni po konia i odjechał. Dla Andzi zostawił bilecik, usprawiedliwiający konieczność pośpiechu.
Świeże powietrze poranku orzeźwiło go; śpieszył, by jak najprędzej zobaczyć stryja i zdać mu relacyę.
Pan Piotr leżał jeszcze w łóżku — niemoc jego była większa, niż się z początku zdawało.
Ujrzawszy synowca, uśmiechnął się.
— O której godzinie powróciłeś? — zapytał — chyba późno, bo ja po północy zasnąłem, a ciebie jeszcze nie było.
— Dopiero co — odrzekł.
— Cóż robiłeś? Wątpię, żeby na twoje przyjęcie bal wydano; tam przecież żałoba.
— Z Królówki wyjechałem wcześnie wieczorem i wstąpiłem do ciotki; nie chciały mnie puścić na noc.
— Jakże wdowie gospodarstwo?
— W Królówce? Nieźle; wszystko, co stryj polecił, wykonano; ekonom, zdaje się, uczciwy człowiek i dbały. Oto są notatki, dotyczące omłotu.
— Wpiszesz je do książek, które leżą w moim pokoju w szafie. Te książki muszą być bardzo drobiazgowo i skrupulatnie prowadzone... pamiętaj o tem, Jasiu.
— Jakże się stryj dzisiaj czuje?
— Ani mi gorzej, ani lepiej, tak jak wczoraj, tylko brak mi sił; wciąż leżałbym.
— Może po doktora posłać?
— Nie trzeba; zapowiedział, że przyjedzie. On mnie nie opuści.
— Czy stryj ma dziś dla mnie jakie specyalne polecenia?
— Zastąp mnie. Udawaj starego nudziarza — dodał z uśmiechem, — to znaczy: zajrzyj w każdy kąt, depcz ludziom po piętach, żeby nie próżnowali; pracowitych pochwal, opieszałym nawymyślaj; dopilnuj, żeby inwentarz był nakarmiony i napojony; bądź obecnym przy mierzeniu zboża, które dziś wymłócą, jednem słowem rób tak, jakbyś robił w swoim własnym majątku.
— Dobrze stryju, a Królówka?
— Dziś niema potrzeby tam być; sam uznajesz, że Pakułowski jest dbały; ale jutro, pojutrze zajrzeć tam należy. A może — dodał — tak ci się tam podobało, że radbyś codzień odbywać lustracye na folwarku?
Młody człowiek nie odpowiedział; pan Piotr powtórzył zapytanie.
— Doprawdy, proszę stryja, nie wiem. Przyjmowano mnie bardzo życzliwie i kilka godzin przyjemnie tam spędziłem.
— Czekaj-no, chłopcze, niech-no się zwlokę z łóżka, pomówimy o różnych kwestyach.
— Zawsze jestem do dyspozycyi stryja.
— Wiem, żeś dobry chłopiec, mój Jasiu, i kochasz starego stryja. Tak, moje dziecko, kochaj nas oboje; dzieci nam Niebo nie dało, ty więc jesteś jakby nasz syn, nasza nadzieja i pociecha.
Pan Piotr był tego dnia jakiś rozrzewniony i niespokojny.
W południe przyjechał doktor, tym razem bez strzelby i bez wiernego Lapisa.
— Specyalnie jestem po to, aby cię widzieć, panie Piotrze. Leżysz jeszcze? Czy ci gorzej?
— Siły nie mam, doktorze.
Starowina pochylił się nad przyjacielem, badał puls, osłuchiwał, pukał.
— No i cóż? — spytał chory — czy stara maszyna już na nic?
— Ależ nie! ależ nie! Cóż pan wygadujesz!
— Możesz mi wprost powiedzieć, śmierć dla mnie nie straszna.
— Mój panie Piotrze, mój kochany, dajże pokój. Porzuć te myśli.
— A jednak... one przychodzą.
— Trochę gorączki, rozdrażnienia, no i nic więcej. Spałeś dobrze?
— Nieszczególnie.
— Jakoś to będzie, jakoś to będzie. Znajdziemy sposób.
W gruncie rzeczy starowina, chociaż swego pacyenta i przyjaciela pocieszał, sam był w obawie i, nie dowierzając własnemu doświadczeniu, namówił pana Piotra, aby wezwać jeszcze kogo.
— Ja — mówił — zależałem pole, w moim wieku trudno iść w jednym szeregu z młodymi; dobrze i to, że niezbyt daleko wlokę się za nimi. Poślemy po tamtego, zdolny człowiek. Trzeba to zrobić dla spokojności twej żony, która rozpacza i mnie niezupełnie dowierza; sądzi, że ją łudzę.
— A jeżeli dla jej spokoju to ma być, kochany przyjacielu, to sprowadź choćby dziesięciu, wiesz bowiem, jak mi spokój jej drogi.
Doktor napisał listy zapraszające, sprowadził trzech lekarzy, używających największej wziętości i sławy w okolicy. Stawili się wszyscy na czas oznaczony i orzekli, że zaraz, w danej chwili, niebezpieczeństwo nie grozi, ale trzeba się leczyć gruntownie. Zdecydowali, że pan Piotr, gdy tylko siły odzyska, powinien udać się przynajmniej na dwa miesiące do Warszawy i tam przeprowadzić kuracyę systematyczną pod kierunkiem specyalistów.
Pacyent, który domatorem był wielkim i wyjazdów nie lubił, oburzył się na ten wyrok.
— Ani myślę! — zawołał — dajcie mi spokój!
— Musisz — odrzekł lakonicznie doktor.
— Nie chcę!
— A ja ci powiadam, że musisz!
— A któż zniewolić mnie może? Jestem pełnoletni, pod kuratelą nie pozostaję. Poco każecie mi się włóczyć?
— Po zdrowie.
— Szkoda zachodu. Wolę umierać w domu, na wsi, aniżeli w mieście. Zresztą powiedziałem: nie, i żadna siła nie skłoni mnie do zmiany postanowienia.
— Zobaczymy.
Starowina, nie mogąc sam wskórać, urządził przeciw panu Piotrowi koalicyę.
Perswadowała pani Justyna, zaklinała Andzia, prosił pan Jan.
Prośby te powiększały tylko upór chorego, zaciął się.
Wówczas żona zdobyła się na energię. Zawsze łagodna, cicha, uległa, tym razem zrobiła się stanowczą i z ust jej padł ten krótki wyraz:
— Musisz!
Pan Piotr podniósł na nią wzrok pełen zdziwienia.
— Od ciebie to słyszę? To mówi żona moja?
— Tak.
— Trwasz przy swojem?
— Bezwarunkowo. Nie odejdę, dopóki mi nie przyrzekniesz, że zrobisz, o co cię wszyscy prosimy.
— No, choćbym wreszcie ustąpił, to zmartwimy się oboje. Ja będę niespokojny o ciebie, ty o mnie.
— Ja z tobą pojadę — rzekła stanowczo, — pielęgnować cię będę.
— Chciałabyś, naprawdę?
— Także trochę niedomagam, to przy jednej okazyi... W naszym wieku trzeba już bardzo myśleć o zdrowiu, bo ono kruche.
— Ha, jeżeli i ty chcesz się leczyć, to trudno, odmówić nie mogę.
— Więc jedziemy?
— Kiedy tak być musi... ale jakże gospodarstwo, dom, cały majątek?
— Jest Jaś.
— Prawda, dobry chłopak, ale młodzik jeszcze, niedoświadczony.
— Dołoży starań, żeby cię zadowolnić. Jestem pewna. Zresztą gospodarstwo nasze to dobrze uregulowana maszyna.
— To kompliment?
— Nie, to prawda. Wyjeżdżamy stanowczo i to jak najprędzej.
— Kiedyż?
— Za tydzień.
— Trudna sprawa! Jam już ociężał, nie lubię się po obcych kątach włóczyć. Tam prawie nikogo nie znam, nie wiem, gdzie owych sławnych doktorów szukać.
— Ja państwa odwiozę — wtrącił doktor, — ulokuję, do sławnych doprowadzę i odwiedzać będę.
— Dziękujemy z całego serca — rzekł pan Piotr.
Zaraz nazajutrz rozpoczęły się przygotowania do drogi; pani Piotrowa kazała powydobywać kosze i walizy, zbierała różne drobiazgi, krzątała się jak mrówka.
Nareszcie jednego dnia wczesnym rankiem wóz z rzeczami wyprawiono na stacyę kolei, a koło dziesiątej rano staroświecki wielki powóz zatoczył się przed ganek po państwa.
Na pożegnanie przybyła pani Justyna z córką. Uściskom, pocałunkom, życzeniom szczęśliwej drogi końca nie było. Pan Piotr aż zniecierpliwił się.
— Dajcież pokój! — zawołał — toć nie pogrzeb! Opłakujecie nas jak umarłych. No, jedźmy, żono, aby zdążyć na pociąg.
— Bywajcie zdrowi. Justysia niech tu czasem zagląda, a Jaś niech pilnuje.
— Może stryj być spokojnym.
— O listy proszę, żebym miał regularnie co tydzień wiadomość. Pamiętaj, Jasiu, pamiętaj!






VII.

N

Niebo pokryło się szaremi, ciężkiemi chmurami, wiatr silny dął od zachodu, to deszcz, to śnieg padał nieustannie; drogi pokryły się błotem, rozmiękły, wszędzie było smutno, posępnie, ponuro. Dachy domostw poczerniały od wilgoci, drzewa, obnażone z liści, wyglądały jak szkielety, powierzchnia wody w rzece była pomarszczona, fale odbijały się o brzegi i pozostawiały na nich białą pianę.
Rzadko kiedy na drodze ukazał się podróżny, rzadziej jeszcze wóz z ciężarem, bo trzeba było koniecznej, nieodzownej potrzeby, by kto odważył ruszać się na taką chlapaninę i szarugę.
Na drodze, prowadzącej do Krasek, ukazał się jeździec. Siedział on na rosłym, szpakowatym koniu, otulony w burkę z kapturem, nasuniętym na głowę.
Jechał dobrym kłusem, omijając drogę, wybierając ścieżki udeptane i twardsze, a pomimo tego i on i jego wierzchowiec pokryty był warstwą błota.
Bryzgało ono z pod kopyt końskich, rozpryskiwało się na drobne cząsteczki, deszcz ze śniegiem ciął w same oczy.
Z pod kaptura widać było wielkie, konopiaste wąsy, zmoczone i obwisłe, oraz wielką fajkę, z której co chwila wydobywały się niebieskie kłęby dymu.
Jeździec przynaglał konia do biegu, chcąc skrócić sobie nieprzyjemną podróż, i szybko wjechał na folwark.
Ze stodoły wyjrzał pan Jan, zaciekawiony, kto przybywa w tak fatalną niepogodę.
Jeździec zeskoczył z konia i, trzymając go za cugle, wszedł do stodoły, zsunął kaptur z głowy i otrząsnął się z wody, która z niego ciekła strumieniami.
— A Pakułowski co tu robi?! — zawołał pan Jan, ujrzawszy przed sobą ekonoma z Królówki.
— Ha, proszę pana, posłać kogo głupiego, to tyle znaczy, co nic; pisać list, jak dla mnie, wielka mitręga, więc dla pośpiechu wsiadłem na szkapę i oto jestem, zmoczony jak topielec. Bo też czas, czas okropny, psa ciężko wygnać z pod dachu.
— Ale cóż się stało, że Pakułowski przyjechał? Czy, broń Boże, nieszczęście, zachorował kto?
— Zdrowi wszyscy, nieszczęścia niema, ale kłopot, z którym rady sobie dać nie mogę, przyjechałem więc sam. W młocarni dwa koła połamały się. Sprowadziłem kowala; medytował, radził, myślał, rozebrał na części, wreszcie powiedział, że głupi jest na taki interes, co zresztą i przedtem było wiadomo. Tymczasem maszyna stoi i Bóg wie dokąd stać będzie, jeżeli się nie zaradzi. Tedy przyjechałem dać znać i prosić o pomoc, tem bardziej, że mam zapowiedziane, jako żyto musi być omłócone przed świętami na termin. Jakże się omłóci, kiedy niema czem? Chyba cepami, ale kiedyżby to!
— Trzeba do Warszawy posłać.
— Ale droga krwawa, proszę pana, a do kolei kawał.
— Trudno. Niech Pakułowski wyszykuje do stacyi wóz czterokonny pojutrze, a ja dziś wyszlę do fabryki depeszę. Cóż we dworze?
— Jak to u nas; panie kazały się kłaniać i dziwiły się, że pan takim rzadkim jest gościem. Miarkuję ja, że teraz czasu wielmożnemu panu braknie, z powodu, że starszego pana niema, aleć przecie Królówka nie za górami.
— Niechże Pakułowski konia umieści w stajni, a sam wejdzie pod dach, ogrzeje się, osuszy i pożywi.
— Pokornie dziękuję; aby trochę odetchnąć; wracam, bo folwark bez dozoru został, jeszcze co spsocą. Doktor wczoraj był u nas.
— Już wrócił z Warszawy?
— A wrócił.
— Nie mówił nic o stryju?
— Pewnie, że mówił, ale ja nie słyszałem; w pokojach bywam tylko wieczorem, gdy klucze odnoszę. Za nieboszczyka taki zwyczaj był i tego się trzymam. Bywało nieraz, jakem klucze przyniósł, to się panisko rozgadał o tem o owem, kazał siedzieć, gawędził z godzinę. Pani nasza nierozmowna, o co nieco zapyta, czasem co każe; „dobry wieczór,” „dobranoc” i już. A i o czem teraz rozmawiać? W folwarku cicho, z obcych mało kto zagląda, nawet żydziska tak się zwiedziały, że jak któremu co trzeba, to mija Królówkę i wprost tu jedzie do Krasek. Ale, ale, byłbym zapomniał!
— Cóż?
— Od panienek ukłon i prośba, żeby pan jakąś książkę albo przeze mnie przysłał, albo sam przywiózł.
— Sam przywiozę.
— A kiedy? Przepraszam, że mam śmiałość pytać.
— Jutro będę, może dziś jeszcze; nie wiem.
Wróciwszy z folwarku, pan Jan w zamyśleniu chodził po pokoju. Smutno było w tym domu i pusto; deszcz stukał w szyby, wiatr jęczał w kominach i pomimo dużych okien, pomimo, że ledwie południe minęło, szary mrok obejmował wszystkie przedmioty.
Pan Jan usiadł przy oknie, wziął książki rachunkowe i zaczął w nie liczby wpisywać; ale nie szło mu, myśli błądziły gdzie indziej, omylił się kilkakrotnie.
Przerwał robotę, wstał i znowuż zaczął chodzić po pokoju. Podano obiad, nie tknął go prawie; wziął się do czytania, książka nie zajmowała go.
W Królówce od kilku dni już nie był; z powodu nieobecności stryja spadło na niego dużo zajęcia, dużo pracy, której oddać się pragnął z gorliwością, nie miał więc czasu; z drugiej znów strony, nie chciał tam bywać zbyt często, powracał bowiem stamtąd rozmarzony, zadumany, w usposobieniu, które nie pozwalało mu zebrać myśli. Czarne oczy ścigały go wszędzie, ciągle miał je przed sobą, zdawało mu się, że patrzą na niego smutnem, pytającem spojrzeniem. I radby odpowiedzieć im zaraz, i radby się ukryć przed niemi, i radby, oddawszy się pracy, zapomnieć o nich chwilowo, ale one nie odstępowały. Widział je wciąż przy sobie. W samotności widział je jeszcze wyraźniej, a od czasu wyjazdu stryjostwa skazany był na samotność; nawet Andzia nie mogła dotrzymać obietnicy i przyjechać, gdyż okropna, fatalna niepogoda zatrzymywała ją w domu.
Dzień przechodził jeszcze jako tako przy zajęciu, rozmowie z interesantami, obchodzeniu folwarku, pilnowaniu służby, ale długie jesienne wieczory były okropne.
Wlokły się one, ciągnęły zdaje się bez końca, posępne, grobowo ciche, a całem ich urozmaiceniem, przerwą tej ciszy było miarowe gdakanie staroświeckiego zegara, głośniejsze zawycie wiatru w kominie, szczeknięcie psa na folwarku.
Młody człowiek wytrzymał już trzy takie wieczory, usiłując pokonać je pisaniem listów, książką, porządkowaniem swoich papierów i notatek, ale ten czwarty wieczór był już nad jego siły, tem więcej, że czarne oczy dały znać o sobie.
Zegar wskazywał czwartą po południu, a już była noc zupełna, ciemność nieprzejrzana.
Pan Jan kazał zawołać stangreta.
Wszedł chłop krępy, barczysty, o dużych wąsach i zawadyackiej minie, stanął przy drzwiach wyprostowany, czekając rozkazu.
— Antoni, pojedziemy do Królówki.
— Słucham wielmożnego pana.
— Tylko, że droga okropna i ciemno.
— Bajki, wielmożny panie; bryczkę wezmę maleńką, koni trzy, wyciągną nas z największego błota; a zaś ciemność też bajki. Ja mam dobre oczy i nasze konie trzymają się drogi. Jeździło się nieraz z młodymi panami po takich drogach, że strach wspomnieć. Rychło mam zajechać?
— Choćby zaraz.
— Słucham, wielmożny panie.
Pan Jan kazał dać Antoniemu wódki na rozgrzewkę i ubierać się zaczął.
W pół godziny później, otulony w płaszcz gumowy, siedział na bryczce. Konie ostro ruszyły z miejsca i zdawało się młodemu człowiekowi, że pogrążył się nagle w otchłań, napełnioną wilgocią i ciemnością. Z początku nie widział literalnie nic, słyszał tylko chlapanie kopyt końskich po błotnistej drodze; po jakimś czasie dopiero mógł rozpoznać stangreta i niewyraźne kształty koni.
— Dobrze jedziemy? — zapytał — czy nie zmyliliście drogi?
— Eh, proszę wielmożnego pana — odparł dotknięty nieco w miłości własnej Antoni, — cobym zaś miał zmylić? Od wielu lat się jeździ, to się drogi zna. Za półtorej godziny będziemy, tem bardziej, że po wzgórkach suszej.
Na czarnem tle nocy jaskrawo odznaczały się czerwone światełka w oknach chat w wioskach, gęsto po okolicy rozrzuconych, i były to w danej chwili jedyne drogowskazy, według których można się było oryentować.
Antoni słowa dotrzymał; nie upłynęło więcej nad dwie godziny od chwili wyjazdu, gdy bryczka stanęła przed dworem w Królówce.
Przez oświetlone okno dostrzegł pan Jan obie siostry; jedna z nich, usłyszawszy turkot, zerwała się i wybiegła, aby uzupełnić jakiś szczegół tualety, druga została na miejscu, zdumiona zapewne, że ktoś w taki czas fatalny przyjeżdża.
Gdy pan Jan ukazał się w pokoju, czarne oczy spojrzały na niego z zapytaniem i podziwem, a na bladej twarzyczce ukazał się mocny rumieniec.
— Pan tu? — zapytała, podając mu rękę.
— Na wyraźne żądanie pani — odrzekł.
Rumieniec stał się jeszcze mocniejszym.
— Nie rozumiem — odrzekła.
— Przed południem był Pakułowski i powiedział, że pani życzy sobie mieć książkę. Czy skłamał?
— Ależ nie. Rzeczywiście prosiłam o książkę, sądząc, że ją pan przyśle przez tak dobrą okazyę.
— A ja wolałem zostawić tę przyjemność dla siebie. Jeżeli pani ma mi to za złe, przepraszam i wracam natychmiast.
— Tego pan nie zrobi — rzekła ze smutnym uśmiechem. — Nie zrozumieliśmy się. Pan powiedział, że przybył na skutek mego żądania. Zaprotestowałam, gdyż... nie mam żadnego prawa rozkazywać panu i nie chciałabym go trudzić w taki czas okropny. Książkę mieć pragnęłam i nic więcej.
— A więc przybyłem wbrew życzeniu pani. Proszę o przebaczenie. Na drugi raz to się nie powtórzy.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Czy pan po to przyjechał, żeby się ze mną sprzeczać?
— O! nie, nie! Chciałbym zawsze być z panią w jak najlepszej harmonii i zgodzie.
— A więc niech będzie, jak pan powiedział, bo to jest również i mojem życzeniem. Dziękuję za książkę, dziękuję za przybycie, za trud, jaki pan podjął, bez względu na taką ciemność, deszcz i złą drogę. Dziękuję. A teraz, panie, już ani słowa w tej kwestyi. Chmurka przeszła, nastała pogoda, jesteśmy w zgodzie. Wszak prawda?
— W najlepszej.
— Na długo?
— O, na całe życie!
— To za długi termin! — odrzekła. — Pogodzimy się więc na tydzień na przykład.
Uśmiechnęła się, ukazując szereg ząbków równych, małych, perłowych.
— Dlaczego tylko na tydzień? — zapytał — a po upływie tygodnia co będzie?
— Pogodzimy się znowuż.
— I także tylko na tydzień?
— Nie wiem, zobaczymy, to zależy.
Nigdy jeszcze nie widział jej tak bardzo ożywionej. Czarne oczy patrzyły wprost na niego i tylko czasem, przelotnie, chowały się pod powieki i pod długie, jedwabiste rzęsy.
Niebawem nadeszła panna Nina z matką i potoczyła się rozmowa ożywiona, prawie wesoła, a młody człowiek przyznał w duchu, że i długie wieczory jesienne bywają niekiedy bardzo miłe.
Właściwie pan Jan był po raz pierwszy w Królówce w charakterze gościa; dotychczas bowiem przyjeżdżał tylko w sprawach gospodarskich, jako wyręczyciel lub zastępca stryja. Tym razem o gospodarstwie ani wspomniał, jak gdyby chcąc zaznaczyć, że nie ono go tu sprowadziło. Intencya jego została zrozumianą i bardzo dobrze przyjętą; znać to było po całem zachowaniu się tych kobiet, po serdeczności przyjęcia. Młody człowiek zapomniał o swojej samotności w dużym, opustoszałym domu stryja, o swoich niepokojach i myślach smutnych, i czuł, że mu jest dobrze; nie słyszał przykrego jęczenia wiatru, ani monotonnego szmeru, jaki sprawiały krople deszczu, rozbijające się na oknach, zapomniał o wszystkiem, i tylko jedno miał na myśli: że będzie w tym domu bywał często, jak najczęściej, o ile mu tylko czas pozwoli.
Panna Nina uskarżała się na przykrą, rozpłakaną jesień, która ją więzi w domu, nie pozwala wyjść ani do parku, ani w pole; na ten wiatr chłodny, co powypędzał ptaszki gdzieś za dziesiąte morza, drzewa obdarł z zieloności, ogród z kwiatów. Jej żywy temperament nie mógł znieść tego zamknięcia. Do wiosny jeszcze daleko, ale niechby prędzej nadeszła zima, śnieżna, mroźna a sucha!
— Wtenczas — mówiła — odżyję; mamy małe saneczki i starego, spokojnego konia, będziemy codzień wyjeżdżały z Ludką. A nasza okolica prześlicznie wygląda, gdy ziemię śnieg ubieli i jasność taka bije z pól, że patrzeć trudno. A w lesie! Każda sosna wygląda jak olbrzym w białej czapce. Żeby też prędzej zimy doczekać! Ludce to wszystko jedno; ona umie siedzieć w pokoju po całych dniach i czytać książkę, albo też zająć się robótką i rozmyślać. Ja nie mogę. Gdy nadejdzie taki czas nieznośny, jak teraz, to zdaje mi się, że jestem ptakiem, którego schwytano i zamknięto w klatce.
— Trzeba cierpliwości — rzekła wdowa. — Przykry czas przeminie, doczekasz się pięknej zimy i jeszcze piękniejszej wiosny, i wielu, wielu wiosen pogodnych i szczęśliwych. Gorsza jest jesień życia — dodała z westchnieniem.
— Niech mama tak smutnie nie mówi — szepnęła Nina, przytulając się do matki z pieszczotą; — od tego my jesteśmy, aby mamie tę jesień umilić. Ona się musi rozpogodzić, musi i ta, o której mama mówi, i ta prawdziwa, co nam słońce zabrała. A jeżeli się nie rozpogodzi, to...
— To co zrobisz? — zapytała panna Ludwika.
— Znajdę sposób. Zaproszę Andzię, doktora, jeszcze kogo, może i pan przyjedzie — dodała, zwracając się do młodego człowieka — i gdy zaczniemy wszyscy radzić, to znajdziemy lekarstwo.
— Podobno doktor był już u państwa po powrocie z Warszawy?
— Był wczoraj.
— Jakież wiadomości o stryju? Ja listu dotychczas nie otrzymałem i nie wiem, co się dzieje.
— I my niewiele mogłyśmy się od doktora dowiedzieć — odrzekła wdowa. — Wspominał tylko, że było konsylium, że pan Piotr wraz z żoną przeniósł się z hotelu do zakładu leczniczego, że mają tam dwa pokoje i wszelkie wygody, że wreszcie kuracya potrwa prawdopodobnie dość długo i znaczne koszta za sobą pociągnie. Co jednak jest stryjowi pańskiemu, nie mówił, a na nasze zapytania odpowiadał ogólnikowo, że nic nadzwyczajnego, ale trzeba zapobiedz temu, co się rozwinąć może w przyszłości.
Ta wiadomość zaniepokoiła młodego człowieka, przywiązany był bowiem bardzo do swego poczciwego opiekuna. Postanowił też, że nazajutrz rano pojedzie do doktora, aby pewniejszych wiadomości zasięgnąć. Gdyby nie pora spóźniona, uczyniłby to niezwłocznie. Zauważono jego nagłą zmianę humoru; panna Nina starała się ożywić go, rozruszać, rozbawić; siostra jej zaś milczała, ale spojrzenie jej mówiło, że rozumie ona ten smutek i że go podziela.
Koło dziesiątej pan Jan opuścił Królówkę, przyrzekłszy, że będzie często przyjeżdżał.
Zapowiadał się koniec szarugi; chmury rozpraszały się, kiedy niekiedy wychylał się z poza nich księżyc i cokolwiek rozpraszał ciemności. Konie szły raźno. O północy pan Jan powrócił do domu i zapowiedział Antoniemu, żeby o siódmej był znowuż gotów do drogi.
Spać nie mógł; myśl jego zajmowały najmilsze wspomnienia ubiegłego wieczora, a jednocześnie dręczył go niepokój. Cóż jest takiego, co się stało temu najzdrowszemu dotychczas człowiekowi?
Doktor siedział w swoim gabinecie i czytał gazetę, gdy mu dano znać o przyjeździe panicza z Krasek. Starowina brwi zmarszczył i zakłopotał się trochę; widocznie układał w myśli odpowiedź, wiedząc naprzód, jakie będzie pytanie.
— Bo widzisz — rzekł, — widzisz, mój kochany, cóż ja ci powiem? Chory jest i dość. Nie będę ci opisywał szczegółowo, bo się z tego nic nie dowiesz, a dlatego się nie dowiesz, że się nie znasz na tem. Ja jestem stary fuszer, pozostałem w tyle daleko, a tamci poszli na przód. Ja, mówię ci szczerze, oprócz niedyspozycyi, osłabienia, nie znalazłem nic; oni znaleźli początek poważnej choroby. Z razu wierzyć nie chciałem; przekonali mnie, dowiedli, przedstawili tak wyraźnie i jasno, że musiałem uwierzyć. Głupiec w takich razach upiera się przy swojem zdaniu, człowiek rozsądny schyla czoło przed dowodem; uznaje, że się mylił, i korzysta z nauki. Niech mi się trafi drugi raz podobny wypadek, poznam się na nim od razu; na twoim stryju nie poznałem się, pomimo, że znam ten organizm od tylu lat. Jestem zły sam na siebie, przykro mi to, boleśnie, ale wobec faktu schylam czoło i mówię, że tamci więcej umieją, niż ja. Oto, widzisz, jest starość! Wszystko pędzi na przód, a dogonić już nie można, już trudno.
— Ale niechże szanowny doktor powie, czem to stryjowi zagraża?
— Dziwne pytanie! Czem może zagrażać? Długotrwałą chorobą. A czem zagraża choroba? Śmiercią. Nie przerażaj się, nie wszystkie groźby spełniają się; pan Piotr może jeszcze wrócić do Krasek i choćby przez dwadzieścia lat ruszać się, krzątać, pracować. Powiedz mi, kochany panie, czy znasz dobrze stan majątkowy stryja, czy on wtajemniczył cię w swoje interesa?
— Przed wyjazdem stryj był ze mną bardzo serdeczny i szczery, jak zwykle zresztą. Zostawił mi kasę, książki, rachunki, wszelkie dowody, mające jakąś wartość, i zarazem powiedział, gdzie jest złożony testament.
— Nie o to idzie. Powiedz mi, czy macie dużo gotówki, bo podobno była?
— Rzeczywiście była, ale użył jej stryj na ratowanie Królówki, którą, jak panu wiadomo, nieboszczyk pozostawił w stanie opłakanym. Sąsiedzi dali trochę, sposobem pożyczki, którą po Nowym Roku trzeba im zwrócić; stryj zaś dał wszystko, gdyż żywił jakieś zamiary względem tego majątku.
— Wiem, wiem; to była właśnie moja myśl. Przyszła mi ona do głowy wówczas, jeżeli sobie przypominasz, na polowaniu, i bardzo się panu Piotrowi podobała, ale teraz zmienia się postać rzeczy. Tak, czy tak, faktem jest, że cały kapitał, jaki twój stryj posiada, jest w tej chwili unieruchomiony.
— Tak; mamy tylko tyle, ile potrzeba na opędzenie bieżących potrzeb dwóch folwarków.
— To jest Krasek i Królówki?
— Tak.
— To niedobrze.
— Dlaczego pan tak mówi?
— Bo będzie trzeba dużo pieniędzy. Przygotuj się na to, panie Janie; kuracya może długo potrwać, a kto wie, czy nie wypadnie wysłać chorego na pewien czas do cieplejszego klimatu. Tak przynajmniej projektowano. Stryj napisze do ciebie, ale trochę później, gdyż zmęczyła go podróż, zdenerwowały badania lekarzy; powinien trochę odpocząć. Zakląłem go na wszystko, aby nie brał pióra do ręki i starał się nie myśleć o interesach. Oponował, gniewał się, ale posłusznym być musi. Miałem zamiar pojechać do ciebie i powiedzieć, jak rzeczy stoją, ale zła droga i znużenie stanęły na przeszkodzie. Zmartwiło mnie to wszystko, jestem nieswój i zmęczony.
Młody człowiek zamyślił się i posmutniał. W pół godziny później pożegnał doktora i udał się do ciotki, aby jej te wiadomości zakomunikować. Pani Justyna wzięła to bardzo do serca i zaraz wyszła, zapewne, aby ukryć łzy, a może, by się pomodlić o zdrowie dla brata. Andzia siedziała przez jakiś czas w zamyśleniu, następnie zbliżyła się do pana Jana i rzekła:
— Biedny chłopcze, tak się wszystko dobrze zapowiadało dla ciebie, a teraz...
— Tak — odrzekł, — teraz mi ciężko. Niepokój o najlepszego opiekuna, obawa, czy podołam zadaniu, czy poprowadzę wszystko dobrze. Lękam się.
— Słuchaj, braciszku — rzekła, kładąc rękę na jego ramieniu i patrząc mu w oczy, — czy ty we wszystkiem spełnisz wolę stryja?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Czy będziesz prowadził dalej wszystko, co on zaczął? Jeszcze nie rozumiesz? Czy nie opuścisz tych biednych kobiet w Królówce? Stryj nad ich mieniem opiekę rozciągnął, obiecał, że je ocali, a teraz...
— Jakżeż możesz o to pytać? Zamiarem moim jest tak działać, żeby stryj, gdy powróci... a przecież nie stracona jeszcze nadzieja... nie miał powodu do niezadowolenia, a jeżeli wyrażam obawę, to dlatego jedynie, że niedowierzam moim siłom i doświadczeniu. Ja miałbym opuścić te kobiety?!
Andzia spojrzała na niego ze współczuciem i rzekła:
— Tak, nie opuścisz ich; ja wiem, domyślałam się.
— Czego, Andziu?
— Teraz już nie domyślam się, jestem pewna. Zdradził cię głos, spojrzenie. Ty ją kochasz?
— Nie wiem — szepnął, — nie zastanowiłem się nad tem.
— Dlaczegóż taka wymijająca odpowiedź, mój braciszku? Ja wiem, że tak jest, domyśliłam się, odgadłam. Nie bądź skryty, nie zasłużyłam na nieufność. Siadaj tu, obok mnie, pomówimy. Mnie się zdaje, że to uczucie doda ci siły, że ono przywiąże cię i do naszego zakątka, z którego chciałbyś może uciec na szerszy świat, i do tej pracy cichej, drobiazgowej, powszedniej, nie dającej ani rozgłosu, ani sławy, a jednak bardzo pożytecznej.
Długo i serdecznie przemawiała do brata, on zaś słuchał, nie przerywając ani jednem słowem; dopiero wejście matki zwróciło rozmowę na inne tory.
Pani Justyna postanowiła zaraz nazajutrz udać się do Warszawy, aby brata zobaczyć i dowiedzieć się szczegółowo, co mu jest. Andzia pragnęła jej towarzyszyć, ale energiczna kobieta oświadczyła stanowczo:
— Nie można; jedna z nas musi być w domu; obecność twoja w Warszawie nie pomoże wujowi.
Pan Jan zasiedział się u ciotki prawie do wieczora; miał szczerą chęć pogwarzyć jeszcze z Andzią, zwierzyć jej się ze swoich uczuć, pragnień i nadziei, — ale nie było już sposobności. Pani Justyna zarzuciła go gradem drobiazgowych pytań o gospodarstwie, różnych interesach, sprawach, dotyczących Krasek i Królówki, a nie czyniła tego dla własnej ciekawości, lecz dlatego, aby umieć odpowiedzieć bratu, jeżeli o co zapyta.
Dla młodego człowieka rozpoczął się okres bardzo czynnego, ruchliwego, gorączkowego niemal życia. Dwa gospodarstwa wymagały troskliwego dozoru, do Warszawy trzeba było posyłać dużo pieniędzy, od długów, na Królówce ciążących, należało płacić procenta, a niecierpliwszych wierzycieli zaspokajać częściowo. Podatki, raty Towarzystwa, różne opłaty i ciężary z obu folwarków wymagały gotowizny — stąd więc ciągła sprzedaż zboża, interesa z kupcami, nieustanna potrzeba wyjazdów do miasta powiatowego, do gubernii.
Dzień za dniem mijał szybko, a czas wydawał się krótkim w tej ciągłej krzątaninie i różnorodnych, często drobiazgowych kłopotach. Były i poważniejsze troski, bo na razie wpływy nie starczyły na nagłe wydatki, a uciekać się do kredytu pan Jan nie chciał i wszelkiemi siłami starał się, aby nie być do tego zmuszonym.
Finansiści miasteczkowi, którzy z natury swego zatrudnienia znają się dobrze na ludziach i mają zwykle doskonałe informacye, widząc człowieka młodego, energicznego, pracowitego i nie mającego prawie żadnych osobistych potrzeb, narzucali mu się z kredytem.
Wymowny Szmul naumyślnie w tym celu do Krasek przyjeżdżał. Nie wyjawił od razu celu swego przybycia, lecz zapytywał o zboże, targował niby jakąś partyę, a gdy rozmowa weszła na brak gotowizny, wyjął z kieszeni gruby pugilares, położył go na stole i rzekł:
— Proszę pana, dla jednego brak, dla drugiego nie brak; jeden będzie jeździł cały tydzień, żeby dostać skąd sto rubli, i nie dostanie ich; drugi ledwie pomyśli o tysiącu i już ten tysiąc do niego sam przychodzi. Proszę pana, tu jest akurat tysiąc. Może mało? To bajki; jutro Szmul potrafi przywieźć drugi i trzeci. Dlaczego nie? Nasze żydki dużo potrafią, jak trzeba komu dać, jak się opłaci komu dać, to oni z pod ziemi wykopią, z pod wody dostaną, z ognia wyciągną. Ja panu służę... ile trzeba?
— Dziękuję wam, ale nie wezmę.
— Za wielkiem przeproszeniem, dlaczego?
— Bo nie.
— Ja się bardzo dziwię; ja nie rozumiem, jak można nie brać, jeżeli kto daje.
— Kiedy mi nie trzeba.
— Komu to nie trzeba? Gdzie jest taki człowiek, co mu nie trzeba? Nawet sam pan Topaz potrzebuje! Oj, żebym ja miał dziesięć procent od weksli, które on w Warszawie w ruch puszcza! A może wielmożny pan boi się weksli?... bo są tacy bojący się panowie.
— Może — odrzekł pan Jan z uśmiechem. — Należę do ludzi przesądnych.
— I to bajki! Myśli pan, że ja nie potrafię dać na prosty kwitek, na zwyczajną karteczkę? Dam. Chce pan na godne słowo, bez kwitka? Też dam. No, jak pan myśli? Mam dać?
— Nie trzeba.
— Nu, to jest, przepraszam za takie słowo, to jest bardzo brzydko, to jest nawet grzech!
— Grzech? Jakaż teologia tego uczy, mój panie Szmulu?
— Ja nie wiem, co znaczy ten... teologia i co on za jeden, ale to mi wiadomo, że kto nie bierze, gdy mu dają, jest wielki grzesznik, bo sam sobie krzywdę robi. Nu, jak wielmożny pan chce?
— Wcale nie chcę.
— Cóż robić! Ja odjeżdżam. Życzę zdrowia; a na wypadek, gdyby się pan namyślił i chciał, to wiadomo panu, gdzie Szmul siedzi. Mały chłopaczek na koniu, jedno słowo na kartce znaczyć będzie tyle, co telegraf; za parę godzin wielmożny pan będzie miał skutek! Ja to powiadam, a moje słowo to jest murowane, żebym ja tak zdrowie miał.
Wymowa Szmula nie poskutkowała; pan Jan radził sobie w inny sposób. I w tych troskach, kłopotach, krzątaninie ciągłej, przechodził dzień za dniem, a jedynem wytchnieniem, jedyną przyjemnością były te wieczory, które mógł przepędzić w Królówce. Tak zeszedł listopad i grudzień; od stryjenki, bo pan Piotr sam nie pisywał, wiadomości były wciąż smutne.






VIII.

S

Spełniły się pragnienia panny Niny; przyszła zima mroźna i śnieżna, ubieliły się pola, zbliżały się święta Bożego Narodzenia.
W Cieciorce robiono różne przygotowania, ponieważ pani Justyna zaprosiła panie z Królówki na kilka dni do siebie.
— Pierwsze śnięta w sieroctwie — mówiła do Andzi — byłyby dla nich dniami smutku i rozżalenia, a tak, w większej gromadce, raźniej im będzie, postaramy się pocieszyć je i rozweselić.
Zaproszenie zostało nader chętnie przyjęte, wdowa z córkami pośpieszyła na wezwanie, rada, że podczas tych dni uroczystych będzie w otoczeniu blizkich i życzliwych osób. W Królówce święta byłyby jednem pasmem wspomnień, westchnień, łez i żalu. Z każdego kąta wychylałby się cień tego, którego zabrakło, każdy szczegół świątecznego obchodu przypominałby o nim. I tak mąż i ojciec przypominać się będzie pamięci wdowy i dzieci, ale obecność osób życzliwych smutne te wspomnienia złagodzi. Przyjęto więc zaproszenie z wdzięcznością i dwudziestego czwartego grudnia, zaraz po południu, sanie z Królówki stanęły przed dworkiem pani Justyny. W godzinę później nadjechał pan Jan, a kiedy pierwsza gwiazda błysnęła na niebie, wszyscy zasiedli przy stole, łamali opłatek i nawzajem składali sobie życzenia. Panował w tem szczupłem gronie nastrój serdeczny, rzewny, zda się, że członkowie jednej rodziny zgromadzili się na uroczystość.
Kiedy wszyscy życzenia sobie wzajemnie składali, Andzia szepnęła pannie Ludwice do ucha:
— A tobie, Ludko, życzę, abym na przyszły rok mogła cię nazwać kochaną moją siostrzyczką.
Na bladej twarzyczce wykwitnął żywy rumieniec, czarne oczy skryły się pod powiekami.
— A może wzgardzisz tym tytułem? — szepnęła Andzia.
Odpowiedzią na to był długi, serdeczny pocałunek.
W domu pani Justyny wszystko odbyło się po staroświecku, według tradycyi i od dawna przyjętych zwyczajów. Więc stół potrząśnięty był sianem, w kącie jadalni postawiono potężny snop pszenicy, nad stołem kołysała się misternie zrobiona gwiazda z opłatkiem, a pokój był oświetlony świecami woskowemi domowego wyrobu. Znalazły się na stole nalewki i miód, pochodzący z własnej pasieki, i kilka flaszek wina z dawniejszych zapasów.
Kilkunastu wyrostków wiejskich z gwiazdą stanęło pod oknami i zaintonowało kolędę. Zaproszono ich do kuchni, gdzie dostali hojny poczęstunek.
O jedenastej w nocy dwoje sani zajechało przed ganek. W jednych pomieściła się pani Justyna, pani Jastrzębska i Andzia, w drugich dwie panny z Królówki i pan Jan.
Księżyc świecił, droga była doskonała, gładka, równa, konie biegły szybko, prawie nie czując ciężaru, śnieg skrzypiał pod płozami.
Wymijali liczne sanie chłopskie i gromadki pieszych, dążących do jednego celu, do kościoła na pasterkę, która także dawnym obyczajem odbywała się o północy.
Gwarne rozmowy i pieśni kolędowe rozlegały się dokoła, a z okien kościołka, stojącego na wysokiem wzgórzu, biło jasne światło.
— Jakie u nas są piękne zwyczaje! — rzekła panna Ludwika, jakby w zamyśleniu, jakby sama do siebie.
— O, tak! — rzekła z zapałem Nina — piękne, a najpiękniejsze te, co są z dniem dzisiejszym związane. Ja bardzo lubię te święta, i obecnie, gdyby nie świeże, a tak smutne wspomnienia, byłabym zupełnie szczęśliwa. Niech pan spojrzy — dodała, zwracając się do pana Jana: — w tej chwili, oprócz małych dzieci, nikt nie śpi. Na drodze tylu ludzi, w kościele, jak sądzę, już pełno, a we wszystkich oknach świeci się. Tak ładnie wyglądają te czerwone światełka na tle śniegu!
— Ma pani słuszność — odrzekł; — a dzień dzisiejszy odznacza się jeszcze tą właściwością, że wywołuje wspomnienia. Mnie, na przykład, przypominają się rzeczy dzieciństwa, a dalej święta spędzane między obcymi. Obecne, to znowuż pierwsze wśród swoich i bardzo ukochanych — dodał ciszej, — a gdyby nie to, że stryjostwa niema, nicby mi do szczęścia nie brakło.
— I im musi być bardzo smutno — rzekła panna Ludwika — w taki dzień w obcym kraju. Posłałyśmy w liście opłatek, a mama napisała bardzo obszernie, zapewniając, że myślą wszyscy jesteśmy przy nich. A pan pisał do stryja?
— Pisałem, ale większa część mego listu przepełniona była rachunkami, najzwyczajniejszą prozą.
— A! mógłby pan chociaż tym razem, wyjątkowo, dać pokój szkaradnym cyfrom!
— Czy pani cyfr nie uznaje? Nigdy pani nie liczy?
— A cóż ja mam do liczenia?
— Ale czasem; na przykład: ile łokci materyału trzeba na suknię, albo ile kwiatów ma róża.
— Ja liczę także, ile jabłek zebrało się z ogrodu, ile plastrów miodu miałyśmy z pasieki, liczę różne drobiazgi, ale to się nie liczy.
— Szczególne liczby, co się nie liczą!
— A no tak, dlatego, że to tylko drobiazgi, kobiece rachunki, groszowe. Panowie co innego; zapisujecie całe arkusze, a nawet całe książki cyframi. Od tego może głowa rozboleć.
— Rzeczywiście, czasem boli.
Konie biegły raźno po gładkiej, doskonałej, od mrozu wyiskrzonej drodze; Antoni zręcznie omijał liczne sanie chłopskie, wyciągniętym kłusem wjechał na wzgórze i osadził konie przed kościołem.
Ludzi było pełno, kościół oświetlony wspaniale, głos organów brzmiał uroczyście, a po skończonem nabożeństwie rozległy się nuty odwiecznej kolędy.
Kiedy ostatnia z nich przebrzmiała i ucichła, tłum, jak fala, wypłynął z kościoła. Zbierano się w gromadki, jedni drugim składali życzenia, wszyscy mieli nastrój wesoły, świąteczny.
Do sanek, w których siedziała wdowa z panią Justyną i Andzią, zbliżył się pan Seweryn i pan Roman. Obadwaj składali życzenia, obadwaj zapraszali, aby ich odwiedzić podczas świąt.
— Dość już tego zamknięcia, droga pani — mówił pan Seweryn; — trzeba się przecież ludziom pokazać, trzeba starych przyjaciół odwiedzić, pogawędzić, rozweselić się. Ja mam gościa w domu.
— Któż jest?
— Hipolit wczoraj przyjechał, mój syn.
— Pan Hipolit! — zawołała Andzia.
— Zrobił nam niespodziankę. Matka jest w siódmem niebie, sądziła bowiem, że nie zobaczy go, aż w lecie. Miał wielką chęć towarzyszyć mi do kościoła, ale matka nie pozwoliła, z powodu, że biedaczek zmęczony, zdrożony, cierpiący.
— Czy chory? — zapytała pani Justyna.
— Ale skąd?! „Biedaczek” wygląda doskonale, podkowy mógłby łamać, tylko mama, jak każda mama, jest bardzo troskliwa o swoje maleństwo.
Andzia rozśmiała się.
— Pan Hipolit maleństwo!
— A tak, proszę pani; ja wprawdzie mało znam ludzi wyższego wzrostu, niż mój Hipolit, ale dla matki jest on zawsze maleńkim. Nie nazywa go nigdy inaczej, z czego też nieraz uśmieję się serdecznie. Wielką niespodziankę chłopiec ten nam sprawił, spadłszy jak z nieba.
— A na długo? — zapytała pani Justyna.
— Na kilka tygodni.
— Okolica zaczyna się ożywiać — odezwał się pan Roman; — będzie tu niedługo bardzo gwarno.
— Zaciekawia nas pan. Skądże się weźmie to ożywienie?
— To państwo nic nie wiecie? Nie nadesłano wam zaproszeń?
— Nie.
— W pierwszych dniach stycznia pan Topaz wyprawia wielkie polowanie w swych lasach. Będzie dużo osób z Warszawy, no i wszyscy myśliwi tutejsi otrzymali zaproszenia piśmienne na eleganckim papierze z emblematami łowiectwa.
— Skądże się to wzięło? Dotychczas wielkich polowań nie urządzał.
— Widocznie dla warszawskich znajomych. Dziwi mnie jednak, że pan Jan takiego listu nie otrzymał.
— Owszem, nie zostałem pominięty. Koperta, ozdobiona trąbami i głową jelenia, leży u mnie na biurku.
— Nie wspominałeś o tem — rzekła Andzia.
— Wyszło mi z pamięci.
— Czy nie masz zamiaru tam być?
— Wiesz, że nie zaliczam się do szeregu zapamiętałych myśliwych. Cobym robił na tych wielkich łowach?
— Poznałbyś pan grono przyjaciół z Warszawy; tak bowiem napisano w zaproszeniu. No, nie zapominajcież państwo o nas... — dodał. — Świąt wesołych i dobranoc!... Konie niecierpliwią się, zimno im.
Brzęczały głośno janczary u zaprzęgów; zziębłe na wzmagającym się mrozie konie rwały z kopyta, panna Nina zachwycona była tą szybką jazdą.
Pierwszy dzień świąt zeszedł dla młodego człowieka jak jedna chwila szczęśliwa; czarne oczy patrzyły na niego wprost, śmiało i z wyrazem wielkiej życzliwości. Nie wątpił, że zjednał sobie sympatyę: przekonywał go o tem życzliwy uśmiech, uścisk ręki przy powitaniu i pewien ton serdeczny w rozmowie. Korzystał też z każdej chwili, aby rozmowę nawiązać, wsłuchiwać się w melodyjny dźwięk głosu ukochanej, patrzeć na jej uśmiech, wywoływać ożywienie na twarzy, dysputować, sprzeczać się nawet.
Coraz więcej utwierdzał się w przekonaniu, że ją zna od dawna i że spotkali się po długiem rozłączeniu. Raz nawet powiedział jej to i zapytał, czy nie uznaje, że w tem złudzeniu jest może jakaś drobna cząsteczka prawdy.
Zarumieniła się i odrzekła spokojnie:
— Sądzę, że jest. Nie wydaje mi się to nieprawdopodobnem, a każde złudzenie musi mieć przecież jakąś podstawę.
— A więc, jeżeli ja panią znam tak dawno, to wniosek oczywisty, że i pani...
— Mógł mnie pan znać z widzenia — odrzekła z uśmiechem.
— O, nie! rozmawialiśmy nieraz.
— Ja nie pamiętam — rzekła, spuszczając oczy.
— Szkoda, szkoda. Mielibyśmy bogaty materyał do wspomnień, do odtwarzania prześlicznych krajobrazów, śmiałych wycieczek w krainę fantazyi, do kryształowych źródeł poezyi.
— Zaciekawia mnie pan.
— I cóż stąd, kiedy pani nie pamięta, albo pamiętać nie chce!
— Może kogo innego pan widywał? — odrzekła.
— Stanowczo panią; jestem o tem głęboko przekonany, nie mogę się mylić. To była pani, te same oczy zadumane.
— Dajmy im pokój.
— Więc nie pamięta pani nic a nic, ani troszeczkę? Nie bywała pani nigdy w krainach fantazyi?!
— Niekiedy, ale bardzo rzadko.
— A gdzież ta kraina leży?
— Nie ma ona ściśle oznaczonych granic, ale znajduje się blizko, jak dla mnie przynajmniej. W natchnionem słowie wieszcza, w smętnej pieśni, no... choćby w naszym parku, gdy go księżyc osrebrzy, choćby w ruinach zamczyska.
— Więc chodziliśmy po jednych dróżkach: natchnione słowo, pieśń, natura, dzieje zamierzchłe.
— O, tak!
— Przeszłość pokryta pleśnią wieków, uczucie wyrażone w harmonijnym dźwięku, natura wspaniała, majestatyczna, bogata i przyszłość pełna zagadek. Złote marzenia, nieokreślona tęsknota ducha do nieznanych światów, do prawdy wielkiej i wielkiej miłości. Czy tak? Czy ja spotykałem panią w owych światach?
Miała wielką chęć powiedzieć: „tak, tak, widywaliśmy się tam tysiące razy, przebiegaliśmy przestrzenie bezmierne, ręka w rękę, obok siebie” — ale powstrzymała się, pragnąc nadać inny obrót rozmowie.
A on nalegał, domagał się koniecznie odpowiedzi.
— Gdzie? Niechże pani powie nareszcie.
— A więc przyznaję: widywałam pana niekiedy w zwaliskach.
— Doskonale! Jestem tedy w oczach pani nietoperzem, nie znoszącym światła, puszczykiem złowrogim?
— Ależ nie, nie!
— Może więc upiorem, widmem, straszącem ludzi, pokutującym duchem, który wlecze za sobą ciężki łańcuch?
— Myli się pan.
— Wyliczam wszystkich, prawdziwych i legendowych mieszkańców zwalisk.
— A nie chce pan być pięknym rycerzem z legendy? — zapytała z uśmiechem.
— Pięknym rycerzem? Nie, pani.
— Dlaczego?
— Bo legendy są zazwyczaj bardzo smutne, a bohaterowie ich strasznie nieszczęśliwi. Dążą do miłości, jak ćmy do ognia, giną i nawet po śmierci nie znajdują spokoju. Zaklęci w skałę, cierpieć muszą bez końca.
— I zaklęte królewne nie mają lepszego losu — rzekła, — ale po latach, a może po wiekach cierpień przychodzi wyzwolenie i szczęście. Tak się dzieje w legendach.
Podczas tej rozmowy Andzia niepostrzeżona weszła do pokoju.
— Gdzie wy jesteście? — zapytała, usłyszawszy ostatnie wyrazy rozmowy.
Panna Ludwika przestraszyła się; młody człowiek odrzekł wesoło:
— Jesteśmy wśród zwalisk starego zamku.
— I oprowadza cię urocza strażniczka legend — rzekła, całując Ludwikę. — Doskonale, ale czemuż przyszłam tu, nudna przedstawicielka prozy, i przeszkodziłam miłej wycieczce!
— Właściwie ona się jeszcze nie rozpoczęła — odrzekł pan Jan; — był to dopiero zamiar, który możemy jeszcze wykonać, jeżeli pani nie straciła już ochoty do błądzenia wśród rumowisk.
— Ależ — odezwała się Andzia — zapominacie, że ruiny zasypane są teraz śniegiem i dostać się do nich nie łatwo.
— Prawda, ale zamierzona wycieczka miała się odbyć idealnie, tylko myślą.
— To zupełnie zmienia postać rzeczy; przynajmniej będę o was spokojna, że nie przeziębicie się w śniegu.
— Kochana siostrzyczko — rzekł pan Jan, — dlaczego żartujesz z naszych zamiarów? Cóż ci taki spacer przeszkadza?
— Bynajmniej. Wędrujcie nie tylko wśród zwalisk, ale nawet po obłokach; towarzyszyłabym wam chętnie, gdybym mogła.
— Owszem, zapraszamy.
— Powiedziałam: gdybym mogła; to znaczy, że nie mogę.
— Dlaczego?
— Nie mam skrzydeł, fantazya moja uboga, trzymam się przy ziemi.
— Niech jej pan nie wierzy — odezwała się Ludwika; — ona obmawia się dla żartu.
— Ależ naturalnie, że wierzyć jej nie mogę.
— Nie możesz?
— Tak, kochana Andziu, nie wierzę, a niewiarę tę opieram na dowodach niezbitych.
— Ciekawam.
— Na własnych twoich słowach. Przypomnij sobie, co mówiłaś przed kilkoma miesiącami, kiedy przybyłem w te strony. Co mówiłaś o rozśpiewanych słowikach?
— Pamiętam doskonale, ale i to pamiętam również, że powiedziałam ci wówczas, iż natychmiast spadam z obłoków na ziemię. To właśnie dowodzi, że skrzydła mej fantazyi są bardzo słabe i niezdatne do lotu. I rzeczywiście tak jest.
Pan Jan przez chwilę bacznie przypatrywał się siostrze; następnie, jakby uderzony jakąś myślą, rzekł:
— Panno Ludwiko, czy pani nie zauważyła, że Andzia dziś bardzo ładnie wygląda?
— Przecież ona zawsze ładna.
— Ale dziś szczególnie, wyjątkowo. Jakie ożywienie na twarzy, jakie rumieńce, jakie oczy!
— Eh, mój kochany, dajże pokój. Nie lubię komplimentów.
— A jaka staranna tualeta!
— Przecież święto.
— No tak, ubierasz się zawsze ładnie, ale dziś wyjątkowo; dziś starałaś się o to, żeby ślicznie wyglądać.
— Moja Ludwisiu — rzekła, śmiejąc się, — co się Jasiowi stało? Uwziął się na to, aby mi dokuczać. Czekam tylko, kiedy powie, żem się dziś umalowała, że jestem ubielona, uróżowana. Czy tak?
— Tego nie powiem; ale żem cię taką jak dziś jeszcze nigdy nie widział, to fakt; staraj się, żebyś zawsze tak wyglądała.
Andzia usiadła nawprost okna, i niby nie patrząc, rzucała jednak spojrzenia na drogę; pan Jan jedno z tych spojrzeń dostrzegł i zawołał:
— Znamy już przyczynę ożywienia mej uroczej siostrzyczki, znamy powód niezwykłej staranności w tualecie, wiemy, dlaczego, chociaż zawsze jest ładną, dziś pragnie być prześliczną.
— Jakiż to powód? Gdzie go widzisz?
— Nie widzę dotychczas, ale gotów jestem założyć się, że jest on za oknem, że prawdopodobnie zbliża się ku temu domowi.
— Mój Jasiu, dajże już pokój — rzekła Andzia, a na twarzy jej ukazały się żywe rumieńce. — Prześladujesz mnie i dręczysz, nie wiem dlaczego.
— Otóż zbliża się ktoś, co naszą sprawę osądzi — rzekł pan Jan do wchodzącej Niny. — Niech pani siądzie na fotelu, słucha uważnie i poważnie, ja rzecz przedstawię.
— Sędzią mam być?
— Tak, pani, jako osoba poważna i kompetentna.
— Ale co i kogo mam sądzić?
— Niech pani raczy odpowiadać na pytania: Czy Andzia nie wygląda dziś prześlicznie?
— Jak marzenie! Przed chwilą sama jej to powiedziałam.
— Drugie pytanie: czy młoda osoba, dokładająca starań, aby ładnie wyglądać, ma w tem jaki cel? Niech pani odpowie krótko, w kilku słowach.
— Każda z nas chciałaby ładnie wyglądać.
— Wiadoma rzecz; ale dlaczego?
— No... żeby ludzi nie straszyć.
— To znaczy, żeby się ludziom podobać. Trzecie pytanie: Co myśli ten, kto siedzi przy oknie i patrzy na drogę?
— Cóż za pytanie! Spodziewa się, że ktoś przyjedzie, i dlatego patrzy w okno.
— Widzisz więc, Andziu, że wszystko się wydało.
— A kogóż Andzia oczekuje? — zapytała Nina.
— Nikogo a nikogo. Siedzę przy oknie, więc mimowoli patrzę na śnieg, na drzewa.
— Na bramę!
— No i na bramę, na drogę, na pole, nawet na las, który się czerni tam daleko. Ileż razy na dzień ty czynisz to samo. Dziś przez to okno patrzyła i mama, i pani Jastrzębska, i Ludka, i Nina... i nie wywoływało to zadziwienia, ani uwag z twej strony.
— Bo co innego jest patrzeć, a co innego wyglądać kogo!
— Więc niechże będzie, jak chcesz; wyglądam, czekam i już się doczekałam. Zbliżają się, już są na drodze; tylko patrzeć, kiedy będą w bramie.
— Kto? kto? — zawołała zaciekawiona Nina, biegnąc do okna; nawet poważna Ludwika poszła za jej przykładem.
— Kto? kto? Kogo ty widzisz? Przecież żywego ducha niema na drodze!
— Są... dwie wrony, idą po śniegu.
— Zażartowałaś z nas.
— Nie z was, lecz z kochanego braciszka. Niechże się utwierdzi w domysłach, niech podziwia bystrość swego wzroku i daru spostrzegawczego.
Panny zaczęły się śmiać i odeszły wgłąb pokoju, młody człowiek został przy oknie, mając bowiem wzrok doskonały, dostrzegł pod lasem na drodze jakąś plamę czarną.
— Cóż tam robisz przy oknie? — zapytała Andzia. — Obserwujesz wrony?
— Tak, siostrzyczko, ale nie te, któreś nam pokazała. Jest to inna para.
— Patrz dłużej, a doczekasz się jeszcze kilkunastu.
— Te, które ja widzę, wyszły z lasu.
— Bardzo naturalnie.
— Pamiętaj jednak, Andziu, że najlepiej śmieje się ten, kto się śmieje ostatni.
— Chcesz nas temi półsłówkami zwabić do okna — rzekła Andzia, — ale to ci się nie uda. Nie jesteśmy spragnione widoku wron.
— Zobaczymy.
— Nam tu jest bardzo dobrze.
— Jednakże, szczególna rzecz — rzekł młody człowiek, — zdaje się, że mam wzrok doskonały, a nie mogę poznać, kto jedzie.
Nina poruszyła się, chcąc biedz do okna; Andzia zatrzymała ją za rękę.
— Nie wierz mu — rzekła, — nikt nie jedzie. On chce nas mistyfikować.
— Konie kare... Andzia podobno nie lubi karych koni.
— Przeciwnie, lubię.
— Są już przy wierzbie.
— Nie wierzę.
— Chodź do okna i przekonaj się.
— Nie przyjdę.
— Jak uważasz. Ciekawa rzecz, z kim jedzie pan Seweryn, bo to on, teraz go już poznałem.
Andzia zarumieniła się. Nina pobiegła do okna.
— Ależ tak! tak! — zawołała — to naprawdę pan Seweryn, a ten drugi to jego syn.
— Muszę mamie powiedzieć — rzekła Andzia i pośpiesznie wyszła z pokoju.
Z chwilą przybycia gości zrobiło się gwarno. Pan Seweryn, rad, że ma syna przy sobie, był w doskonałym humorze, opowiadał nowinki, żartował. Zaproszenie na wielkie polowanie pana Topaza dawało powód do różnych komentarzy i uwag. Wyliczano długą listę osób ze świata przemysłowego i finansowego, mających wziąć udział w tej zabawie.
— Obawiam się tylko, żeby mnie który z tych łowców nie postrzelił lub nie zabił — mówił pan Seweryn, — gdyż na takich polowaniach zdarzają się wypadki. Postaram się też mieć stanowisko obok gospodarza. Będzie to najbezpieczniej.
— Czy pan Topaz jest taki doświadczony i ostrożny myśliwy?
— Nie; tylko z zasady poluje z bronią nienabitą i nie miewa przy sobie ani jednego ładunku.
— Pocóż więc poluje?
— Dla przyjemności. Sam mi to mówił, że przepada wogóle za sportem, a zwłaszcza za myśliwskim, ponieważ uważa go za rozrywkę prawdziwie rycerską. Ja, mówi, nie strzelam, ale poluję: stoję pod drzewem, ubrany w stosowny kostium, a później z przyjemnością zasiadam do bigosu; strzelać nie chcę, gdyż nie jest to konieczne i nie widzę w tem żadnego interesu. Niektórym panom mój pogląd wydaje się dziwnym.
— Zapewne — rzekła pani Justyna, — jest on dość oryginalny.
— Pan Topaz twierdzi stanowczo, że można być doskonałym myśliwym i nigdy nie strzelać. Oto, mówi, na przykład, mamy gentlemanów, utrzymujących stajnie wyścigowe. Wśród nich są ludzie starzy, otyli, którzy nigdy nie dosiadają koni, a przecież nikt nie zaprzeczy, że zasługują na tytuł sportsmanów. Jeżdżą i karki kręcą dżokieje, lub młodzi panowie, którzy mają chęć ryzykować całość swych kości, a prawdziwy sportsman, główny sportsman, bawi się i bierze nagrody. To rozumiem. Tak samo z myśliwstwem. Ja, na przykład, nie używam opinii znakomitego myśliwego, a czy słusznie? Najniesłuszniej. Posiadam doskonałą i kosztowną broń, bardzo dobrą służbę leśną, prześliczne psy; czegóż chcieć więcej? I ja nie jestem myśliwy! Taki zaś, który ma starą dubeltówkę, wartości trzydziestu rubli, i ladajakiego psa, ale potrafi zastrzelić zająca, jest znakomity myśliwy! Gdzież sprawiedliwość? Vanderbildt ma swój wspaniały yacht, na którym praktykuje sport wodny; młodszy pomocnik buchaltera z mego kantoru w Warszawie po godzinach biurowych biegnie do Wisły, siada w kajak i jak kaczka chlupie się na nim do Saskiej Kępy... Któż jest większy sportsman: Vanderbildt, czy ten mój młodzieniec?
— To dowodzenie — rzekł pan Jan — nie jest pozbawione słuszności, należy tylko zrobić małą zmianę w twierdzeniu.
— Jaką?
— Powiedzieć, że Vanderbildt jest bogatszy sportsman, i wszystko będzie w porządku.
— Któż będzie na tem polowaniu? — zapytała pani Justyna.
— Dużo osób, przeważnie finansiera. Zjeżdżają na trzy dni, a oprócz polowania ma być jakaś wielka zabawa. Bal, raut, może kulig. Nie wiem.
— Kulig chyba się nie uda; do kogóż bo tu zajeżdżać i kogo po drodze zabierać? Kto ma chęć i usposobienie do takiej szalonej zabawy?!
— Zdaje mi się, że to nawet nie jest w programie.
— Jakto, kulig? Przecież pan mówi.
— Najazd na sąsiadów i zbieranie uczestników zabawy, czyli kulig prawdziwy, staroświecki. Pana Topaza stać na własny kulig.
— Nie rozumiem.
— A no, proszę pani dobrodziejki, koni i sanek ma dosyć, przewiezie więc ukostiumowanych gości po swoim własnym lesie, albo po gościńcu, i będzie kulig. Bardzo prosty sposób.
— Co on jednak ma za cel, urządzając taką zabawę? Zdaje się, że jest dość oszczędny.
— Tak, ale w pewnych okolicznościach lubi się pokazać, a tu właśnie zachodzi pewna okoliczność, a może nawet i nie jedna.
— Zaciekawia nas pan.
— Przypadkiem dowiedziałem się, a ze źródła dość kompetentnego, zresztą i sam Topaz dawał mi do zrozumienia, że czeka go wielka uroczystość rodzinna i że będzie mógł szczycić się z tego powodu. Krótko mówiąc, zapowiedziane polowania i festyny mają się odbyć in gratiam zaręczyn panny baronówny.
— Wychodzi za mąż?
— Tak.
— A za kogo? Któż będzie szczęśliwym posiadaczem serca i fortuny, zdaje się, pokaźnej?
— Młody człowiek utytułowany?
— Hrabia?!
— A jakżeżby inaczej być mogło? Zdaje się, że to jest szczyt marzeń jej i ojca.
— Można się domyślać, że szczęśliwy oblubieniec nie świetnie stoi pod względem finansowym.
— Oczywiście, ale Topaz znajdzie na to radę, z zachowaniem wszelkiego decorum. Oblubieniec posiada majątek w Galicyi, właściwie posiada tylko tytuł własności, bo długi przewyższają znacznie wartość dóbr, więc się też zaszarganą hipotekę oczyści i będzie wszystko dobrze: stanowisko dla pana młodego, w perspektywie urząd publiczny lub wybór do sejmu, piękna rezydencya dla państwa młodych, a honor dla teścia. W związku z tem jest zamiar sprzedaży majątku, który pan Topaz posiada w naszej okolicy.
— Przecież mówił, że go nigdy nie sprzeda, że pragnie, aby na zawsze pozostał w rodzinie.
— Istotnie, słyszałem to nieraz; majątek przeznaczony był dla syna.
— Skądże więc zmiana?
— Nie zawsze zamiary synów zgadzają się z pragnieniami ojców. Młody pan Topaz nie lubi ani starożytności, ani gospodarstwa wiejskiego.
— Więc zajmują go finanse?
— Podobno także nie. Słyszałem w Warszawie, że prawie nigdy nie bywa w kantorze ojca, a interesami zajmować się nie chce i nie lubi.
— Jakiż ma cel życia?
— Chce bawić się i przepędzać czas wesoło. Na ten cel ojciec daje pieniędzy i pociesza się maksymą o młodem piwie, które musi wyszumieć. Wołałby jednak, żeby piwo nie szumiało za bardzo, a co najważniejsza, żeby długów nie robiło.
— Alboż on robi długi? — zapytała pani Justyna — robi długi, mając pieniądze od ojca!
— Dlaczegóżby robić ich nie miał? Ojciec wprawdzie daje mu sporo, ale nie tyle, ile młody człowiek żąda; syn nie chce ojca często prośbami nudzić, a lichwiarze są, jak wiadomo, ludzie pełni uprzejmości, zwłaszcza dla paniczów, którzy mają ojców bogatych. Stary Topaz, gdy zgłosili się do niego z wekslami syna, mało apopleksyi nie dostał, wybuchnął strasznym gniewem i wpadł jak bomba do gabinetu swego jedynaka. Synek pozwolił ojcu wykrzyczeć się dowoli, a potem powiedział spokojnie: kochany ojcze, zawsze mówiłeś, że chcesz mieć ze mnie panicza. Zastosowałem się do twego życzenia i postępuję jak panicz; a niechże mi ojciec pokaże panicza, ma się rozumieć panicza w wyższym stylu, nie zaciągającego długów i nie pozostawiającego ojcu trudu płacenia weksli.
— Biedny stary!
— Ma to, czego pragnął; chciał pańskości i szyku, ma pańskość i szyk. Swoją drogą tłómaczył podobno synowi, że nawet duży majątek może się wyczerpać, gdy kto nieopatrznie rzuca pieniędzmi, i że wierutnem głupstwem jest napychać kieszenie lichwiarzom, gdy można mieć kredyt u rodzonego ojca. Ma się rozumieć kredyt ograniczony, do wysokości jakiegoś x rocznie. Syn wysłuchał uważnie przemówienia ojca, przyznał mu zupełną słuszność, podziękował za kredyt, a na trzeci dzień podniósł z kasy to, co było dla niego przeznaczonem, i wyjechał za granicę.
— Aby roztrwonić.
— Nie; żeby się zabawić i odpocząć.
— Po czemże odpoczywać?
— Alboż ja wiem; dość, że pojechał w tym celu i próbował szczęścia w Monaco.
— Wyobrażam sobie, że musiał dobrze nadszarpnąć majątku.
— Otóż nie; w owym bowiem czasie jakiś młodzieniec, przegrawszy całe mienie, odebrał sobie życie, i ten wypadek podziałał odstraszająco. Młody pan Topaz uznał, że głupstwem jest pozbawiać się majątku i mieć do wyboru: nędzę lub kulę, gdy z pieniędzmi można istnieć i żyć wesoło. W każdym razie ojciec ma z nim dość kłopotu.
Podczas gdy pan Seweryn opowiadał, syn jego prowadził cichą rozmowę z Andzią.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, wysmukły, o twarzy nader intelligentnej; w spojrzeniu jego ciemnych oczu, w ruchach, w sposobie wyrażania się malowała się pewna powaga. Na pierwszy rzut oka wydawał się on flegmatycznym i obojętnym, ale nie obojętność to była, lecz spokój, właściwy sile i rozwadze.
Pan Jan, który niegdyś znał go dzieckiem, a teraz dopiero, po latach kilkunastu, zobaczył go dorosłym człowiekiem, przypatrywał mu się uważnie i czynił w myśli porównania.
Czyżby to był ten sam duży, niezgrabny chłopak, który bawił się z nim niegdyś w ogrodzie i z którego śmiali się wszyscy rówieśnicy? Mówią, że ten sam, ale podobieństwa dopatrzeć trudno.
Obserwując pana Hipolita, odtwarzając w pamięci sylwetkę niezgrabnego chłopaka, rzucił pan Jan wzrokiem na Andzię. Ani jej poznać. Ożywiona, rozpromieniona, uśmiechnięta, nigdy nie wydawała się tak ładną i tak szczególnie sympatyczną. Teraz można się domyślać, co jest tego przyczyną. A nie mówiła nic, nie zdradziła się ani jednem słowem, nieszczera! Przy pierwszej sposobności usłyszy za to wymówkę.
Pan Jan, przyjmując udział w rozmowie ogólnej, słucha jednak uważnie, o czem mówi jego siostra z Hipolitem, ale dolatują go tylko wyrazy i urywane zdania, z których nie może się dorozumieć niczego.
— Nie miał pan zamiaru przyjazdu?
— Nie, pani, ale stęskniłem się.
— Do rodziców?
— Do swoich.
— Długo będzie pan w domu?
— Dwa tygodnie.
— To krótko.
— Ale od lipca powracam już na zawsze.
— Tak samo mówił pan w zeszłym roku.
— Przyczyna znana jest pani.
— Tak, ale...
— Chce pani powiedzieć, że może się powtórzy i teraz; nie, stanowczo wracam.
— Pani dobrodziejko — odezwał się pan Seweryn do gospodyni domu, — spodziewam się, że jutro powitam panie w naszych progach, i panią również — dodał, zwracając się do wdowy.
— Gdzież nam do zabaw! — odrzekła — przecież jesteśmy w żałobie.
— Alboż to zabawa!? Czy bal z tańcami wydaję? Na takich zabawach, jakie u nas, w naszych dworkach bywają, można i w żałobie bywać. Rozmowa, wymiana myśli, wspólne przepędzenie czasu, a dla amatorów stolik do kart. Znajdziemy się w tym samym komplecie, co i teraz; może jeszcze przybędą dwie, trzy osoby. Powołuję się na zdanie pani Justyny, czy panie mogą być na takim balu.
— Bez kwestyi mogą. Przyjedziemy wszystkie.
— I pan Jan.
— Naturalnie; zabrałam go na całe święta, więc gdzie my będziemy, tam i on.
— A jednak ja jutro rano ucieknę — rzekł młody człowiek.
— Ciekawam, dokąd i poco?
— Do Krasek i do Królówki na kilka godzin; spotkamy się w kościele.
Andzia położyła rękę na jego ramieniu i rzekła szeptem:
— Z Królówki powrócisz tu, do nas, a stąd dopiero do kościoła.
— Dlaczego?
— Taki jest rozkaz i tak trzeba.
— Skoro to jest twojem życzeniem.
— Mojem życzeniem? Zapewne, ale nie o moje życzenia idzie; zdawało mi się tylko, że zechcesz zabrać kogoś na swoje sanki. Jeżeli to nie zgadza się z twoją intencyą, w takim razie...
— Ale cóż znowu! Zgadza się najzupełniej i postaram się wrócić na czas.
Kiedy pan Seweryn z synem odjechał, było już późno, zaraz też panie odeszły do swoich pokojów, tylko Andzia krzątała się jeszcze. Pan Jan zbliżył się do niej, ujął za rękę i rzekł:
— Widzisz, jaka nieszczera jesteś, nie powiedziałaś mi ani słówka, a przecież tak dawno już tu jestem i zdaje mi się, że zasłużyłem na zaufanie.
— O czem miałam ci powiedzieć, mój Jasiu?
— Ano, o tym Hipolicie.
— Nie był, więc też nie miałam go na myśli.
— Żarty! Czy i teraz nie myślisz o nim?
— Skoro zacząłeś o nim mówić, więc...
— Domysły moje były słuszne; teraz już wiem wszystko.
— Skoro wiesz, to dlaczego zadajesz mi pytania?
— E, kochana Andziu, tak nie można. Między nami nie powinno być tajemnic. Twoje szczęście, twój los tak mnie żywo obchodzi, jak los i szczęście własne, a zdaje mi się, że to serdeczne, braterskie uczucie, jakie mam dla ciebie, odpłacasz mi wzajemnością.
— Tylko ci się zdaje? Pewny nie jesteś? Oj, ty Tomaszu niewierny! — rzekła z uśmiechem. — Mój Jasiu — dodała, — tyś mi przecież najbliższy, kocham cię jak rodzonego brata i w rzeczy samej tajemnic nie mam przed tobą.
— A nie chciałaś się przyznać, nie chciałaś potwierdzić moich domysłów.
— Bo wyjawiałeś je za głośno i w obecności osób trzecich; gdybyś się zwrócił z zapytaniem wprost do mnie i bez świadków...
— Więc czynię to teraz. Kochasz go?
— Tak — odrzekła spokojnie.
— I on jest powodem, że, jak mi stryj mówił, odrzuciłaś wszystkich konkurentów.
— Tak, on. Dawne to dzieje, mój Jasiu, dawne, stare dzieje.
— Od potopu!
— Nie; ale od lat przynajmniej... tak jest, od sześciu z górą. Lubiłam go bardzo, gdy jeszcze był dzieckiem w szkolnym mundurku. Podczas wakacyi przyjeżdżał do nas co parę dni na kucu i był wybornym towarzyszem zabawy; grywaliśmy w piłkę, goniliśmy się po ogrodzie, napełnialiśmy cały dziedziniec wrzawą i śmiechem. Wiesz, Janku, że to były śliczne czasy.
— A ty wspominasz je z rozkoszą, jak sędziwa babcia, która pragnie odtwarzać obrazy przeszłości. Masz słuszność, w tak odległej perspektywie czasu wyglądają one zapewne przecudownie.
— Nie żartuj ze mnie i z moich wspomnień, Janku, bo chociaż one niedawne, ale zawsze wspomnienia. Było nam dobrze, wesoło, doskonale. Chłopak w szkolnym mundurku, dziewczyna w krótkiej sukience, bez troski oboje, bez zmartwień, dzieciaki wesołe i puste miały swoje złote czasy. Mówiliśmy sobie po imieniu, a przy rozstawaniu się, gdy nadszedł koniec wakacyi, oboje mieliśmy łzy w oczach. To nas tylko pocieszało, że nadejdą święta Bożego Narodzenia i znów będziemy się bawili. Czas biegł, rok za rokiem przechodził i dawny nasz stosunek stopniowo ulegał zmianie: oddalaliśmy się jedno od drugiego coraz bardziej, byliśmy onieśmieleni, on nazywał mnie panią, ja jego panem. Przyjeżdżał do nas podczas wakacyi, ale już nie bawiliśmy się jak dawniej, a przedmiotem naszych rozmów, które rwały się co chwila, bywały najczęściej książki. Zastanawiałam się nieraz: skąd taka zmiana?
— Ja się domyślam.
— Tak, mój Janku, w jego obecności bywałam bardzo nieśmiała, rumieniłam się co chwila, nie wiedziałam, co mam mówić, chociaż zdawało mi się, że mam tak dużo do powiedzenia. Później on przyjeżdżał tylko raz na rok do domu, na wakacye. Był studentem. Sądziłam, że go to w dumę wbije, że nie zechce już patrzeć na dawną towarzyszkę zabaw dziecięcych.
— Dlaczegóżby?
— Tak mi się zdawało. On student, uczy się wielu mądrych rzeczy, a ja prosta, w domu kształcona wieśniaczka; on przebywa w świecie, w dużem mieście, a ja w takiem ustroniu, w zakątku.
— Cóż to znaczy!
— Sądziłam, ale niesłusznie. Przed trzema laty — doskonale pamiętam tę chwilę — przyjechał do nas. Było kilka osób. Wyszliśmy w pole. Mama, wuj Piotr, wujenka, pan Seweryn, on i ja. Celem wycieczki było pole bardzo ładnej pszenicy, którą mama chciała się popisać przed panem Sewerynem. Starsi szli powoli, my trochę prędzej, tak, że wyprzedziliśmy ich o jakie sto kroków. Wtenczas... zrobiło się to tak nagle, tak niespodziewanie. On ujął mnie za rękę i rzekł: „Bądź dla mnie znowuż Andzią, bądź moją Andzią na zawsze.” Nie potrafię ci opowiedzieć, co się ze mną działo, jakiego doznałam wrażenia. Na razie nie mogłam się zdobyć na odpowiedź, a raczej nie mogłam tej odpowiedzi wymówić; dopiero po upływie kilku minut rzekłam: „Będę twoją Andzią na zawsze.” Oto i wszystko. Wobec tego, ku wielkiemu niezadowoleniu wuja Piotra, odrzuciłam oświadczyny kilku konkurentów.
— A dlaczego nie wyjawiłaś mu właściwego powodu?
— Postanowiliśmy zachować zamiary nasze w tajemnicy, do czasu przynajmniej.
— Więc o tem nikt nie wie, nawet matka twoja?
— Przed matką nie ukrywam się z niczem; ona wie, ale, proszona o dyskrecyę, święcie dotrzymuje słowa. Mam też nadzieję, że i ty moje dzisiejsze zwierzenia zostawisz przy sobie.
— Bądź pewna, Andziu. Ty go bardzo kochasz?
— Czyż w tego rodzaju uczuciu może być stopniowanie? Nie wyobrażam sobie. Można kochać, lub nie kochać, ale zdaje mi się, że kto kocha, to kocha całą siłą uczucia. Alboż ty nie wiesz o tem? — dodała. — Tak, Janeczku; wiedz, że twoja siostrzyczka jest od trzech lat z górą narzeczoną i domaga się, żąda, prosi, żebyś pokochał człowieka, którego wybrała. On tego wart.
— Moja Andziu, długoż jeszcze będziecie ukrywali swoje zamiary?
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że wkrótce staną się one jawnymi. Jaki on dobry! Mój Janeczku, nie wyobrazisz sobie, jaki on dobry. Przyjechał, odbył daleką podróż po to jedynie, aby się ze mną zobaczyć i powiedzieć...
— Że cię kocha.
— Tak; bardzo to miło usłyszeć, chociaż się wie dobrze, że tak jest, chociaż się wie o tem od dawna.
— Mnie tego nikt jeszcze nie powiedział — rzekł młody człowiek.
— A czy zapytywałeś?
— Nie.
— Chcesz więc, żeby od niej wyszło pierwsze słowo? A! Janku, wymagasz za wiele. A może ona z biciem serca oczekuje na to pytanie; może... Dlaczego się wahasz?
— Uważam, że nie czas jeszcze; zresztą mnie dobrze jest tak, jak jest, i gdyby nie choroba stryja, gdyby nie jego tak długa nieobecność, niepewność, co dalej się stanie, byłbym zupełnie szczęśliwy. Pobyt stryjostwa na południu pociąga za sobą duże koszta, skąd wynikają trudności poważne, a cóż dopiero mówić o Królówce! Rozumiesz, że chciałbym ten sierocy majątek ocalić i podnieść kosztem największych nawet wysiłków i poświęceń, ale trudności piętrzą się, ciężko jest coraz bardziej.
— Dlaczego nie powiesz o tem matce mojej?
— Pocóż?
— Możeby ci pomogła. Pamiętasz ten dzień, w którym przybyłeś do nas z wujem Piotrem, kiedy oprowadzałam cię po naszem biednem gospodarstwie? Zapytywałeś mnie wówczas ironicznie trochę, czy składamy kapitały, i śmiałeś się z naszej drobiazgowej, kobiecej krzątaniny.
— Przypisujesz mi myśli, których nie miałem; jakże mógłbym szydzić z uczciwej pracy i skrzętnej zabiegłości, ty zakochana mrówko!
— Powiedz matce, ona niezawodnie przyjdzie ci z pomocą.
— Nie, Andziu, nie zrobię tego.
— Może żenujesz się, to ja cię wyręczę.
— Dziękuję ci, nie trzeba. Ja będę radził sobie własnemi siłami, przynajmniej do czasu powrotu stryja Piotra. Pieniądze ciotki będą niedługo potrzebne dla ciebie.
— A, wyobrażasz więc sobie, że wydam je na świetną wyprawę, że nakupuję mnóstwo sukień i różnych niepotrzebnych fatałaszków! No, to mnie nie znasz, kochany braciszku. Jestem zaopatrzona we wszystko, czego potrzeba, a zbytków robić nie myślę. Za część pieniędzy, które mogłabym wydać na świecidła, kupię chałupę z ogrodem dla mojej starej niańki, Janowej; niech ma do śmierci zapewniony dach nad głową. To będzie mój jedyny zbytek.
— Ślicznie mówisz, Andziu — rzekł, całując ją w rękę, — dobra jesteś dziewczyna, twój przyszły będzie bardzo, bardzo szczęśliwy.
— Czy będzie tak, jak mówisz, nie wiem, ale dołożę wszelkich starań, żeby być dla niego dobrą towarzyszką życia.
Długo jeszcze trwała rozmowa brata z siostrą, serdeczna, poufna, pełna zwierzeń wzajemnych, rojeń o pożytecznem życiu, o szczęściu.






IX.

B

Bardzo wczesnym rankiem, ledwie że dzień robić się zaczął, pan Seweryn z synem wyjeżdżali na wielkie polowanie do pana Topaza; towarzyszył im doktor, który przyjechał poprzedniego dnia wieczorem umyślnie po to, aby razem, w towarzystwie, na tę wyprawę się udać. Obszerne, wygodne sanie ciągnęła para rosłych, doskonałych koni; mróz zelżał trochę, powietrze było ciche, prawie bez wiatru.
Doktor rozglądał się dokoła.
— Abyśmy się nie spóźnili, panie Sewerynie — rzekł.
— Niech doktor będzie spokojny, stawimy się na czas; droga doskonała, a koniska wypoczęte. Czy doznajesz pan zawsze pewnego rodzaju gorączki przed polowaniem?
— Wyrosłem już z tego, ale z zasady nie lubię się spóźniać. Jestem inwalidem, lecz nie chcę być maruderem; przytem, szczerze mówiąc, to polowanie bardzo mnie zaciekawia. Radbym zobaczyć coprędzej owych sportsmanów.
— Zobaczysz ich wkrótce, doktorze, ale pilnuj się na stanowisku, bo bywają na takich polowaniach wypadki. Kto wie, czy nie zaproszono cię w przewidywaniu, że możesz być potrzebny?
— Dajże pokój, panie Sewerynie — rzekł staruszek, trochę urażony. — Zaproszono mnie, bo jestem dobrym myśliwym i do pewnego stopnia z tego słynę; zaś sława, którą zdobyłem jako lekarz, już przebrzmiała. Gdyby Topazowi przyszło na myśl, że obecność chirurga może być potrzebną, to wezwałby którego z młodszych i używających większej wziętości, niż ja.
— Wybacz, kochany doktorze — rzekł pan Seweryn. — Tak mówisz, jak gdybyś czuł się obrażonym, a ja przecież nie miałem zamiaru.
— Ja się też nie obrażam, ale mi przykro, że mi to moje nieszczęśliwe doktorstwo jeszcze na polowaniu wspominacie. Lekarzem byłem i jestem przy chorym, ale w kniei zaliczam się do myśliwych i to w lepszym stylu. I trzeba wam wiedzieć, że gdybym był takim lekarzem, jakim jestem myśliwym, to nie siedziałbym w nędznej żydowskiej mieścinie, lecz miałbym katedrę, klinikę i asystentów. Wierzcie lub nie, ale to jest moje głębokie przekonanie.
— Ależ tak, tak, bez wątpienia.
— I niech się wam nie zdaje, że jestem tylko empiryk, nie! Proszę zobaczyć moją bibliotekę! Znajdziecie w niej sto kilkadziesiąt dzieł, traktujących o myśliwstwie, dzieł w różnych językach i z różnych epok.
— Z książki dzika nie zabije.
— Co za pogląd! Jużci, że nie zabija książka zwierzyny, ale rozszerza horyzont pojęć, uczy, jak polowano w różnych czasach, jakich używano sposobów na zwierza, jakiej broni, zapoznaje z obyczajami mieszkańców lasu, z ich naturą. Czy pan tego nie uznajesz, do licha?
— Ależ uznaję, uznaję.
— Więc czemuż?...
— Doktor bo gorączka jesteś i zaraz bierzesz do serca. Zakład trzymam, że posądzasz mnie o jakieś alluzye do tego koziełka, do którego spudłowałeś tak fatalnie u mnie w lesie przed czterema laty.
— To było co innego!
— Koziełek, doskonale pamiętam.
— Co innego! Nie koziełek, tylko cudza strzelba, którą wziąłem przez pomyłkę. Szturmak jakiś z pod ciemnej gwiazdy, gruchot. Wziąłem przez pomyłkę i stało się to, co mi się nigdy nie zdarza.
— Koziełek poszedł dalej.
— A poszedł — rzekł doktor, zapalając się — poszedł, to prawda; spudłowałem, to także prawda; ale trzeba uwzględnić okoliczności. Przypominasz pan sobie, że to było w trzecim miocie, po śniadaniu.
— Zdaje się.
— Nie zdaje się, lecz z pewnością. Jedliśmy bigos. Później w pośpiechu, strzelby leżały na saniach, wziąłem cudzą. Stanęliśmy na stanowiskach; ledwie psy zagrały, wypada wprost na mnie ów koziełek! Oczywiście strzelam, dym zakrył mi go chwilowo. Jestem pewny, że leży, tymczasem... strzeliłem drugi raz... i dopiero spostrzegłem się wówczas, że zamiast mojej pysznej, nieocenionej strzelby, mam w ręku cudzą, jakiś grat szkaradny. Tak, kochany panie Sewerynie.
— Spudłowałeś... każdemu się przytrafi.
— Nie spudłować, tylko broń zamienić. To zdarzenie, wypadek, traf. Gdybym był miał w ręku moją wypróbowaną i niezawodną dubeltówkę...
— No, zapewne. Powetuje to doktor dzisiaj, w tych lasach zwierzyny nie brak.
— Alboż ja nie znam tych lasów! Polowałem w nich kilka razy, jeszcze za poprzedniego właściciela i dawniej. Niema co mówić, piękne lasy i zakonserwowane. Tak się jakoś szczęśliwie składało, że majątek był ciągle w rękach ludzi zamożnych, więc lasów nie wycięto i nie zniszczono. A pan Hipolit myśliwy? — dodał, zwracając się do młodego człowieka.
— O tyle, o ile, panie doktorze.
— To jest jak?
— Wogóle nie miałem sposobności polować dużo, więc nie mam prawa do tytułu myśliwego; strzelać jednak jako tako umiem, kilka polowań widziałem, więc nie jestem zupełnym nowicyuszem i obskurantem w tym sporcie. Dlatego też odpowiedziałem: o tyle, o ile.
— Bardzo słusznie. Ażeby mieć prawo do tytułu dobrego myśliwego, trzeba na nie zarobić długoletnią praktyką, doświadczeniem i, chociaż pan Seweryn tego nie uznaje, zgłębieniem teoryi, zasad. Na to, jako człowiek młody, masz pan czas i możesz dojść do znakomitych rezultatów, przy zamiłowaniu, które, jak sądzę, musisz mieć wrodzone.
— Nie bardzo.
— Co?! Nie masz pan zamiłowania, nie zajmuje cię polowanie, nie nęci, nie roznamiętnia?
— Nie.
— Więc pocóż jedziesz z nami?
— Dla przepędzenia czasu, dla towarzystwa, wreszcie trochę i dla polowania; kładę nacisk, że tylko trochę. Czasem taka rozrywka jest dobra, ale żeby jej oddawać się całą duszą, trzeba szczególnego zamiłowania, którego, przyznaję szczerze, nie posiadam.
Doktor brwi zmarszczył.
— Co za młodzież szczególna! — rzekł — polować nie lubi!
— Może to tylko mój Hipolit — odrzekł pan Seweryn. — Nie miał on czasu rozmiłować się w tem.
— Taki sam, kubek w kubek, jest i Janek, synowiec pana Piotra. Toleruje on polowanie, dla przepędzenia czasu, dla towarzystwa, tak sobie... Pyszne jest to: tak sobie. Taka obojętność! Jeżeli tak dalej pójdzie, to chyba jedynie żydzi polować będą.
— Dlaczego stawiać takie horoskopy? Ja mam takie upodobania, kto inny ma inne. Beze mnie jednego, a choćby i bez pana Jana, sport myśliwski nie zginie i nie zbraknie mu amatorów. Czy, proszę ojca, pan Jan będzie na dzisiejszych łowach?
— Będzie z pewnością. Przypuszczam, że go już zastaniemy; on ma znacznie krótszą drogę, niż my.
Zaproszeni przez pana Topaza myśliwi zebrać się mieli w lesie, w domku leśniczego. Domek ten znajdował się na obszernej polanie, na której rosło kilkanaście dębów. Na dziedzińcu było już gwarno. Uwijała się służba, gajowi przychodzili po dyspozycye, które wydawał tubalnym głosem nadleśny, mężczyzna kolosalnego wzrostu, barczysty, z ogromnymi wąsami i krótko przystrzyżoną brodą.
Był już na leśniczówce i pan Topaz, aby osobiście dopilnować, czy przygotowania skończone i czy wszystko gotowe na przyjęcie gości.
Wstał tego dnia rano — i zaraz, przywdziawszy kostium myśliwski, pojechał do lasu. Miał na sobie kurtkę popielatą, podszytą kosztownem futrem, na nogach kamasze do kolan, zapinane na guziki, pas myśliwski z ładownicą, w której nie było ani jednego naboju, a na głowie kapelusz fantazyjny z miękkiego filcu z piórem.
Znać było po nim, że wczesne wstanie i myśl o urządzeniu wspaniałych łowów zmęczyły go niezmiernie, gdyż poziewał ciągle i wyglądał nie jak myśliwy, wybierający się na łowy, lecz jak pacyent z gabinetu dentysty. Ale „noblesse oblige” — ta myśl podtrzymywała w nim ducha i energię. Wydawał dyspozycye kucharzowi, śniadanie miało być w lesie, zapowiadał lokajom, żeby pamiętali o zaimprowizowanem niby nakryciu, a nadleśnego zarzucał coraz nowemi pytaniami:
— Panie Szulc — nadleśny był Niemiec z pochodzenia, — panie Szulc, ja chcę, żeby było dużo zwierzyny.
— Będzie, panie baronie.
— A jeżeli ona ucieknie?
— Pójdzie wprost na strzelców.
— Skąd pan to może wiedzieć?
— Wiem, panie baronie.
— Jednak... ja się boję. Zwierzęta mają różne...
— To już moja rzecz, niech pan baron będzie spokojny. Zwierzyna pójdzie tam, gdzie my jej pójść każemy. Czy pan baron życzy sobie wyróżnić szczególnie kogo z panów myśliwych?
— Wyróżnić?
— To jest postawić go na takiem stanowisku, aby miał do czego strzelać i żeby co zabił.
— Niech wszyscy strzelają, niech wszyscy zabijają, od tego jest polowanie.
— Dobrze, panie baronie, wszystko będzie podług życzenia pańskiego i jestem pewny, że myśliwi będą zadowoleni.
— Z góry dziękuję, panie Szulc, wiem, że pan jesteś majster od takich rzeczy.
Leśniczy skłonił się, odszedł, ale po chwili wrócił.
— Jeszcze słówko, panie baronie, chciałem zapytać: od czego zaczniemy polowanie?
— No, ja sądzę, że polowanie zaczyna się od polowania.
— I to prawda, ale jest taka rzecz: Możnaby jutro założyć na zające i kozły, a dziś spróbować lepszej zabawy. Mam upatrzonego dzika, panie baronie.
— Czy pan zwaryowałeś, panie Szulc? czy pan masz źle w głowie? Lepsze miałem wyobrażenie o pańskim rozsądku.
— A cóż złego?
— Ja nie chcę słyszeć o dziku, każ go pan wypędzić z mego lasu, niech on się wcale nie pokazuje. Zaprosiłem gości na polowanie, ale nie na nieszczęście. Rozumiesz pan to, panie Szulc?
— Rozumiem, i stanie się podług rozkazu pana barona, ale ośmielam się zwrócić uwagę, że tutejsi myśliwi byliby bardzo kontenci, a sądzę, że i warszawscy także.
— Ale ja nie byłbym kontent! Ja! Przecież mam prawo dysponować; mój las, moje polowanie, mój dzik. Otóż ja go widzieć nie chcę; słyszy pan? ja nie chcę!
— Stanie się podług rozkazu pana barona.
Pan Topaz, po odejściu nadleśnego, wzruszył ramionami i pomyślał, że byłoby zbrodnią narażać się, oraz narażać gości na niebezpieczeństwo. Niejednokrotnie słyszał i czytał o wypadkach na tego rodzaju polowaniach i nie mógł się powstrzymać od ironicznego uśmiechu na myśl, że zapraszanie na niebezpieczne łowy, na których można stracić życie lub zdrowie, to jest stara gościnność! Ładna gościnność, ładny bal, prowadzący do łóżka lub na cmentarz!
Goście zaczęli się zjeżdżać, pan Topaz wszystkich witał i zapraszał do domku nadleśnego. Dwie stancye na ten cel przygotowano i przystrojono trofeami myśliwskiemi. Wielkie rogi jelenie, głowa dzika z ogromnymi kłami, wypchane jastrzębie i puhacze, broń porozwieszana na ścianach, stanowiły ozdobę tych pokojów.
— Witam pana Seweryna, witam doktora — mówił z uprzejmością gospodarz. — Proszę dalej, pozwólcie. Wkrótce wszyscy się zbiorą i ruszamy.
— Jesteśmy gotowi — odrzekł doktor; — im prędzej, tem lepiej: dzień krótki.
— Doktor zawsze dzielny i zapalony sportsman; skąd pan czerpiesz zdrowie i siły, z jakiej apteki masz te cudowne środki odmładzające?
— Żarty, panie, żarty. Starzy się nie odmładzają, chyba duchem, ciało zaś ulega zwykłym prawom.
— Daj pan doktor pokój ze swemi zwykłemi prawami! To są nieprzyjemne prawa. Ja tej jesieni czułem się bardziej ociężałym i nieswoim; gdyby nie wycieczka na południe, która sprawiła mi trochę rozrywki, gdyby nie pewne ważne interesa pieniężne i... familijne, które ułożyły się, na szczęście, po mojej myśli, to nie wiem, coby było.
— Pan był na południu? — zapytał doktor.
— Byłem kilka tygodni i wyobraź pan sobie, co za niespodzianka! Spotkałem znajomego! Nie byłaby to rzecz szczególna spotkać znajomego z Warszawy, gdyż nasi znajomi prawie wszyscy dają sobie rendez vous na Rivierze, ale ja spotkałem tam wieśniaka, sąsiada, z tych stron.
— Pana Piotra?!
— Pana Piotra; bawi tam z żoną, leczy się klimatem. Bardzo był ucieszony, uradowany, gdy mnie zobaczył. Dopytywał o wszystkich. Kilka razy wizytowałem go.
— Jakże on się ma? jak wygląda? — pytał doktor.
Pan Topaz skrzywił się.
— Jak on wygląda? Bardzo, bardzo źle, panie doktorze; jeżeli mam prawdę powiedzieć, to on już wcale nie wygląda: skóra i kości z niego zostały. Jest bardzo mizerny, okropnie mizerny.
— Więc polepszenia żadnego?
— Najmniejszego. Rozmawiałem z lekarzami. Nic dobrego nie wróżą. Spotkanie było dla mnie niespodzianką, ale widok tego człowieka sprawił mi przykrość. Ja bardzo lubiłem, bardzo szanowałem pana Piotra; on, kiedy pierwszy raz przyjechałem w te strony, okazał mi tyle uprzejmości i życzliwości.
— A jakże ona?
— Także mizerna, także zmieniona. Zmartwienie.
Napływ nowych gości przerwał tę rozmowę. Pan Topaz pośpieszył na powitanie; doktor i pan Seweryn z synem odsunęli się na stronę.
— Okropna wiadomość, doktorze.
— Przewidziana — odrzekł starowina; — w Warszawie poznali się od razu. Ja nie chciałem wierzyć do ostatniej chwili, to jest, jako serdeczny jego przyjaciel, nie mogłem się pogodzić z tą myślą. Jakby mnie pałką w głowę uderzył, nie sądziłem, że to pójdzie tak szybko. Gdzież Janek? gdzie pan Jan?
— Powinien już być — rzekł pan Seweryn. — Hipolicie — dodał, zwracając się do syna, — zobaczno, czy go gdzie nie widać.
Młody człowiek powrócił za chwilę.
— Nie, ojcze — rzekł; — niema go.
— Straszne wieści, okropne wieści! — mówił doktor — mam ochotę uciec z tego polowania.
— I cóż to pomoże tamtemu biedakowi?
— Nie pomoże, ale już powziąłem postanowienie. Jutro jadę do niego. Tak, nie jako lekarz, ma bowiem lepszych, lecz jako przyjaciel. Chcę go widzieć jeszcze raz w życiu, muszę, nikt mi tego nie wyperswaduje.
— Czyż kto ma taki zamiar, kochany doktorze? — rzekł pan Seweryn. — Ja, gdybym tylko mógł, pojechałbym również, ale...
Wszyscy zaproszeni byli już na miejscu, brakowało tylko pana Jana. Nie czekano na niego; Szulc nalegał, aby zaczynać; udano się na wyznaczone stanowiska i wkrótce dała się słyszeć hałaśliwa obława. Zwierzyny było dosyć, strzały padały często.
Doktor był zamyślony i roztargniony, zła wiadomość zepsuła mu humor; polowanie nie zajmowało go wcale, rad był wycofać się jak najprędzej i wracać do domu, aby jak najrychlej przygotować się do drogi.
Podczas gdy przechodzono na inne stanowiska, zbliżył się do Szulca i coś z nim szeptał, poczem zawrócił i udał się wązką dróżką na leśniczówkę.
Pan Topaz stał na stanowisku z nienabitą bronią, ale tuż obok niego znajdował się stary gajowy, doskonały strzelec, i on wyręczał swego pracodawcę w zabijaniu zwierzyny. Za każdym strzałem otrzymywał pochwałę.
— Brawo! brawo! Wincenty; my nigdy nie chybiamy, nam ani jedna sztuka zwierzyny nie ucieknie.
— Tak, proszę jaśnie pana — odpowiadał stary wyga; — rzadko kiedy zdarza się nam spudłować.
— Jakto nam?
— A no: jaśnie panu i mnie.
— Jakim sposobem ja mogę pudłować, kiedy nigdy nie strzelam?
— To prawda, jaśnie panie.
— A jakim sposobem ja mogę zabijać zwierzynę, kiedy ty mnie wyręczasz, Wincenty?
— I to prawda, jaśnie panie. Ja zawsze sobie myślę, że to nie ja strzelam, tylko jaśnie pan, i dlatego staram się, żeby dobrze strzelać.
— Słusznie robisz, Wincenty; ty jesteś intelligentny człowiek, ja każę ci dać gratyfikacyę.
— Pokornie dziękuję jaśnie panu.
— Ja cię wezmę ze sobą na polowanie hrabiego Eugeniusza.
— Słucham jaśnie pana.
— Sprawię ci bardzo ładny kostium strzelecki, taki, żeby wszyscy poznali, u kogo służysz. Ja już obmyśliłem, doskonale obmyśliłem. Słuchajno, stary, jak sądzisz, czy nasze dzisiejsze polowanie dobrze się udaje?
— Paradnie, jaśnie panie.
— I myślisz, że moi goście są kontenci?
— Okrutnie kontenci. Ktoby nie był kontent? Takie polowanie, tyle zwierza! Dziś samych zajęcy padło już z górą sto. Myśmy sami zabili dwanaście, a kozieł to nic?
— Dwanaście zajęcy i kozieł?! Czy nie przesadzasz, Wincenty?
— Pod rachunkiem, jaśnie panie, dwanaście.
— Jeszcze nigdy nie miałem tak pomyślnego dnia.
— Jutro i pojutrze będzie jeszcze lepiej; a żeby jaśnie pan chciał, to położylibyśmy dzika, jak nic.
— Słuchaj, Wincenty, ja stanowczo zakazuję ci mówić o dziku. Stary jesteś i nie wypada, żebyś miewał takie głupie koncepty.
— Jak jaśnie pan sobie życzy.
— Nie życzę sobie, tylko każę, raz na zawsze, na całe życie; proszę o tem pamiętać!
— Słucham jaśnie pana.
Donośny głos trąbki rozległ się po lesie, myśliwi poschodzili ze stanowisk i w gwarnem, wesołem gronie udali się do domku leśniczego na śniadanie. Stoły były już zastawione, służba krzątała się, pan Topaz zapraszał uprzejmie. Przedmiotem rozmowy była przyjemność polowania, obfitość zwierzyny, wreszcie piękność lasu, którą oceniano także i z utylitarnego punktu zapatrywania się. Mówiono, że taki las wart krocie, a pan Topaz uśmiechał się tylko; wiedział on doskonale, jaką ma wartość jego las i co z niego można wyciągnąć, gdy przyjdzie chwila stosowna.
— Prawda — rzekł, — tartak ładny interes, bo drzewo stale drożeje, ale przyjemność polowania także coś warta. Gdybym postawił tartak, to już nie mógłbym mieć szczęścia podejmowania panów w tym domku, nie mógłbym urządzić tej rycerskiej rozrywki, za którą wszyscy przepadamy, tej szlachetnej zabawy sportowej. Udała nam się ona znakomicie, a jutro i pojutrze zbierzemy jeszcze większe trofea. Tak przynajmniej twierdzi pan Szulc, mój nadleśny, a on jest zawsze pod tym względem doskonale poinformowany. Można powiedzieć, że on w moich lasach zna każdą sarnę osobiście, a każdego zająca przynajmniej z widzenia. W naszej okolicy są myśliwi; nie mówię już o szanownych moich sąsiadach ziemianach, którzy od wielu lat oddają się temu sportowi, ale mamy tu kochanego doktora. Gdzież jest doktor? — dodał — nie widzę go przy stole. Czy nie zabłądził w lesie? czy nie przytrafił mu się jaki wypadek? Gdzie doktor?
— Nie widzę go tu — rzekł pan Seweryn.
— Zdaje mi się, żem go widział na stanowisku — dorzucił pan Hipolit.
— Naturalnie, taki amator nie opuściłby stanowiska, i chyba jakaś nader ważna przyczyna...
Do pokoju wszedł nadleśny.
— Panie Szulc — zawołał gospodarz, — czy pan nie widziałeś doktora? Zniknął.
— Odjechał przed dwiema godzinami.
— On odjechał z polowania! To chyba koniec świata!
— Odjechał, proszę pana, rzeczywiście zaraz po pierwszym zakładzie. Przyszedł do mnie, mówiąc, że nader ważny powód zmusza go do natychmiastowego odjazdu.
— Dlaczego pan mi o tem nie dałeś znać?
— Nie chciałem pana niepokoić, a przytem nie było kiedy: musiałem dawać baczenie na wszystko.
Gdy o doktorze mówiono, dojeżdżał on już do miasteczka, a w chwilę później był w domu, wrzucił trochę rzeczy do walizki, posłał na pocztę po konie i pośpieszył na najbliższy pociąg.
Na stacyi kolei spotkał pana Jana.
— Co pan tu robisz? — zapytał.
Młody człowiek sięgnął do kieszeni, wyjął z niej depeszę i, nic nie mówiąc, podał doktorowi.
Telegram był od pani Piotrowej, a brzmiał krótko:
„Przyjeżdżaj natychmiast.”
— Kiedy to przyszło? — zapytał doktor.
— Dziś w nocy.
— Jedziemy więc razem.
— Czy i do pana telegrafowano?
— Nie; ja miałem wiadomość od Topaza, który był za granicą i widział tego biedaka. Tak mnie wieści, które usłyszałem, zmartwiły, żem postanowił pojechać niezwłocznie, aby jeszcze raz w życiu dawnego serdecznego przyjaciela zobaczyć.
— Jakiś pan dobry!
— Et, co tam o tem mówić, kochany panie Janie — odrzekł starowina. — Zbierajmy pakunki, słyszę już bowiem świst nadchodzącego pociągu. Pojedziemy jednym tchem, nie zatrzymując się nigdzie, wprost do celu. Byle go tylko zastać!
Z bardzo smutnemi myślami wsiadł młody człowiek do wagonu; dążył, aby po raz ostatni zobaczyć swego opiekuna, do którego przywiązany był jak do ojca, a opuszczał tę, która była mu celem życia i ukochaniem.
Konieczność wyjazdu zaskoczyła go tak nagle, że nawet nie miał czasu wpaść do Królówki i parę słów na pożegnanie powiedzieć.
Ciotka Justyna, przeczytawszy depeszę, zapytała go lakonicznie:
— Masz pieniądze na drogę?
— Mogę je mieć dziś jeszcze — odrzekł.
— Trzeba jechać natychmiast; ja dam, ile potrzeba.
— W domu chciałbym zarządzić...
— Ja to biorę na siebie.
— Ciociu, a Królówka? Przecież nie można tak zostawić.
— Ja to biorę na siebie, powtarzam. Bądź spokojny. Jedź! Bóg świadkiem, że i ja pragnęłabym to samo uczynić, ale przecież ktoś zostać musi. Chodź do mnie, bierz co potrzeba, i nie zwłócz, Jasiu. Na wszystko cię zaklinam, nie zwłócz, każda minuta jest droga! Powiedz stryjowi i stryjence, że dusza moja jest przy nich, że modlę się na ich intencyę. Powiedz im to, Jasiu.
Andzia zalała się łzami, przeczytawszy depeszę.
— To już tak źle, tak źle! — mówiła — już może nigdy nie zobaczę tego wujaszka, który często na mnie zrzędził, ale kochał mnie jak ojciec. Proś, niech mi przebaczy, jeżeli zawiniłam kiedy względem niego; niech mię pobłogosławi.
— Dobrze, dobrze, Andziu; a ty bądź w Królówce i wytłómacz...
— Rozumiem, bądź spokojny, będę wiedziała, co mam mówić, pocieszę, a ty natychmiast po przyjeździe telegrafuj i zaraz list wysyłaj, donieś o wszystkiem z najdrobniejszymi szczegółami; gdyby zaś dłużej wypadło ci pozostać przy stryju, to już choćby codzień z utęsknieniem czekać będziemy listów od ciebie. Pamiętaj.
— Nie zapomnę, Andziu; bądź zdrowa.
— Jedź, jedź, mój braciszku, niech cię Bóg prowadzi.
Ucałowany przez ciotkę i przez siostrę, młody człowiek odjechał i długo jeszcze oglądał się poza siebie, aby chociaż spojrzeniem przesłać im pożegnanie.
Nazajutrz panna Anna była w Królówce; zasypano ją pytaniami, dotyczącemi polowania i zapowiedzianych festynów u pana Topaza.
Andzia nie umiała na te pytania odpowiedzieć. Panna Ludwika, usłyszawszy o depeszy i nagłym odjeździe pana Jana, pobladła i posmutniała. Przykro jej się zrobiło, że nie pożegnał się z nią i nie powiedział, kiedy powróci. Czarne jej oczy zaszły łzami; aby ukryć wzruszenie, wyszła do swego pokoju. Za chwilę znalazła się przy niej Andzia, objęła ją ramieniem, przycisnęła do piersi i rzekła:
— Smutno ci?
Dziewczę zaczęło się wymawiać.
— Oczywiście, zmartwiła mnie depesza o panu Piotrze; żal mi go... Taki szczery przyjaciel, opiekun nasz, a nawet dobroczyńca... więc posmutniałam.
— I tylko to jedno jest powodem twych łez?...
— Tak, Andziu, tylko to.
— Niedobra jesteś i nieszczera. Czy sądzisz, że ja nie odgaduję, że nie widzę, co się dzieje w twem sercu?
— Ależ...
— No, dobrze; przypuszczam więc, że się omyliłam, że domysły moje nie były trafne. W takim razie zachowam przy sobie to, co ci miałam powiedzieć.
— Andziu...
— Na cóż? Brat mój prosił, żebym go wytłómaczyła przed tobą, prosił, żebym pożegnała cię w jego imieniu, ale skoro cię to nic nie obchodzi...
— Jakaś ty niedobra! Dlaczego mówisz do mnie w ten sposób?
— Nie moja wina; sama to wywołałaś.
— Andziu! Andziu! Co ci na tem zależy, żeby mi robić przykrości? Czy mało smutków i zmartwienia? Ja nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, nie mogę.
— Dlaczego? Dotychczas posiadałam zupełne twoje zaufanie.
— Masz je i teraz, ale, moja droga, ja się obawiam, że przez ciebie jeszcze ktoś mógłby się dowiedzieć o tajemnicy mego serca, a jabym tego nie chciała. Nie chciałabym za nic na świecie, bo ten ktoś trzeci mógłby to sobie fałszywie tłómaczyć.
— Byłby najszczęśliwszy.
— Ja nie wiem, nie wiem; skąd mogę wiedzieć?
— Ależ on ciebie kocha całą duszą.
— Może ma dla mnie odrobinę sympatyi, może... ale, Andziu, nie mówił nigdy o tem, nie wspominał, a gdyby dowiedział się przez ciebie, to mógłby pomyśleć, że ja pierwsza, ja sama... Nie, tego nie chcę, za żadne skarby, nie! Bo do czego byłoby to podobne, moja Andziu? Przyznasz chyba, że mam słuszność, że nie mogę jej nie mieć. Przecież ja nie wiem, co on myśli.
— Ale ja wiem; on otworzył przede mną swoją duszę: ty w jego sercu królujesz jedna, on o tobie marzy, w tobie widzi cel swego życia, swych marzeń; a że nie wyjawił dotąd swych uczuć sprzed tobą, nie dziw się... nie wie, jakbyś jego wyznanie przyjęła; nie wie, czy odpłaciłabyś mu wzajemnością.
— O! mój Boże...
— Woli więc czekać, aż poznasz go bliżej, aż...
— Andziu, czy to prawda?
— Co za pytanie!
— Wiesz to od niego samego?
— Codzień mi to powtarza; ile razy znajdzie się sposobność, że możemy porozmawiać swobodnie, tyle razy powraca do tego przedmiotu, a zawsze pełen jest niepokoju i obawy.
— Obawy? Czegóż on się obawia? Czy jestem taka surowa w obejściu?
— A jednak boi się. Niepewność go męczy.
— Gdyby on wiedział!... Powiedz mu, Andziu... albo nie, nie mów mu nic, albo... zresztą ja sama nie wiem. Zrób, jak chcesz — dodała ciszej.
— Uspokoić go każesz?
— Ach! czy ja wiem? Będziesz pisała do niego?
— Naturalnie.
— To dodaj w liście, że ktoś z dobrych znajomych przesyła mu życzliwe pozdrowienie i pragnie, aby jak najprędzej powrócił. Więcej nad to nic. Przyrzecz mi to, Andziu.
— Przyrzekam. Ani jednego wyrazu, ani jednego, li tylko to, co powiedziałaś, dosłownie.
— Dziękuję ci całem sercem, Andziu; chociaż, jeżeli dodasz, że nam tu wszystkim wogóle bez pana Jana smutno, że wszyscy wogóle pragnęlibyśmy zobaczyć go jak najrychlej, to nie zaszkodzi, ale nie zapomnij, że wszyscy wogóle.
— Zdaj się na mnie pod tym względem — odrzekła; — będę wiedziała, jak napisać, a tych kilka słów, które pozwoliłaś mu zakomunikować, uszczęśliwią go nad wszelki wyraz. Ręczę ci za to.
— Czy podobna?
— Niewątpliwie. Nie ma on przede mną tajemnic; jako siostra, posiadam zupełne jego zaufanie. Pragnęłabym, abyś i ty darzyła mnie również taką ufnością, jak on.
Serdeczny uścisk był na to odpowiedzią. Długo jeszcze gwarzyły z sobą dziewczęta, a rozmowa ich płynęła cicho, niby szmer strumienia, wijącego się wśród lasu, u stóp dębów, między drobnemi roślinami i barwnem kwieciem leśnem.
Pan Topaz podejmował wciąż swoich gości; na trzydniowem polowaniu zabito kilkaset sztuk zwierzyny, którą zaraz wprost z lasu zabrali handlarze do Warszawy. Właściciel mówił z dumą do swoich sąsiadów:
— Wszystko w majątku powinno dawać dochód, a zadaniem naszem jest starać się, aby ten dochód był jak największy. Ja mam takie poglądy i taki sposób widzenia rzeczy, dlatego, że jestem człowiek praktyczny i że dużo podróżowałem po świecie. Na przykład, zając: w gruncie cóż to jest zając? Małe, głupie stworzenie, które wszystkiego się boi i biega po lesie. Ten zając ma wartość względną: czasem można mieć z niego trochę przyjemności, czasem kawałek pieczystego, a czasem pół rubla. Otóż ja chcę, żeby po moim lesie biegały półruble, i dlatego każę ich pilnować, strzedz przed rabusiami, każę im nawet dawać trochę pożywienia podczas zimy. Przyjemna jest rzecz sprzedać wagon zajęcy, zwłaszcza dla człowieka, który lubi sprzedawać wszystko w szerokim stylu, w pełnych ładunkach.
Oczywiście przyznawano panu Topazowi słuszność, a on cieszył się i był dumny, że go chwalą.
— Żeby nie ważniejsze interesa, które zatrzymują mnie w mieście — mówił, — siedziałbym na wsi, a moi sąsiedzi mieliby wzór, jak trzeba, jak się powinno gospodarować. Jabym im pokazał, że ziemiański interes wytrzymuje rachunek, tylko trzeba prowadzić rzecz z kapitałem.
— Bagatela! a skąd go brać?
— Kapitału się nie bierze — odrzekł finansista. — Kapitał się ma; a jeżeli kto nie ma kapitału, to niech nie rozpoczyna interesu. To jest bardzo prosta rzecz.
— Sama ziemia jest przecież także kapitałem.
— Zapewne, ale śpiącym; trzeba mieć oprócz tego drugi kapitał, nie śpiący. W najgorszym razie trzeba mieć kredyt.
— A gdzie go szukać, panie?
— To rzecz potrzebującego.
— Szukają go też ludzie, ale nie znajdują, lub też znajdują taki, który rujnuje i gubi.
— Tak, to najgorsza rzecz wdawać się z łapserdakami. Oni są w gruncie rzeczy bardzo dobrzy ludzie, posiadają cenne zalety: jako przykładni małżonkowie i ojcowie rodzin, oni skromnie żyją, oszczędzać lubią, nie upijają się, ale jako kapitaliści są ogromnie chciwi, bo tego właśnie wymagają ich cnoty rodzinne. Oni muszą być chciwi, żeby mogli spełnić swe obowiązki; dla nich starają się z każdego grosza robić dwa, albo trzy. Naturalnie nikt się nie zapala do tego rodzaju tranzakcyi, więc cała ich klientela składać się musi z tonących, którzy, wedle przysłowia, chwytają się brzytwy, chociaż ta kaleczy. To są bardzo proste, bardzo łatwe do zrozumienia interesa. Na szczęście, tonących nie brak, inaczej groziłaby śmierć głodowa tym biedakom.
— Powiadasz pan: na szczęście?
— Tak; nieszczęście jednego bywa szczęściem dla drugiego... to rzecz zwyczajna na świecie. Musi być pewna konsekwencya interesów: jeden wygrywa, drugi przegrywa; trzeba więc umieć grać.
— Wielka szkoda — odezwał się ktoś ironicznie, — że pan nie mieszka stale na wsi.
— Szkoda... no, to rzecz względna. Może większa byłaby dla mnie, gdybym w mieście nie mieszkał; tam bowiem są interesa solidne, dobre, a niezawodne, nawet niezbyt ryzykowne. Jabym stracił dużo, zagrzebawszy się tutaj na zawsze.
— Ale my zyskalibyśmy, mając wzór.
— To jeszcze nie przepadło.
— Jakto?
— Kto wie, może ja wam dam wzór?
— Jakim sposobem?
— Napiszę dzieło.
— Dzieło?
— Cóż nadzwyczajnego?! W swoim czasie byłem bardzo biegłym korespondentem, styl mój chwalono nawet w Wiedniu, gdzie przecież nie brak znawców, i to solidnych. Zresztą mam swoich ludzi, którym każę opracować pojedyńcze rozdziały podług moich wskazówek, a sam dodam tylko trochę połysku.
— To jest myśl! — zawołano. — Niech pan napisze dzieło!
— Postaram się.
— Wyświadczysz pan obywatelską przysługę!
— Wsławisz się pan.
— Prawda; chociaż rozgłosu mi nie brak, gdyż pochlebiam sobie, że moja firma jest znana ogólnie.
— To, panie, inny rodzaj rozgłosu; uwiecznisz pan swe imię w historyi literatury.
— I w dziejach rolnictwa!
— Panowie zachęcacie mnie, więc ja to zrobię. Ja się już nawet do tej myśli zapalam. To potrzebne dla świata, dla kraju, dla społeczeństwa. Trzeba, żeby ludzie przejrzeli, należy zdjąć im z oczu kataraktę; a jeżeli ja będę tym okulistą, tem lepiej. Ja chcę nim być, bez względu, czy mi to świat odwdzięczy, czy nie. Nie żądam zresztą, żeby się odwdzięczał, niech tylko korzysta i niech wie, że korzyść tę ma z mojej pracy. Główna rzecz trzymać się ziemi, ulepszać ją i gospodarować postępowo.
— A jednak — odezwał się ktoś z obecnych — po okolicy kursuje pogłoska, nie wiem, o ile uzasadniona, że pan ma zamiar majątek swój sprzedać. Czy to prawda?
— Dlaczego nie miałbym mieć takiego zamiaru? To zależy od okoliczności. Jeżeli można korzystnie sprzedać, a jeszcze korzystniej co innego kupić, to wahanie się byłoby wielkim błędem. Ja i o tem potrafiłbym coś napisać, bo to również rzecz ważna.
Przez trzy dni z rzędu odbywało się owo wielkie polowanie, na czwarty dzień zaś pan Topaz podejmował licznych gości w swoim pałacu.
Był na tem zebraniu pan Seweryn i kilku bliższych sąsiadów, zabawa trwała do rana, a po krótkim odpoczynku goście się rozjechali; za gośćmi podążył i gospodarz z rodziną, gdyż miał bardzo dużo zajęcia z powodu zamierzonego małżeństwa. Trzeba było regulować interesa majątkowe przyszłego zięcia, odnawiać rezydencyę, przeznaczoną dla państwa młodych, myśleć o wyprawie i weselu, rozsyłać zaproszenia, a przedewszystkiem sypać na wszystkie strony pieniądze. Sypał je też uszczęśliwiony ojciec, dumny na myśl, że córka jego nosić będzie tytuł; ponosił wydatki, nie żałując. Każdy człowiek musi mieć jakieś swoje ukochanie: pan Topaz ukochał splendory; byłby poniósł chętnie największe ofiary, byle je posiąść.
Pan Seweryn, przyjechawszy do Królówki, musiał zdać obszerną relacyę o polowaniu i zabawie. Zarzucono go pytaniami.
— Naturalnie — mówił, — było wszystko z wielkim szykiem, bo za pieniądze dostanie wszystkiego, a Topazowi pieniędzy nie brak. Kulig odbył się tak, jak przewidywałem.
— W lesie?
— Przy oświetleniu kaganków i pochodni. Wyglądało to bardzo malowniczo, ale trwało krótko, gdyż mróz był siarczysty i wiatr. Po godzinie szalonej jazdy wrócono do domu.
— A jakże wygląda szczęśliwy narzeczony?
— Ot, tak sobie. Mała jakaś figurka, niepokaźna; ani stary, ani młody, ani piękny, ani brzydki.
— Jakto, ani stary, ani młody?
— A no tak: niby młody, a wygląda dość staro; wydaje się starym, a podobno jest młody. Dość mizerny, twarz ma zwiędłą, łysinkę sporą, nie śmieje się i taką ma minę, jak gdyby mu życie obrzydło.
— Co pan też mówi!
— Bynajmniej nie twierdzę, że obrzydło mu ono rzeczywiście, ale tak wygląda. Mówi mało, nie wyjawia swego zdania, nic go nie cieszy. Na polowaniu mógł tryumfować, gdyż doskonale strzela, ale nawet nie spojrzał na zabitego kozła. Pan Topaz bardzo był z tego zadowolony, trącił mnie i szepnął: „Patrz pan, to jest prawdziwy lord angielski: jego nic nie cieszy i nic nie smuci.” Zrobiłem uwagę, że człowiek, mający wkrótce stanąć na ślubnym kobiercu, ma przecież pewne powody do radości, zwłaszcza, gdy kocha swoją przyszłą żonę. „No, tak — odpowiedział mi na to, — to prawda; jestem przekonany, że on się bardzo cieszy, tylko nie daje tego poznać po sobie. W tem właśnie sztuka.”
— A panna, panie Sewerynie, jakże panna?
— Zdaje się, że jest bardzo zadowolona, może nawet szczęśliwa. Była ubrana według ostatniej mody, miała na sobie przepyszne brylanty i zdawało się, że jej nic nie brak do szczęścia.
— Czy ładna? — spytała pani Jastrzębska — ja bo widziałam ją wprawdzie kilka razy, ale zawsze z daleka.
— To rzecz gustu. Nie jest piękną, ale ma młodość, zdrowie, rumieńce, jest ożywiona, lubi mówić dużo i nie potrafi, tak jak jej przyszły małżonek, ukrywać swych wrażeń. Parę razy rzuciła mu spojrzenie, które zdawało się mówić: „Poczekaj-no, jegomość, przyjdzie czas, w którym rozprawimy się na seryo.” Wyglądała wtedy jak Judyta wobec Holofernesa; brakło jej tylko miecza.
— Obmawia pan młodą osóbkę.
— Uchowaj Boże! Opowiadam to, com widział; jabym się bał, gdybym był na miejscu tego młodzieńca.
— Czego znów?
— Judyty. Zdaje się, że jest to temperament, z którym żartów niema. Świadczą o tem oczy, świadczą ruchy, w których przebija energia i wielki zasób sił żywotnych. Da ona sobie rady; lord musi zostać niewolnikiem, tem bardziej, że jest najlegalniej kupionym i zapłaconym, a nabywczyni ma zupełną świadomość swych praw. Jestem najmocniej przekonany, że szczęśliwy małżonek będzie musiał tak tańczyć, jak mu żona zagra.
— Dlaczego przepowiada mu pan taką przyszłość?
— Bo taką mi się ona wydaje. Będzie miał, na co zasłużył; powinien być na to przygotowany.
— A może kierowało nim tylko przywiązanie? — wtrąciła panna Ludwika.
— Przywiązanie do kapitałów jej ojca... temu wierzę. Proszę pani, im dłużej człowiek żyje na świecie, tem jaśniej widzi. Co mówić o przywiązaniu tam, gdzie jest kombinanacya handlowa! Jednej stronie trzeba było pieniędzy, drugiej tytułu; porozumieli się, ułożyli warunki, i spółka zawarta.
— To jest okropne!
— To jest zwyczajne, proszę pani.
— Ja jej niezmiernie żałuję.
— Kogo?
— Tej panienki; żałuję, że jest taka nieszczęśliwa, że nikt jej nie pokocha dla niej samej, tylko dla tych szkaradnych, przebrzydłych pieniędzy.
Pan Seweryn roześmiał się.
— Entuzyastko! — rzekł — podwójnie się mylisz. Ona nie jest nieszczęśliwa, bo ma inne wyobrażenie o szczęściu, niż pani, a pieniądze nie są także przebrzydłe. Wszyscy pracujemy, zabiegamy i staramy się o nie, jako o niezbędny środek egzystencyi.






X.

K

Kilka tygodni upłynęło od czasu wyjazdu doktora i pana Jana za granicę, a czas ten bardzo długim wydawał się mieszkankom Królówki, a zwłaszcza pannie Ludwice.
Posmutniała ona i pobladła, stała się jeszcze bardziej małomówną, niż zwykle; przez cały dzień starała się skracać sobie czas przy zajęciu, pomagała matce w gospodarstwie domowem, zaczęła wyszywać na kanwie jakiś wielki dywan, a wieczorami przesiadywała w swoim pokoju nad książką.
Mówiła siostrze i matce, że czytanie niezmiernie ją zajmuje, ale w istocie myśli jej były daleko od książki. Niby ptaki, szybowały one na skrzydłach wyobraźni z ponad pól ubielonych śniegiem i z ponad wód zamarzłych do nieznanej krainy słońca i przepysznej południowej roślinności. Błądziła ciągle w czarownych stronach, zazdroszcząc jaskółkom, że nie posiada ich lotnych skrzydełek i nie może przebywać szerokich przestrzeni, przebiegać ponad szczytami gór i otchłaniami mórz, szybka jak błyskawica, jak myśl.
Nieraz buntowała się przeciw ogarniającej ją coraz bardziej tęsknocie, zadawała sobie pytanie: dlaczego otrząsnąć się z niej nie może? — ale jednocześnie ogarniała ją trwoga: gdyby utraciła tę swoją troskę, ten żal, co byłoby warto jej życie? Stałoby się ono samotnem, szarem, posępnem, bez uroku, bez powabu, bez żadnej wartości.
Jedyną pociechą w chwilach smutku i zwątpienia bywał przyjazd Andzi, ale to się rzadko zdarzało; siostra pana Jana nie mogła przyjeżdżać często, gdyż bywał w Cieciorce prawie codzień gość bardzo pożądany, bardzo miły, taki, dla którego trzeba było być w domu.
Przez kilka tygodni było pięć czy sześć listów smutnych bardzo; każdy z nich przynosił wieści coraz gorsze; pan Piotr dogorywał, chwile jego były policzone.
„Nie mogę się oderwać od łoża mego dobroczyńcy i opiekuna — pisał pan Jan w jednym, przedostatnim już liście; — życzeniem jego jest, abym mu oczy zamknął i szczątki jego zawiózł do rodzinnego kąta; chce być pochowanym tam, gdzie się urodził i gdzie prawie całe życie przepędził. Stryjenka również tego się domaga. Jest także chora, ale nie da sobie o tem mówić, tak mężem zajęta; wyschła, zmizerniała, szkielet tylko z niej został. Nie wiem doprawdy, czy ona ten cios, tak zresztą przewidywany i prawie nieunikniony, lada dzień spodziewany, przeżyje; czy przywiozę ją do domu. Krzepi się ona, mówi, że sił ma dosyć, ale to nie siły, to tylko jakieś podniecenie psychiczne. Póki stryj żyje, ale niech-no oczy zamknie, pokaże się, co warte są te siły jej, a raczej ten wysiłek, i obawiam się, czy ją do domu dowiozę. Ale nie chcę myśleć już o tem, tak mnie widok stryja, jego prawie pewna śmierć, a bardziej jeszcze przygotowania do tej śmierci zgnębiły. Wczoraj był ksiądz, Polak; jest ich tu dosyć; dziś sprowadzili notaryusza i świadków. Stryj zrobił testament. Nie zapomniał i o tobie, Andziu. Wszystkie te szczegóły opowiem ci później, dziś nie mam ani głowy, ani chęci do tego. Wiedz tylko o tem i powiedz tym, których kochasz i których nasze losy obchodzą, że mi tu bardzo smutno, że oprócz bólu, jaki mi sprawia widok dogorywającego stryja, gnębi mnie jeszcze tęsknota. Kiedyż się zobaczymy!? Poczciwy doktor krzepi nas wszystkich na duchu, a stryja prawie nie odstępuje. Donieś mi, droga Andziu, co u was? Czy nie zapomnieliście jeszcze o mnie? Donieś, co się dzieje w Królówce, pisz o wszystkiem i o wszystkich. O! gdybyś wiedziała, jak mi smutno bez was, jak spragniony jestem waszego widoku!”
— Widzisz — rzekła Andzia do panny Ludwiki, — jaki on biedny. Czy mogę mu odpisać, że współczujemy?...
— Napisz, napisz koniecznie, bardzo cię o to proszę.
— Że wszyscy, bez wyjątku?
— A któżby miał wyjątek stanowić?! Napisz zresztą, jak uważasz, ale uczyń to jak najprędzej, dziś, zaraz. Biedny pan Jan, jakże mi go żal serdecznie! Traci tak zacnego, ukochanego opiekuna, to tak, jakby ojca tracił — dodała ze łzami w oczach. — Rozumiem ja to: tak niedawno zostałam sierotą; wiem, jaki to cios bolesny i dotkliwy.
Po tym liście był jeszcze jeden, krótki, lakoniczny, pisany w pośpiechu, donoszący, że wszelka nadzieja stracona, że lada chwila trzeba spodziewać się katastrofy.
We dwa dni później nadeszła depesza.
Pani Justyna, serdecznie przywiązana do brata, była w rozpaczy. Po całych dniach zamknięta w swoim pokoju, oddawała się modlitwie. Andzia płakała ciągle, w Królówce nastała jakby powtórna żałoba.
Jedyną pociechą dla tych kobiet było zebrać się razem; rozmawiały one wówczas o zmarłym, przytaczały różne szczegóły z jego życia, chwaliły dobroć, uczynność i prawość, jaką się odznaczał.
W tydzień po otrzymaniu depeszy o śmierci pana Piotra, w dworku pani Justyny, wieczorem, znajdowało się kilka osób. Były panie z Królówki i pan Seweryn z synem; radzono nad urządzeniem pogrzebu, zbudowaniem grobu i tym podobnymi szczegółami ostatniej posługi, jaką się oddaje człowiekowi; wtem na dziedzińcu rozległ się donośny dźwięk trąbki pocztowej. Wszyscy pobiegli do okien, chcąc zobaczyć, kto przyjechał. Pani Justyna z Andzią wyszły do sieni i wnet rozległy się okrzyki:
— Jaś! Jaś!
A okrzykom towarzyszyły zapytania, krótkie, niedokończone, urywane, pełne niepokoju.
Panna Ludwika, usłyszawszy głos tak dobrze znany, głos, którego dźwięki ciągle brzmiały jej w uszach, pobladła, czuła, że wszystka krew zbiega jej do serca, nogi zachwiały się pod nią, zdawało jej się, że nie zdoła ani jednego wyrazu wymówić.
Wielkim wysiłkiem woli zdołała zapanować nad wrażeniem — i kiedy pan Jan wszedł do pokoju, była na pozór spokojna i chłodna, chociaż ręka jej drżała, a oczy były pełne łez. Nie znalazła słów na powitanie, ale gorący, serdeczny uścisk dłoni musiał być bardzo wymownym i zrozumiałym.
Młody człowiek wyglądał mizernie; pobladł i zeszczuplał, znać było po nim przebyte troski i cierpienia moralne, znać znużenie fizyczne.
— Uprzedziłem — rzekł — stryjenkę i doktora o trzydzieści sześć godzin, aby załatwić niektóre formalności i zrobić przygotowania tu. Jechałem ciągle, prawie nie wysiadając z wagonu.
— Niepotrzebne to było — rzekł pan Seweryn; — od czegóż my tu jesteśmy? Wystarczyłaby depesza, albo list.
— Taka była wola stryjenki, i — dodał po chwili — szczerze mówiąc, sam chciałem zająć się oddaniem ostatniej posługi człowiekowi, który dla mnie uczynił tyle dobrego, który zastępował mi ojca.
— Bardzo słusznie — rzekł pan Seweryn; — ale dlaczego nie mają ci w tem dopomódz najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele nieboszczyka?
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — odpowiedział pan Jan, ściskając rękę pana Seweryna.
— Dysponuj, jesteśmy na twoje usługi: ja i Hipolit.
— Serdecznie dziękuję.
Zaczęto radzić, co i jak zrobić należy i kto się czem zajmie. Dopytywano o szczegóły, o ostatnie chwile pana Piotra, o wdowę po nim pozostałą, o doktora.
Pan Seweryn wspomniał o majątkowych sprawach.
— Spodziewam się — rzekł, — że pod tym względem przynajmniej kłopotów mieć nie będziesz.
Pan Jan odpowiedział wymijająco:
— Zapewne, nie wiem jeszcze, rozpatrzę się w papierach, zobaczę. Zdaje się jednak, że będą różne trudności.
— Nie może być! — zawołał pan Seweryn.
— Powtarzam, że w tej chwili nic stanowczego powiedzieć nie mogę. Liczę na pana, że mi w razie potrzeby nie odmówisz rady. Obecnie najbardziej zaniepokojony jestem o stryjenkę. Ona jest tak przybita tem nieszczęściem, tak złamana i chora, że nie wiem, czy przeniesie to wszystko, a gdy powróci do domu, gdy zobaczy kąty, w których tyle lat spokojnie i szczęśliwie przeżyła, gdzie każdy szczegół przypominać jej będzie przeszłość, to...
— Ależ, mój drogi — odezwała się pani Justyna, — a któżby ją teraz puścił do Krasek!? Prosto z kolei do nas przyjedzie, tu.
— A jeżeli nie zechce?
— Od czegóż my jesteśmy, ja i Andzia? Oczekiwać będziemy na stacyi i zabierzemy ją z sobą, otoczymy ją największą pieczołowitością. To do nas należy.
— Jaki smutny rok! — szepnęła Andzia.
— Jaki smutny! — odrzekła również szeptem panna Ludwika.
Na drugi dzień, przed samem południem, pan Jan przyjechał do Królówki i udał się wprost do mieszkania ekonoma, gdzie przepędził przeszło godzinę, słuchając jego relacyi, przeglądając rachunki, dopytując o wszystko. Potem dopiero udał się do dworu. Powitała go panna Ludwika uściskiem dłoni i smętnem spojrzeniem.
— Pani — rzekł, — musiałem znaleźć chwilę, żeby tu być i powiedzieć, że stryj mój, umierając, polecił mi najtroskliwiej opiekować się waszem mieniem aż dotąd, dopóki los pań się nie ustali i dopóki nie znajdziecie...
— Kogo? — zapytała zdziwiona.
— Powtarzam słowa stryja. Wolą jego było, abym pozostał stróżem waszego mienia dotąd, dopóki pani i siostra pani nie wyjdziecie za mąż.
— Ależ my o tem nie myślimy — odrzekła, cofając się o kilka kroków, jakby przerażona temi słowami.
— A jednak to z czasem przyjść musi.
— Co do mnie, zapewniam pana, że nie. Nie mówmy o tem; stryj narzucił panu ciężar zbyteczny, a może uciążliwy i niemiły.
— Z przyjemnością dźwigać go będę, choćby jak najdłużej, nie tylko z woli stryja, ale i z własnej woli. Czy pani o tem nic nie wie, niczego się pani nie domyśla?
Zwróciła ku niemu duże, wilgotne, czarne oczy i szepnęła:
— Wiem, że pan życzliwy jest dla nas.
— Tylko życzliwy?
— Ach, mój Boże! zadaje mi pan takie pytanie...
Nie dokończyła i umilkła, zakłopotana, nie wiedząc, jak wyrazić swe myśli. Pragnęłaby powiedzieć wiele, bardzo wiele, ale była onieśmielona, nie mogła zdobyć się na odwagę. Widząc go smutnym i zmienionym, chciałaby go pocieszyć, wyznać, że dzieli jego zmartwienie, że myśl jej towarzyszyła mu ciągle. Tak wiele miałaby do powiedzenia! ale wzruszenie nie pozwalało jej na to. Oczy jej zaszły łzami.
— Pani płacze — rzekł, ujmując ją za rękę.
— Nie, nie! — szepnęła — tylko tak mi smutno.
— W smutku poznaliśmy się — rzekł, — smutek zbliża nas do siebie... Czy też doczekamy kiedy jasnych dni radości?
— Któżby tego nie pragnął!
— Pragnie pani?
— Dla siebie i dla wszystkich.
— I dla mnie?
Spojrzała na niego z wymówką.
— Skąd to zapytanie? — odrzekła. — Czy pan wątpi o tem, że ja całem sercem pragnę pańskiego szczęścia?
— Przypomnę pani kiedyś te słowa.
— Nie cofnę ich nigdy.
— Dziękuję pani — szepnął, a ująwszy jej rękę, złożył na niej serdeczny pocałunek.
Zapłoniła się jak róża, ale nie cofnęła ręki.
Krótko zabawił młody człowiek w Królówce, musiał bowiem jechać na stacyę.
Trumnę ze zwłokami pana Piotra przewieziono do kościoła; na stacyi oczekiwała na nią gromadka sąsiadów, włościan, służby.
Nazajutrz, po nabożeństwie, odbył się pogrzeb. Ciało złożono tymczasowo w podziemiach kaplicy cmentarnej, a na wiosnę miało być przeniesione do grobu.
Wdowę, skamieniałą z rozpaczy, wzięła pod opiekę pani Justyna i Andzia, oraz panie z Królówki. Nie odstępowały jej ani na krok, starając się pocieszać, ale najszczersze ich usiłowania były nadaremne; biedna kobieta zapadła w odrętwienie jakieś, w apatyę, z której nie było sposobu jej wyrwać. Całemi godzinami siadywała zapatrzona w jeden punkt, nie odpowiadając na pytania, nie zwracając uwagi na to, co się obok niej dzieje. Jeden tylko człowiek umiał ją przebudzić chwilowo z odrętwienia: stary doktor. Ujrzawszy go, zadawała mu pytania, dotyczące ostatnich chwil męża; usłyszawszy odpowiedź, znów zadawała pytanie, częstokroć takie same, jak poprzednie, i znowuż, gdy wyszedł, zapadała w stan odrętwienia.
— Co z nią będzie, doktorze? — zapytywała pani Justyna. — Co z nią będzie? Stan taki zanadto się przedłuża. Rozumiem, że cierpi, że ją dotknęło nieszczęście, ale...
— Czy ja wiem, droga pani — odrzekł starowina, — czy ja wiem? Ja już nic nie wiem, nic sobie nie wierzę, na niczem się nie znam, nie chcę, nie będę leczył nikogo! Mogę ją tylko pocieszać, jako stary, wierny przyjaciel, ale więcej nad to nie potrafię. Posyłajcie po innych, może mają lekarstwa... ja nie chcę, nie mogę, boję się.
Zmienił się tak, że trudno było go poznać, zmizerniał, schudł, zdziczał; nie zajmowało go nic; nawet gdy mu o polowaniu wspomniano, machnął ręką niechętnie i rzekł:
— Dziękuję. Napolowałem się już dość, nie mam chęci.
Zamknął się w domu, do biednych chorych chodzić przestał; gdy go wzywano, wymawiał się, że sam jest cierpiący, ale co drugi dzień regularnie panią Piotrową odwiedzał, bawił przez kilka godzin i zaraz do domu powracał.
W kilka dni po pogrzebie pan Jan zamknął się w gabinecie stryja, otworzył biurko, i wydobywszy pliki papierów, rozpatrywać się w nich zaczął. Parę dni czasu zabrała mu ta czynność, a im bardziej się w niej zagłębiał, tem większa troska malowała się na jego czole. Brał regestra i książki, wypisywał kolumny cyfr, sumował i znów odkładał je na bok, i pogrążał się w ciężkiej zadumie.
Ukończywszy przeglądanie papierów i rachunków, udał się do miasta, w celu załatwienia formalności i naradzenia się z prawnikami.
Pokazało się, jak to najczęściej bywa, że wieści o bogactwie pana Piotra były bardzo przesadzone. Mówiono ogólnie, że posiada on znaczne kapitały, ponieważ długów nie robił, gospodarował dobrze i był oszczędny w wydatkach. Istotnie, miał on trochę pieniędzy, ale jak się wykryło z rachunków, notatek i dowodów, część z nich poumieszczał w bardzo niepewnych rękach, część oddał na ratowanie interesów Królówki, a resztę pochłonęła kosztowna kuracya, tak dalece, że nie tylko resztki zapasów wyczerpały się, ale trzeba było jeszcze dopożyczyć. Sprowadzenie zwłok do kraju i pogrzeb również pociągnęły za sobą wydatki znaczne, a formalności prawne, przepisanie tytułu własności, opłaty stemplowe i różne pochłonęły także sporo pieniędzy.
Pan Jan, jako nowy właściciel Krasek, od razu znalazł się w kłopotach, tem bardziej, że i termin raty Towarzystwa się zbliżał i bieżące wydatki na utrzymanie gospodarstwa nie cierpiały zwłoki. Do tych swoich kłopotów przyłączyły się także interesa Królówki i to nie łatwe. Chwilowo ułagodzeni wierzyciele znowuż zaczęli się dopominać o swoje, a chociaż nie było już między nimi lichwiarzy, jednak i zapłacenie umiarkowanego hipotecznego procentu, wobec nieświetnego stanu majątku, było ciężarem.
Radzono panu Janowi, aby przedewszystkiem swoim majątkiem się zajął, a Królówkę pozostawił własnemu losowi, ale on słuchać o tem nie chciał.
Ten ciężar, ten trud, te troski stały się teraz dla niego potrzebą i niemal jedynym celem życia; dawały mu one sposobność prawie codziennego bywania w domu, do którego go serce ciągnęło, który w duchu uważał jakby za własny.
Nie zważając na niepogodę, na zimno, niemal każdego dnia śpieszył do Królówki, aby obejrzawszy gospodarstwo i zarządziwszy, co było trzeba, chociaż na godzinę, na kwadrans wpaść do dworku, zobaczyć ukochaną, uścisnąć jej rękę, spojrzeć w oczy, usłyszeć słówko przyjazne.
Czarne oczy wypatrzyły go zawsze, gdy wjeżdżał na folwark, gdy szedł do mieszkania ekonoma, gdy dążył nareszcie do dworku. Witały go one miłem spojrzeniem z po za szyby, zdawały się mówić: „Przyjdź, tu ktoś czeka na ciebie, czeka i doczekać się nie może, i tęskni.”
Gdy się zdarzyło, że interesa powołały go do miasta na dłużej, że nie pokazał się przez kilka dni lub przez tydzień, to nie tylko panna Ludwika była smutna, ale i wesoła Nina traciła humor i matka zamyślała się więcej niż zwykle. Aczkolwiek pan Jan nie oświadczył się o rękę swej ukochanej, wszyscy w domu byli przekonani, że prędzej czy później to nastąpi, i uważali go jakby za należącego do rodziny. Był on też dla niej przyjacielem, opiekunem, doradcą, bratem, a takim zawsze dobrym, serdecznym, uczynnym, uprzejmym i uprzedzającym!
Wszelkie troski i niepokoje krył w sobie, a dla tych kobiet miał zawsze uśmiech pogodny i wesoły. Umiał też nader zręcznie usuwać z przed oczu pani Jastrzębskiej interesa, które ją mogły martwić lub niepokoić, a gdy czasem dowiedziała się czego od ekonoma, potrafił wytłómaczyć, że stary sługa nie zna się na niczem i przesadza.
Wdowa, przyzwyczajona za życia męża do codziennych trosk i zgryzot, do nieustannej walki o każdy dzień istnienia, zrozumieć nie mogła, jakim sposobem, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował spokój; jakim cudem idzie wszystko cicho, równo, spokojnie; dlaczego nikt nie przychodzi i nie upomina się natarczywie o swoje, nie domaga się datków za cierpliwość, nie zagląda do stodół i śpichlerza.
W początku przypisywała tę zmianę materyalnej pomocy pana Piotra, później zaś energii młodego gospodarza. Podziwiała też w myśli tę energię i znajomość rzeczy, a kiedy spostrzegła, że ten młody gospodarz coraz życzliwszem okiem patrzy na jej starszą córkę, kiedy zaczęła się przekonywać, że ta życzliwość wzrasta z każdym dniem prawie, czuła, że błogi jakiś spokój wchodzi do jej duszy i modliła się gorąco, dziękując Bogu, że zesłał jej w sieroctwie takiego człowieka.
Jednego dnia panna Ludwika była bardzo smutna. Robota jej nie szła, czytanie nie zajmowało; coraz przychodziła do okna, opierała białe czoło na szybie; coraz wyglądała na drogę.
A ta droga była błotnista i ciężka, a pole dokoła szare, a niebo zasłonione chmurami.
Zdawało się, że cała ziemia jest w żałobie. Pod lasem widać było resztki brudnego śniegu, który topniał powoli w powietrzu, przesiąkłem wilgocią.
I takich dni smutnych, posępnych, zapłakanych, upłynęło już siedem; a wszystkie zdawały się długie, jak miesiące, jak lata. Takie zakończenie miał w owym roku miesiąc luty, tak się rozpoczynał marzec.
Panna Ludwika nie odstępowała od okna; wzrok jej pomimowoli, automatycznie biegł ku drodze i upatrywał, czy nie ukaże się na niej bryczka i szpakowate konie.
Ale nie; droga była pusta, nikt nie jechał.
Nagle ktoś wszedł do pokoju szybkim, elastycznym krokiem; zapatrzona w przestrzeń, zadumana dziewczyna odskoczyła od okna przestraszona.
— Ach! to pan!? — zawołała z radością, wyciągając ręce ku ukochanemu. — Skąd pan tu? Ja przecież ciągle patrzę...
— Naprawdę? — odrzekł, całując jej ręce. — Ciągle?
— Od siedmiu dni. Ale jakim cudem?...
— O! nie cudem bynajmniej! Sposobem bardzo prostym; jadę wprost z kolei i nałożyłem trochę drogi, aby chociaż na chwilkę tu wpaść i zobaczyć, co się dzieje. Naturalnie nie mogła pani widzieć, że jadę, gdyż z tego okna drogi, którą przybyłem, nie widać.
— Zrobił nam pan prawdziwą niespodziankę.
— Jakto? niespodziankę? Przecież pani wiedziała, że przyjadę.
— Tak, ale już traciłam nadzieję. Siedem dni, takich długich, samotnych, nudnych, szkaradnych! To straszna rzecz!
— Śpieszyłem; niech mi pani wierzy, żem śpieszył, ale tyle miałem do czynienia. Jedno, drugie, dziesiąte, a wie pani przecie, że naszym adwokatom nie pilno. Co ich to obchodzi, że ktoś się śpieszy, albo że tęskni, albo że... przez okno wygląda. Czy naprawdę tak było?
— Widział pan własnemi oczami.
— I codzień tak?
— Codzień.
— Przez wszystkie siedem dni?
— Panie, pokłócimy się.
— Dobrze, ale z warunkiem...
— Proszę!
— Że zaraz po kłótni będzie zgoda. Ja panią przeproszę, pani mi przebaczy, poda rączkę.
To mówiąc, ujął jej rękę i całować ją zaczął.
— Eh, panie! — rzekła z uśmiechem — przecież nie kłóciliśmy się, za cóż więc to przepraszanie?!
— Na rachunek przyszłych kłótni: jutrzejszych, pojutrzejszych, niedzielnych.
— Proszę zapamiętać to, co pan powiedział.
— Dlaczego?
— Obiecał pan, że kłócić się będziemy jutro, pojutrze, w niedzielę, to jest przez trzy dni z rzędu.
— Czy to tak dużo?
— Nie, ale to znaczy także, że pan tu będzie jutro, pojutrze, w niedzielę.
— Ależ naturalnie! i w poniedziałek, we wtorek i w środę...
— Proszę pamiętać, będziemy czekali.
— Kto?
— Wszyscy, cały dom: mama i my z Niną.
— A pani sama?
— Ja jestem cząstką całości.
— Tak, ale najpiękniejszą, najmilszą, najlepszą i najdroższą.
Te krótkie wizyty w Królówce były dla pana Jana jedyną pociechą w ciężkiem i kłopotliwem życiu. Zapominał chwilowo o troskach i silniejszy na duchu powracał do domu, do gospodarstwa, lub też puszczał się w drogę za interesami, których było mnóstwo do załatwienia i uporządkowania.
Mogło się zdawać, że przeciwności i niepowodzenia dodają mu bodźca i energii. Nie zrażał się niczem, szedł śmiało i prosto do wytkniętego celu. Sąsiedzi spoglądali na niego z podziwieniem, pan Seweryn kręcił głową, a stary doktor winszował pani Piotrowej, że w takich rękach praca jej męża nie pójdzie na marne.
W Kraskach było bardzo smutno. Pani Piotrowa zaledwie przez jeden tydzień po pogrzebie męża dała się zatrzymać w domu pani Justyny, poczem oświadczyła stanowczo, że chce wracać do siebie, że właśnie te wspomnienia i pamiątki, których widoku chcianoby jej oszczędzić, będą dla niej pociechą w smutku i osieroceniu. Pożądała też bardzo zatrudnienia, do jakiego przyzwyczaiła się przez całe życie; bezczynność zdwajała jej smutek, praca mogła go trochę łagodzić. Po tak długiej niebytności w domu, znalazła mnóstwo zajęcia i po całych dniach krzątała się po obszernych pokojach z pewnym nienaturalnym, gorączkowym pośpiechem. Chciała tym sposobem dni skracać, żeby się wydawały krótszymi.
Doktor odwiedzał ją co drugi dzień; przyjeżdżał w południe, na dwie, trzy godziny; starał się rozweselić ją, zająć; lecz o czemkolwiek mówić zaczął, ona zawsze umiała zwrócić rozmowę na przedmiot swego smutku, na wspomnienia o ostatnich chwilach swego tyloletniego towarzysza i przyjaciela.
Ani razu nie udało mu się wprowadzić rozmowy na inne tory. Zaczął na przykład o roślinach, ozdabiających okna w pokoju, to zaraz wywoływało wspomnienie, jakie kwiaty nieboszczyk najbardziej lubił, które rośliny, kiedy i skąd dla niej sprowadził; przerwał doktor opowiadaniem o nowinach politycznych, a ona zaczęła zaraz opowiadać, jakie gazety mąż jej najchętniej czytywał, które trzymał stale, które tylko przez czas krótki.
Wysilał się starowina na wyszukiwanie tematów, ale mu się nie wiodło. Razu jednego wspomniał o zaćmieniu słońca.
— Za parę tygodni będzie — mówił — doskonale widzialne, jeżeli chmury nie przeszkodzą. Przyjadę i będziemy obserwowali. Zjawisko jest tak piękne i niezwykłe, że warto je widzieć. Bo to trzeba pani wiedzieć, jak...
— Wiem, wiem, doktorze — odrzekła. — W drugim roku po mojem zamążpójściu było także zaćmienie. Przypadło ono jakoś latem, zaraz po wschodzie słońca. Przypatrywaliśmy się oboje przez szkła ciemne; mąż wytłómaczył mi wszystko dokładnie; byłam zachwycona. On zawsze chętnie objaśniał mi różne zjawiska natury, a daleko zrozumialszem było dla mnie jego opowiadanie, aniżeli książka. Miał dar jasnego przedstawiania rzeczy; to też zamęczałam go nieraz pytaniami, a on mi zawsze odpowiadał chętnie. Taki był to człowiek wyrozumiały, cierpliwy, o! bardzo cierpliwy. Pamięta pan, panie doktorze, jak on znosił mężnie cierpienia?
I zaczęła mówić o przebiegu choroby, o przebłyskach nadziei, o dniach zwątpienia, o ostatnich chwilach, o życzeniach, jakie przed śmiercią wyraził. Nie było sposobu powstrzymać jej słów pełnych boleści, nie było środka zwrócić jej myśli na inny przedmiot.
Kilkakrotnie doktor próbował wybijać klin klinem, to jest sam wszczynał rozmowę o zmarłym, ale rezultat był jednakowy. Odjeżdżał starowina z westchnieniem i znowuż suszył głowę nad wynalezieniem kwestyi, jakie na następnej wizycie poruszać będzie.
Z panem Janem mówiła bardzo chętnie, a nawet ożywiała się podczas takich rozmów, gdyż przedmiotem ich zawsze bywał stryj: jego sposób życia, prowadzenie gospodarstwa, jego przyzwyczajenia, upodobania, poglądy, dążności.
Młody człowiek zapytywał, a stryjenka opowiadała, choćby godzinami całemi, gdy czas był wolny i nikt nie przeszkadzał.
Z tych opowiadań poczerpnął niejedną wskazówkę, z której, w zastosowaniu praktycznem, mógł skorzystać; dowiedział się więcej, aniżeli z pozostałych notatek, o różnych szczegółach interesów majątkowych, o planach, jakie nieboszczyk przeprowadzić zamierzał.
Kobieta była intelligentna i wtajemniczona we wszelkie szczegóły, rozumiała się na rzeczy, przeto niejedna jej informacya i rada była cenna. Ją znów cieszyło to, że synowiec zwraca się do niej, że ją zapytuje, prosi o wskazówki. Pokochała go za to jeszcze więcej niż przedtem; zdawało jej się, że poniekąd bierze czynny udział w pracy, którą przez tyle lat wraz z mężem prowadziła, i to mniemanie zachęcało ją do życia, nieznacznie wprowadzało w tryb dawny. Zaczęła interesować się trochę i ożywiać. Rozumie się, że przychodziło to powoli i stopniowo. Pomiędzy stryjenką i synowcem zawiązał się stosunek dobry i serdeczny, i umacniał się coraz bardziej. W chwilach trudnych ona pocieszała go, jak matka, i umacniała na duchu, a takich chwil nie brakło. Wiosna była ciężka, przyszła ona wcześnie i nagle, z ulewnymi deszczami. Wszystkie strumienie wezbrały, rzeka wylała szeroko i porobiła znaczne szkody w łąkach i zasiewach, na ziemię przemokłą nie można było wjechać z pługami.
Młody gospodarz niepokoił się i obawiał, stryjenka starała się go pocieszyć.
— Nie lękaj się — mówiła, — Bóg miłosierny; my z mężem przechodziliśmy gorsze klęski; nawiedzały nas i powodzie, i grad, i pomór i ogień, a przecież nie zginęliśmy. Złe minęło, lepsze nastało, i znowuż było znośnie. Twój stryj mówił nieraz, że przeciwności nie powinny wstrzymywać człowieka od spełniania obowiązków; niech przeszkody się piętrzą, a ty czyń swoje, bądź cierpliwy i ufaj, że ostatecznie zwyciężysz. Nie poddawaj się przeto smutkowi z takich powszednich przyczyn, gdy ci los innych zmartwień oszczędza, gdy dopiero wstępujesz w progi życia z takimi wielkimi skarbami, jak młodość, siły, zdrowie. Wszystko dobrze będzie, mój chłopcze.
Wiosna rozpoczęła się na dobre; ustały deszcze, zajaśniało słońce, na polach zieleniły się oziminy, krzewy i drzewa pokryły się liśćmi; nad polami, zawieszony w powietrzu, szary skowronek wydzwaniał swoją piosenkę, jaskółki zaczęły lepić gniazdka pod strzechami, bociany poważnie kroczyły po łąkach i bagnach.
Każdy dzień przynosił jakąś nowość; jakiś świeży dar z niewyczerpanej skarbnicy przyrody; coraz świeże kwiatki ukazywały się na łąkach, w lasach, w ogrodach, świeża zieloność w najrozmaitszych odcieniach pokrywała ziemię, przebudzoną z długiego snu zimowego.
Ślady powodzi zacierały się stopniowo, uszkodzone pola zaorano i zasiano powtórnie. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać było pracę, ruch i ożywienie; poważnie kroczyły woły, ciągnąc pługi, uwijały się konie w bronach, a na pastwiskach krowy skubały chciwie młodą, soczystą trawę.
Odgłos pieśni robotnic, dźwięki fujarek pastuszych mieszały się ze świegotem drobnych ptasząt, z szumem fal rzecznych, z szemraniem strumieni, toczących się po kamykach.
W taki dzień piękny, pogodny, wiosenny, wybrał się Pakułowski do miasteczka po różne sprawunki, niezbędne dla gospodarstwa. Wybrał się wozem drabiniastym, a ubrany był odświętnie, w surducie odwiecznego kroju, w wielkim kapeluszu filcowym na głowie.
Zaledwie wjechał na rynek i wygramolił się z wozu, wnet obskoczyła go gromada żydów.
— Co potrzeba? Co pan chce kupić?
— Co pan ma do sprzedania? Może siano, może owies? Ja zaraz dam kupca na owies!
— Taki rarytny gość, taki rzadki gość! Niech pan Pakułowski pozwoli. U Szmula jest świeże piwo. Jakie piwo! W Warszawie lepszego nie dostanie!
— Idźcie na złamanie karku! — krzyknął stary ekonom. — Nie zastępujcie drogi.
— Delikatne słowo! Pan Pakułowski zawsze ma delikatne słowo, polityczne słowo.
Przez zwartą gromadę do wozu przecisnął się Abram, jeden z najpoważniejszych finansistów miasteczka.
— Ja mam do pana coś — rzekł, robiąc tajemniczą minę. — Ja panu Pakułowskiemu chcę parę słów powiedzieć.
— To niech Abram gada, a prędko, bo ja nieczasowy.
— Gdzie mam gadać? Tu, na ulicy?
— A no, czemuby nie?!
— Przepraszam, ale na taką osobę, jak pan Pakułowski, i na taką osobę, jak ja, nie pasuje rozmawiać o interesie na ulicy i stojący. Do czego to podobne jest?
— No więc co?
— Więc pan Pakułowski pozwoli ze mną do Szmula. Tam stancya jest, tam krzesła są, tam można posiedzieć, porozmawiać jak należy, można też co wypić.
— Nie mam ja za co pić i nie lubię — odrzekł ekonom, spluwając. — Taka rzecz mi szkodzi.
— Proszę pana: po pierwsze, ja też potrafię być fundator; a po drugie, spirytus może szkodzić w lecie, albo na jesień, na wiosnę nigdy.
— Skąd to Abram może wiedzieć? przecież Abram nie doktor.
— Ale wiem; mówił mi Berek, felczer. Pan Pakułowski go zna? On jest wart więcej, niż dziesięciu doktorów; to mechanik w swoim fachu pierwszy! On wytłómaczył mi, że na wiosnę w drzewie burzy się sok, a w człowieku krew. Pewnie pan o tem słyszał?
— Słyszałem; wiadoma rzecz, że się burzy.
— Nu, więc jeżeli człowiek wypije trochę spirytusu, to krew ma lepszą próbę. Może mieć nawet dwunastą próbę, jak dobra okowita. Dlaczego my nie mamy mieć takiej krwi?
— Pięknie Abram przemawia — rzekł nawpół przekonany ekonom.
— Ja zawsze pięknie przemawiam; ja prawdę mówię, prawdą żyję, prawdą handluję. Chodźmy do Szmula.
— A no, to chodźmy.
W chwilę później pan Pakułowski z Abramem siedział w małej stancyjce za sklepem i naprawiał moc swej krwi.
Abram napił się także i obadwaj przyjęli postawę wyczekującą. Ekonom usiłował odgadnąć, czego żyd od niego chce. Abram znów czekał, aż krew Pakułowskiego dojdzie do dwunastej próby.
Tymczasem rozmawiano o pogodzie, stanie dróg, o ciężkich czasach. Abram kilka razy westchnął i użalał się, że niema ruchu na świecie, że w handlu panuje stagnacya, że jeżeli nadal tak pójdzie, to porządni kupcy będą musieli, broń Boże, szyć buty, albo piec bułki, albo wogóle zatrudniać się jakim bardzo grubym i ordynaryjnym fachem.
Widząc, że się ekonomowi łysina dobrze już zaczerwieniła, rzucił mu nagle pytanie:
— Panie Pakułowski, dlaczego wy trzymacie w śpichrzu czterysta pięćdziesiąt korcy owsa? Co wy myślicie z nim robić?
Ekonom rzucił się na krześle.
— Jakiego owsa? — zawołał. — Skąd wam się owies przyśnił? Skąd Abram może wiedzieć, że my mamy czterysta pięćdziesiąt korcy owsa?
— Bardzo przepraszam — odrzekł, — ja się omyliłem; wy macie czterysta pięćdziesiąt trzy.
— Czy Abram po naszym śpichrzu łazi?
— Bogu dziękować, ja nie jestem mysz. Zresztą, o co gniew?! Skąd wiem, to wiem; chcę tylko zapytać, co myślicie robić z tym owsem.
— Osobliwa rzecz! Jak to Abram takie rzeczy może spenetrować — mówił jakby sam do siebie Pakułowski. — Klucze trzymam w garści, bo juści trzymam; obcych ludzi nie wpuszczam, a ten tak gada, jakby u nas siedział, zboże mierzył i regestry pisał. To mi dziwno, bardzo mi to dziwno, mój Abramie.
— A mnie jeszcze dziwniej, panie Pakułowski — rzekł żyd, — ja się bardzo dziwię.
— Czemu znów?
— Teraz owies drogi, wy macie go tyle i nie szukacie kupca. Zarazby się znalazł, zapłaciłby dobrze, gotowizną, bez żadnego gadania.
Pakułowski zrobił minę tajemniczą.
— Nie sprzedajemy — rzekł, — bo... bo... nie chcemy.
— Pan Pakułowski nie chce, czy pani?
— Dajmy na to, że ja nie chcę, że taka jest moja nieprzymuszona wola i już.
— A kto panu kazał mieć taką wolę?
— Ja, tak sobie, z ochoty własnej, bez żadnego przykazania.
Abram głową pokręcił.
— Panie Pakułowski — rzekł, — niech mi pan sprzeda ten owies, ja potrzebuję teraz owsa.
— A z jakiej racyi?
— Z własnej ochoty, bez żadnego przykazania.
— Niby ja mogę? Ja nie mogę; taka rzecz do mnie nie należy; a po drugie, powiedziałem, że nie mam chęci.
— A może ten owies pojedzie do Warszawy?
— Może... może... nie wiem.
— Na co kręcenie? Powiadają, że żydzi kręcą. Pan Pakułowski to samo potrafi, potrafi w dubelt lepiej, niż żydzi. Na co to? do czego?
— A bo Abram przyczepił się do tego owsa nie wiadomo poco.
— Właśnie, że wiadomo! Chcę kupić, dobrymi pieniędzmi zapłacić, chcę handlować. Ja wiem, co chce zrobić ten młody pan z Krasek, który i u was rządzi. Ja wiem tak dobrze, jak pan Pakułowski, może nawet i lepiej. On chce wszystko do Warszawy sprzedawać, chce nas omijać.
— Niby kogóż to was, Abrama?
— Nas, nasze miasto, tutejszych kupców. Czy to porządnie jest, czy to się godzi?
— Skoro tam lepiej płacą, to godzi się.
— To nie jest porządna mowa, nie jest szlachecka mowa. Od dawna tak było, że panowie we wsiach mieli zboże na sprzedaż, a kupcy w miasteczku pieniądze do kupienia. I to było dobrze, sprawiedliwie, porządnie. Panowie mieli z czego żyć, kupcy także. Nieraz zrobili dogodność, dali pieniędzy naprzód, nie zważali na uchybiony termin, aby handlować. Teraz panowie zaczynają nas, kupców, omijać, chcą zabrać nasz zarobek. Czy to porządnie jest? Czy się godzi? Co my mamy robić?
— Albo ja wiem? Nie mogę nawet zmiarkować, dlaczego Abram mnie to mówi. Ja przecież nie dziedzic, tylko oficyalista, sługa; folwarków własnych nie mam, zboża nie sprzedaję, żyję tylko z mizernej pensyi i ordynaryi.
— Ja mówię to panu Pakułowskiemu dlatego, żeby pan powtórzył moje słowa młodemu panu z Krasek, żeby pan Pakułowski, jako zaufany oficyalista, powiedział mu, że z żydkami w zgodzie być dobra rzecz, w niezgodzie całkiem zły interes.
— Przecież on z wami w niezgodzie nie jest, ani wam przykrości, ani krzywdy nie czyni. Nikt z was marnego słowa od niego nigdy nie usłyszał. Pan grzeczny, spokojny, wody nikomu nie zamąci. Czegóż wy chcecie?
— To prawda; on bardzo grzeczny, ale nie chce nas znać; my znów wolelibyśmy, żeby on nie był grzeczny. Owszem, niech będzie nawet grubijanin, niech krzyczy, ale niech da zarobić. Jeżeli pan Pakułowski jest dla niego życzliwy, to niech mu to wytłómaczy. My, gdy kto nam zarobek daje, znamy się na rzeczy. Pan Pakułowski też może się spodziewać, że fatyga nie będzie darmo.
— A cóż moja fatyga pomoże? Dajmy na to, że ja powiem, on wysłucha, głową kiwnie, a zrobi tak, jak zechce, na moją mowę zważać nie będzie. Ma on swój rozum, przecież tyle lat był w nauce.
— Kto wie, może i zechce, jeżeli pan przemówi dobrze. Pan Pakułowski jest człowiek niedzisiejszy i wypraktykowany, pan tyle lat żyje na świecie, panu wiadomo, że my jesteśmy pożyteczni ludzie; my wszystko wiemy, co się dzieje, co kto myśli. Ile razy tak było, że myśmy ostrzegali kogo przed nieszczęściem, że nie pozwoliliśmy zrobić krzywdy takiemu, co dla nas przychylny jest. Pan Pakułowski to rozumie i ja już więcej nic nie powiem. Ja już sobie pójdę. Niech pan dobrze moje słowa rozważy, niech mu pan wytłómaczy, bo on młody, nie wszystko jeszcze rozumie. I to niech pan pamięta, że my jesteśmy delikatni ludzie i że się znamy na rzeczy.
Rzekłszy to, Abram wyszedł; ekonom został sam jeden w stancyi, oparł głowę na rękach, zamyślił się i mruknął pod wąsem:
— Straszy, najwyraźniej straszy. O nieszczęściach i krzywdach nie mówił bez kozery. Nic innego, tylko chce nastraszyć.
W tejże chwili do stancyi wtoczyła się Sałacka.
— Pan Pakułowski! — zawołała w progu — czy mnie oczy nie mylą!?
— Ten sam, ten sam. Dzień dobry pani Sałackiej, moje uszanowanie!
— Dawno już pana nie widziałam.
— I ja też. Co pani Sałacka tu robi?
— A cóż ja robić mogę? Męczę się, zabiegam, pracuję, duch się już we mnie ledwie kołacze, a zdrowia nie mam za trzy grosze.
— Pewnie przywiozła pani Sałacka co na sprzedaż?
— A była tam odrobinka na wozie. Żydzi kupili, sprawunki zrobiłam i właśnie chcę wracać, tylko że od tego krzyku, ujadania się, targowania, osłabłam zupełnie, w piersiach kole, w gardle zaschło i ledwie już stoję na nogach.
— To też właśnie pasuje, żeby pani trochę usiadła. Oto kanapa porządna, będzie wygodnie.
— Ja tam o wygodę nigdy nie dbam. Byle jak. Alboż to dużo takiej babinie potrzeba?
— Może pani Sałacka nie wzgardzi? Piwo niezłe.
— Owszem, dziękuję za grzeczność, ale z tego zmęczenia, tej fatygi, to może kieliszek czego słodkiego będzie lepszy. Mam ci ja tu i trochę pożywienia w koszyku, a szczerze mówiąc, głodna jestem trochę. Najmniejsze kurczątko więcej zje, niż ja, ale przecież choć parę okruszyn trzeba czasem przełknąć. Po sąsiedzku proszę pana Pakułowskiego do kompanii; jak to w podróży... co jest, to jest, ale z dobrego serca i przyjacielstwa.
Zasiedli przy stole, Sałacka wydobyła swoje okruszyny, któremi możnaby kilku zgłodniałych traczów nakarmić, i zaczęli się pożywiać.
Pakułowski zapytał:
— I cóż tam, kochana pani Sałacka, słychać u was, w kobiecym dworze?
— Co za łaska, że pan nie powiedział w babskim!
— A no, bo jakoś niepolitycznie, ile że przy traktamencie.
— Co słychać? Jak to u nas: czasem lepiej, czasem gorzej, a dla mnie zawsze źle. I nie dlatego, żeby mi kto co złego czynił, chowaj Boże, tylko według zdrowia. Skrzypię, nie przymierzając, jak sucha wierzba nad sadzawką, a roboty, ujadania, dreptania, jak panu wiadomo, od świtu do nocy i od nocy do świtu.
— Skrzypiącego drzewa najdłużej.
— Tak to powiadają. I nieboszczyk pan Piotr, świeć Panie nad jego duszą! lubił się ze mną przekomarzać i o skrzypiącem drzewie dogadywał. Będzie Sałacka, mówił, sto lat żyła, i wszystkich nas pochowa. Wyprorokował sobie, nieborak; on w grobie, a ja oto skrzypię, jak skrzypiałam. Do jadła nie bardzo, sypiać nie mogę; aby pies zaszczekał, aby kogut zapiał, zaraz się przebudzam, przez to i siły nie mam za grosz.
— Miarkując po sobie — rzekł Pakułowski, — nie chciałbym się ja na siłę z panią próbować.
— Co też pan wygaduje! Mucha mocniejsza, niż ja, lada wiaterek może mnie obalić, i żeby nie to, że się różnemi ziołami ratuję, to chybabym już chodzić nie mogła.
— Ale dziedziczka zdrowa? — zapytał ekonom, chcąc zwrócić na inny przedmiot rozmowę.
— A ma się rozumieć, że zdrowa. Niewielka rzecz siedzieć w pokoju i grymasić; że zaś przeleci się czasem na folwark, to więcej z ciekawości, aniżeli z potrzeby, z przyzwyczajenia. Bo pocóż chodzić i doglądać, skoro ja tam jestem? Dziesięć pań tego nie dojrzy i nie zobaczy, co ja.
— Bogu dziękować, oczy pani Sałacka ma zdrowe.
— To jedno chyba.
— Krzyknąć też pani potrafi.
— Boże miłosierny! Cóżbym ja była warta, gdybym krzyknąć nie mogła?! Nie wie pan, jaka to teraz służba, jakie dziewki!? Czego nie wykrzyczysz, tego nie masz, a insza jeszcze odgaduje i grubo.
— Prawda, święta prawda.
— A widzi pan. Odgaduje, i jak odgaduje, nie po cichu przecie, ale krzykiem; drze się jak oparzona; to skoroć ja mam nad niemi starszeństwo i przełożeństwo, muszę krzyczeć jeszcze głośniej. Nieraz aż ochrypnę, aż mi w gardle coś trzeszczy, ale zawsze przekrzyczę każdego wałkonia, bo inaczej nie byłoby ani starszeństwa, ani ładu, ani posłuchu. I wie pan, może i to być, że z owego wysiłku taka cierpiąca jestem.
— Może, bardzo być może. Święte słowa pani Sałackiej, że żeby człowiek oto przy gospodarstwie nie wrzeszczał, a czasem kogo czem twardem nie szturchnął, toby ta święta ziemia ani jednego ziarnka zboża nie urodziła.
— Bo i pewnie! a co dopiero mówić o dobytku, o drobiu, o nabiale! Marniałoby wszystko na nic, szło na rozproszenie, na szkodę. My to rozumiemy, panie Pakułowski, ale państwo powiadają, że krzyk niepotrzebny, że trzeba inaczej. Ot! choćby i nasza panienka: powiada, żeby dobrem słowem...
— Pan Jan tak samo. Nieraz mu tłómaczyłem, że na tem nie daleko zajedzie.
— A on co?
— Śmiał się.
— Mój panie Pakułowski, toć on u was tak rządzi, jakby na swojem.
— Bo i pewnie, a nawet lepiej, niż na swojem, bo w Kraskach, jak czego brak, to się i obejdzie, a u nas wszystko musi być na czas, wszystko w porządku. Już tyle lat jestem w Królówce, a jeszcze nigdy takiego ładu, jak teraz, nie było. Zegarek, nie gospodarstwo, to i nieprzyjaciel może przyświadczyć.
— Nie bez kozery to jest.
— Podobno pan Piotr przykazał mu przed śmiercią, żeby naszych pań nie opuszczał.
— A on też słucha i pewnie starszej panienki nie opuści aż do śmierci. Musi pan coś o tem wiedzieć?
— Wiem i nie wiem.
— Jakżeż to?
— Ha, niby wiem, bo prawie codzień przyjeżdża, do dworu zagląda choćby na chwilę, jeżeli nieczasowy, a raz na tydzień to przyjeżdża z wieczora i siedzi do północka, albo i dłużej. Więc niby wiem, bo miarkuję, ale znów i nie wiem, bo nie słychać, żeby jakie zaręczyny, albo zapowiedzi. Przecież byłby jakiś ruch, gdyby co miało być, jakie szycie, sprawunki.
— Teraz nie możnaby.
— A to z jakiej przyczyny?
— Nie wie pan? Toć żałoba!
— A prawda, zapomniałem. Prawda, u państwa tak się praktykuje, chociaż to głupstwo. Jak co ma być, to powinno być; cóż to żałobie przeszkadza?
— Taka polityczność.
— Teraz szklaneczkę piwa, kochana pani, niezgorsze jest.
— W głowie mi się zmąci.
— Od czego? Zresztą pod wiatr pojedziemy, to wyszumi.
— Pan Pakułowski wielki praktyk.
— Żyję na świecie kilka lat, to, ma się rozumieć, wypraktykowanie mam. Rzadko mi się zdarza, żebym sobie głowę zaprószył, ale w godnej kompanii czasem przytrafunek bywa. Jednego razu, pamiętam, zabawiliśmy się uczciwie tak, że ledwie do drzwi trafiłem, a wiatr wtedy okrutny był. Przyjaciele podsadzili mnie na koń. Ej, powiadam pani, jakem go puścił z kopyta, przyjechałem do domu trzeźwiuteńki. Koń o mało się nie ochwacił, ale mi z głowy wywiało. Radzę pani Sałackiej spróbować przy okazyi, jaki to doskonały sposób.
Jejmość zaczerwieniła się jak piwonia, wstała i rzekła z godnością:
— Bardzo pana Pakułowskiego przepraszam, ale idę stąd; życzę zdrowia i żeby panu z głowy wywiało.
— Co pani? przecież... cóż to znowu?
— Usiadłam tu na zaproszenie, jako w uczciwej kompanii, z porządnym człowiekiem, dla pogawędki i odpoczynku, a pan mi, za pozwoleniem, głupstwa mówi. Nie mogę tego słuchać i wolę odejść, gdyż mogłabym powiedzieć panu kilka słów i ani jednego poczciwego, ale wstrzymam się do innej okazyi.
— Czem ja panią obraziłem?
— Z przeproszeniem, głupią radą. Jeszcze, jak świat światem, żadna uczciwa wdowa nie upijała się i nie pędziła po polach na koniu, jak waryatka, a pan mi radzi to robić.
— Czyż ja radziłem?
— Własne słowa pańskie; chociaż jestem skrzypiąca i krucha, ale słyszę dobrze.
— Ależ ja tylko dla przykładu! Gdzieżbym ja śmiał godną i stateczną osobę na koń wsadzać? Tylko tak się rzekło. Niechże pani kochana siada i urazy w sercu nie chowa.
— Nie siądę.
— Żeby pani wiedziała, co ja mam do powiedzenia, toby pani nie śpieszyła tak bardzo.
— Nie ciekawam. Co mnie może obchodzić?
— Jak co. Jedna rzecz będzie taka, że obchodzi, druga, że nie, a trzecia taka, że można przez cały dzień słuchać, przez noc słuchać i jeszcze nie nasłuchać się dość. Może pani Sałacka powie, że nieprawda?
— Owszem, są takie rzeczy, ale skądby zaś pan Pakułowski mógł...
— Moja pani, człowiek mówi niedużo, ale wie dość o rozmaitych różnościach, i o waszym dworze wiadomo mi niejedno.
— Ciekawam, coby mogło być takiego, o czem jabym nie wiedziała?
— Jest, jest.
— A to niechże pan raz już gada! — zawołała jejmość, czerwieniąc się jak piwonia. — Pewnie jaka plotka!
— Chciała pani Sałacka jechać, wzgardziła sercem dobrem i piwem bawarskiem... cóż robić! Przykro mi, ale słucham. Zapraszać znowuż nie mam śmiałości; a jeżeli pani ciekawa i chce się dowiedzieć, to chyba na jednym wozie pojedziemy i po drodze pani opowiem.
— Aha! żeby fornal słyszał i plotek niepotrzebnych narobił. Lepiej tu.
— Więc zostanie pani Sałacka, posiedzi, szczerem sercem nie wzgardzi?
— Ale nie, nie! tylko niechże pan zacznie, bo schnę z niecierpliwości. Coby to za rzecz mogła być u nas, o której jabym nie wiedziała? To niesposób, niepodobna!
— A widzi pani. Czy wasza panienka nie wychodzi za mąż?
— Skąd znowu? Ani jej się śni. Ona taka dziwna. Niejeden już w konkury zajeżdżał i z grochowym wieńcem odjechał. Nieboszczyk pan Piotr nieraz gniewał się, bywało, tak, że niech Bóg broni, a ona nie i nie. Upartość w niej wielka, w matkę się widać wdała, bo nasza pani to też: jak się zatnie, to kamień. Wszyscy u nas tak; ja sama, choć przecie nie równam się z niemi, bo cóż ja tam, biedna sługa, ale zaciąć się umiem i żeby nie wiem co, nie ustąpię. Skałę prędzej ukruszy. Pamięta pan, jak się ten ekonom do mnie przyczepił i żenić się chciał? Pani namawiała mnie, panienka i nieboszczyk pan Piotr, a ja zacięłam się i nie. Mówią: a dobry, a porządny, a stateczny, a los będziesz miała; a ja powiedziałam: nie chcę, i poszedł sobie, jak zmyty.
— Bo się nie umiał brać do rzeczy.
— O, proszę! Ciekawam, ktoby umiał, jeżeli ja nie miałam przekonania?
— Niedaleko szukając, jabym potrafił.
— Niech-no pan Pakułowski głupstw nie plecie!
— Dla przykładu się mówi. Z panią się żenić nie będę, żonę mam, ale gdybym, na to mówiąc, był kawalerem, a wziął się na ostro... Ho! ho! poleciałaby pani za mną na koniec świata, z pocałowaniem ręki.
— Niedoczekanie!
— Bo zawzięte kobiety, ostre, to, szczerze mówiąc, najlepsze. Taka się zatnie, uprze, wykrzyczy się, wyzłości, ale to tylko tak, dla parady, dla pokazania, że taka w niej fanaberya; ale poczekawszy trochę, zrobi się słodziutka jak miód, dobra, szczera. Może nieprawda?
— Juści, prawda; jakby pan przy tem był.
— I tamten ekonom, żeby był cierpliwy, a trochę poczekał, toby mężem pani został.
— Kto to wie?
— Na pewno tak; pani Sałacka, widząc, że człowiek stały, nieuprzykrzony, że usycha jak wiórek, a czeka, ulitowałaby się nad nim i rzekłaby: Niech się dzieje, co chce, bierz mnie, skoroś taki, słuch znaj i na zapowiedzi dawaj. Taka jest każda kobieta zawzięta, właśnie jak orzech: z wierzchu skorupa twarda, ale aby ją stłuc, ziarnko smakowite i posilne.
— Tak pan Pakułowski opowiada, jak gdyby wszystkie zawzięte znał; opowiada pan, a od tego, co takie ciekawe miało być, odchodzi.
— Właśnie, że do tego idę, tylko pomaleńku; jeżelim zaś mówił o zawziętych, to dlatego, że miałem na myśli waszą panienkę, która też nie jest z inszego gatunku.
— Pannę Annę? Naszą Andzię?
— Tak, tak.
— A cóż ona uczyniła?
— Była zawzięta, a teraz...
— Nieprawda jest! Plecie pan trzy po trzy, nie wiedzieć co.
— Niech i tak będzie, ale mnie się zdaje, że tam do wesela już niedaleko.
Sałacka zaczerwieniona zerwała się z krzesła.
— A! panie! nie godzi się drwić z uczciwej kobiety. Wesele!? Jakto! wesele u nas, a jabym nie wiedziała?! Ja, można powiedzieć, dusza tego domu! A któż upiecze, kto ugotuje, kto wszystko przyrządzi, kto sprawunki z miasta przywiezie, jeżeli nie ja?
— Więc pani nie wierzy?
— Żeby pan sto razy przysięgał, nie uwierzę! Widać, że pan Pakułowski za dużo wypił dzisiaj, albo też przyśniło się panu. Tak, czy owak, nie lubię takich żartów.
— Wolna wola; można wierzyć, albo nie wierzyć, a ja wiem, co mówię.
— Nie wierzę, nie wierzę! Przede mną byłby sekret! O, jak sobie o tem pomyślę, zaraz czuję ból w sercu; a gdyby pokazało się, że prawda, rozchorowałabym się na amen. Wesele bez mojej wiadomości, koniec świata!
— Widzi pani, to wszystko być może. Pani będzie wiedziała, ale widać jeszcze na to nie przyszedł czas.
— Na pana Pakułowskiego przyszedł czas! Pan Pakułowski wie! Osoba godniejsza konfidencyi i sekretu! Cha! cha! Pan nie wie, co się w Królówce dzieje, a u nas każde pomyślenie już pan przeniknął. Przez dziurkę od klucza pan zaglądał, czy może w kominie schowany siedział i słuchał? Ot! lepiejby było u siebie pilnować ludzi, żeby nie próżnowali, strzedz majątku od szkód i kradzieży, aniżeli wtrącać się nie do swoich rzeczy.
— Przepraszam bardzo! ja robię, co do mnie należy, i pilnuję, jak oka w głowie. To wiadoma rzecz, każdy może poświadczyć, że u nas jest i słuch, i rygor, i porządek, że nie tylko ziarnko zboża, ale nawet drobna plewa na marne nie idzie. Co do drugiego, to trzeba pani wiedzieć, że przez dziurki od kluczów nie zaglądam i nie podsłuchuję, a jeżeli dowiedziałem się o tej rzeczy, to przypadkiem. Grzechu w tem niema.
— Ale jakim przypadkiem, o jakiej rzeczy?! Myśli pan, że kto uwierzy?
— A niech sobie wierzy, albo nie wierzy. Niech go psi zjedzą. Do widzenia! Życzę pani Sałackiej dobrego zdrowia i jadę. Żałuję, że się w dyskurs wdałem; potrzebne mi to było, jak dziura w moście. Do widzenia!
Rzekłszy to, ruszył ku drzwiom zamaszyście, ale otyła klucznica zastąpiła mu drogę.
— Nie zaraz będzie „do widzenia,” nie pójdziesz pan.
— Ciekawym, kto mi zabroni?!
— Ja! Miałeś mi pan coś powiedzieć, to proszę. Wyraźnie, jasno, bez ogródek! Niech wiem, co mam myśleć!
Stanęła we drzwiach tak, że zatamowała zupełnie przejście. Ekonoma i gniewało to i śmieszyło zarazem.
— Nie wyjdziesz pan! — krzyknęła baba.
— Bo i pewnie; tak pani Sałacka zatarasowała drzwi swoją godną osobą, że nie tylko ja, ale nawet mysz nie znalazłaby przejścia. Ale ja zawzięty nie jestem, gniewać się długo nie umiem, urazy w sercu nie chowam. Ciekawość pani zaspokoję i pojadę, bo czas. I tak zabałamuciłem się dość długo, trzeba wracać. Niechże pani tak onych drzwi sobą nie zamurowywa, bo ja przecież nie mam zamiaru przez siłę przejścia zdobywać. Co miałem powiedzieć, to powiem, i byłbym już od pół godziny to zrobił, gdyby pani dała mi przyjść do słowa. No, słucha pani Sałacka, czy nie słucha?
— Słucham, owszem, ja ciągle słucham.
— A więc to było tak: onegdaj poszedłem do dworu.
— Do jakiego?
— A no, toć niema w Kraskach dziesięciu dworów, tylko jeden, i niema dziesięciu pań i panów, tylko jedna pani dziedziczka i jeden pan Jan.
— Też dziedzic, bo mu nieboszczyk cały majątek zapisał.
— A no tak, zapisał, wiadoma rzecz. Poszedłem tedy do dworu, bo mi tak wypadło. Chciałem się o coś zapytać pana Jana, jak sprawiedliwie pani powiada, naszego teraz dziedzica. Wchodzi się zawsze do niego z przedpokoju na lewo i zawsze go się tam zastaje. Tak i wtedy: wchodzę, ale niema nikogo. Czekam, przestępuję z nogi na nogę, kaszlę... nic. Myślę sobie: może wyszedł do drugiej stancyi, może z panią rozmawia, ale chyba wnet wróci; bo, prawdę mówiąc, nie przyszedłem ja ze swojej woli, tylko byłem zawołany przez niego. Słucha pani Sałacka?
— Słucham, słucham, ale ode drzwi nie odchodzę, bo nie wiem, do czego całe to kręcenie prowadzi.
— Do tego, moja pani, że chcę dokumentnie opowiedzieć, jak było, żebyś pani nie myślała, że jestem ciekaw.
— Co mam myśleć? Mówią, że kobiety są ciekawe, ale ja wiem, że inszy mężczyzna sto bab w ciekawości przeszedł.
— Byle nie ja, kochana pani, byle nie ja. Co mnie do kogo? Jeżelim co usłyszał, to przypadkiem. Pana Jana w pokoju nie było; jako zawołany, musiałem czekać. Taka służba i takie prawo. Tedy czekam, a z drugiego pokoju słychać głosy, gadają. Poznałem zaraz: była nasza pani, był pan Jan i pan Seweryn.
— Pan Seweryn?!
— Jakby pani Sałacka wiedziała. Nie częsty on u nas gość, ale od czasu do czasu bywa. Czasem raz na tydzień, czasem raz na dwa tygodnie, ale bywa. W ostatnich czasach częściej się pokazuje. Nie miarkowałem sobie, dlaczego, bo i co mi po tem? Bywa, to bywa; nie bywa, to nie; wszystko mi to jedno, a nawet nie jedno; bo trzeba pani wiedzieć, za wielkiego znawcę się ma i panu Janowi dogaduje nieraz, że to u nas źle, tamto niedobrze. Ale niech go tam! Słyszę, że jest, po głosie poznałem. Dziwno mi było, żem nie widział, kiedy przyjechał; a on przyjechał konno, w samo południe; ja wtedy na obiedzie byłem i nie widziałem. Słyszę, państwo rozmawiają. Nie obchodzi mnie to nic, ale słucham. Trudno, nie miałem waty, żeby sobie uszy zatkać. I pani Sałacka, będąc na mojem miejscu, takżeby słuchała. Może nie?
— Ja nie taka ciekawa.
— I ja nie, ale skoro samo w ucho leci...
— O czemże mówili?
— O sumie.
— O jakiej sumie?
— A no, o tej, co nieboszczyk pan Piotr zapisał waszej panience.
— Andzi?
— No tak, właśnie o niej była mowa.
— A cóż panu Sewerynowi do tego? Nieboszczyk zapisał, bo taka była jego wola. I dobrze zrobił, bo chociaż panienka nasza ma swój majątek, ale od przybytku głowa nie boli.
— Racya i to.
— Siostrzenica tak dobra, jak wasz panicz bratanek. Sama sprawiedliwość kazała, a nieboszczyk uczciwy człowiek był i niczyjej krzywdy nie pragnął.
— I ja tak myślę. Nasza pani pytała: „czy będziecie żądali sumy zaraz, czy też poprzestaniecie tymczasowo na procencie?” a pan Jan mówił, że wolałby procent płacić jeszcze choćby przez kilka lat, aniżeli szukać pieniędzy. Na to znów pan Seweryn rzekł, że niema gwałtu i że mogą poprzestać na procencie.
— A cóż jemu do tego?
— Niechże pani Sałacka czeka; powtórzę słowo w słowo, jak było powiedziane. Ja, mówi, bez grosza nie jestem; co będzie potrzeba synowi, dam; panna Anna ma swój majątek, więc na cóż im pieniądze?
— Jakto panna Anna?
— A, też pani Sałacka niedomyślna! Skoro tak powiedział o swoim synu i panience, to znaczy, że jego syn i panienka mają się pobrać. Toć jasna rzecz, jak słońce.
— I więcej nic pan Pakułowski nie słyszał?
— Owszem, słyszałem, że na jesieni ma być ślub.
— Na jesieni?!
— Najlepsza pora. Roboty pokończone, kartofle wykopane, o siewie można już zapomnieć. Kiedyż się żenić, jeżeli nie na jesieni? Toć każdy chłop to rozumie.
— Więc to tak! — szeptała Sałacka, jakby sama do siebie — a więc to tak?
— A tak, kochana pani.
— I pan Pakułowski na swoje własne uszy słyszał? Naprawdę? Dokumentnie, bez żadnej omyłki? Mógłby pan na to przysiądz?
— Ho, ho, zaraz przysiądz! Alboż to sąd, albo ja za świadka tu przyszedłem? Mówię po przyjaźni, że tak jest, takie słowa słyszałem. Można wierzyć, można nie wierzyć, jak się podoba.
— Trudno wierzyć.
— Żebym w ziemię zaraz wrósł, jeżeli kłamię. No, teraz wierzy pani?
Jejmość nie odpowiedziała na to; rzuciła się na kanapę i zaczęła płakać.
— Pani Sałacka! — zawołał ekonom — co pani wyrabiasz? do czego to podobne? Wielka rzecz, że panna za mąż wychodzi! Na to przecież jest panna! Nie będzie dla pani przyjemności siedzieć przez całe życie przy matce. A zresztą, co nam do tego? Oni sobie państwo, swoim dworem, a my sobie.
— Ja ją tak bardzo kocham — szepnęła zapłakana baba, — ja się tak do niej przywiązałam, ja życzę, żeby jej było jak najlepiej.
— Alboż źle wychodzi? Kawaler porządny, nie biedny. Czego pani jeszcze chcesz?! Królewicz jaki ma przyjechać?! Tfy! do licha! Nie grzeszyć oto, Pana Boga nie obrażać, ale owszem dziękować za to, co daje, tem bardziej, że teraz i na panny dobry czas nie jest; insza więdnie, wzdycha, oknem wygląda i nic, trzeba rutkę siać. Skoro więc tak pani swoją panienkę kochasz, to się ciesz.
— Nie o to, panie Pakułowski, nie o to mi chodzi. Idzie za mąż, i owszem; sprawiedliwie pan powiedziałeś, że na to jest panna; że dobrze wychodzi, także przytwierdzam, i owszem, bardzo dobrze; ale żebym ja miała się dowiedzieć dopiero od pana, żeby przede mną miał być sekret, to, panie, grzech wołający o pomstę do nieba, to niesprawiedliwość, to krzywda, to taka krzywda, że... że...
Baba wybuchnęła głośnym płaczem.
— Pani kochana! — perswadował Pakułowski — opamiętaj się, spójrz, gdzie jesteś, w sklepie przecież; co łzami gorzkiemi oblewasz... starą żydowską kanapę! Lada chwila wejdzie tu kto, zobaczy, będzie dopytywanie: a co, a jak, a dlaczego?! Czemuż ja się wpierw w język nie ukąsiłem, zanim pani to opowiedziałem! Potrzebne było, jak dziura w moście.
— Właśnie, że potrzebne — odrzekła, wstając; — zrobił pan dobrze wypadkiem, niechcący, ale dobrze. Już nie płaczę, widzi pan, ani trochę nie płaczę. Owszem, mogę się nawet śmiać.
— Prawdziwie, jak pogoda jesienna.
— A tak, prawdziwie. Jedziemy. Niech się pan przesiądzie na mój wóz, albo ja na pański.
— Jak pani chce.
— Tak, już teraz wiem, co zrobię! Zdrowie straciłam w jednej chwili, do szczętu straciłam, wszystko się we mnie zruszyło i oberwało. Nie do służby mi teraz, ale chyba do szpitala, albo do krewnych pojadę; tam mi kąt dadzą i dokwękam, domęczę się do śmierci. Przyjmą mnie z otwartemi rękami, bo wiedzą, że mam trochę grosza na czarną godzinę i że za kąt i łyżkę strawy wynagrodzę. Zresztą, albo długo mego życia? Przy takiem kruchem zdrowiu każdy dzień darowany, a jeszcze teraz...
— Ej, widzi mi się, że pani Sałacka jeszcze pociągnie.
— Czy pan tak na żarty mówi?
— Tak życzę, kochana pani, i mam nadzieję, że tak będzie. Co tam! Czego się pani masz frasować? Nie powiedzieli, bo nie chcieli. Wielka rzecz! Mnie tyleby to obchodziło, co zeszłoroczny mróz, albo co ten wiatr, który wiał wczoraj. Wyrzuć pani to z głowy i z serca. Państwo państwem, oni mają swoje pomyślenie, my swoje, a zresztą co nam do nich; zrobić rzetelnie, co do nas należy, pensyę wziąć, ordynaryę czy inszy dodatek także, i dość.
— Tak się panu zdaje.
— Zdaje, albo nie zdaje; tak jest, kochana pani, tak powinno być; takie nasze prawo.
— A ja inaczej.
— Jak sobie pani chce. Inaczej, to inaczej. Zrobi pani, co zechce; a ja swoje rzekłem i dość.
— Zrobię! jakby pan wiedział, że zrobię. Jużem sobie całe powiedzenie w głowie ułożyła, że tak wyrecytuję, jak z książki. Pocałuję panią w rękę, panienkę też i powiem: Proszę pani i panienki, według zdrowia zwątpiałości, siły opuszczenia i smutku dusznego, niech mnie pani i panienka, zaraz z miejsca, w tym momencie, odprawią i odeszlą do krewnych na umarcie. Co, dobrze powiem?
— Bez urazy, kochana pani Sałacka, przepraszam, że to słowo rzeknę, aleć to będzie okrutnie głupio.
— Moje powiedzenie?
— Nie tak powiedzenie, jak sama rzecz. Pani swoje powie, a dziedziczka może na to odrzec: i owszem.
— Tego nie zrobi.
— Kto zaręczy? Może nie zrobi, a może i zrobi. I co będzie? Straci pani Sałacka miejsce doskonałe, no i co? Innego szukać pójdzie i trafi źle, i będzie śpiewała o tym stryjku, co pomieniał siekierkę na kijek. Aha!
— Co ja nieszczęśliwa kobieta pocznę, co ja pocznę, biedna sierota?!
— Poradzić pani?
— Jeżeli z przyjacielstwa i życzliwości, to i owszem. Ja biedna, słaba kobieta, a pan Pakułowski przecież mężczyzna i wypraktykowany, a przytem, co dwie głowy, to nie jedna.
— Święta prawda, kochana pani. Mądry bywa, na to mówiąc, czepek; ale jak przy nim jest choćby lada jaka czapczyna, to będzie jeszcze mądrzejszy. Otóż moja rada, jeżeli pani chce wiedzieć, taka jest: za służbę nie dziękować.
— Nie?!
— O tem, że się coś słyszało, nie gadać.
— Nie?
— Ani pary z ust nie puścić. Choć będzie panią język świerzbiał nie wiem jak, to nic. Ani słowa. Niech pani sobie chustką twarz podwiąże, niby według bólu zębów, i nic. Niech się pani zatnie. To pani przecie potrafi.
— Oj! i jak jeszcze!
— Więc jakże pani Sałacka uczyni?
— Posłucham pana Pakułowskiego: zatnę się.






XI.

P

Piękny park w Królówce na wiosnę wyglądał wspaniale; ogromne drzewa pokryły się liśćmi, zazieleniły się trawniki, krzewy i klomby, a słowiki założyły tu sobie królestwo.
Mnóstwo ich gnieździło się w gęstych krzewach, nad rzeką, a kiedy noc nadeszła, śpiew owych szarych ptasząt brzmiał chórem donośnym. Echo tych dźwięków roznosił wiatr daleko, między wzgórza, do lasu, na łąki.
Cała okolica, oświetlona łagodnym blaskiem księżycowym, była napełniona tą melodyą niezrównaną i wielką w swej prostocie, tą melodyą jak świat starą, corocznie słyszaną, a zawsze tak wzruszającą i miłą. Donośnie brzmiała pieśń maleńkich, szarych śpiewaków, a wtórował jej łagodnie szmer liści na drzewach i szum wody w rzece; mieszało się z nią ożywcze tchnienie wiosny i zapach zbudzonej do życia roślinności.
Zdawało się, że cała ziemia śpiewa pieśń przebudzenia, wesela i nadziei, pieśń życia.
Słońce wstawało wcześniej, a wraz z niem i ludzie zrywali się ze snu do czynu, do pracy. Z pługami na pola szli oracze, odwalali szare skiby, przysposabiali je do przyjęcia siewu.
Dnie były ładne, noce urocze, pogoda ustaliła się; czasem tylko przelotna chmura nadpłynęła, aby zrosić ziemię krótkotrwałym, ożywczym deszczem — i znów ukazywało się słońce, wysuszało drgające na roślinach krople wody, a wiatr roznosił zapach kwiatów wiosennych i igrał z młodemi listkami.
Pod wpływem ciepła i światła wzbudziła się żywa wegetacya; drobne, wątłe roślinki podnosiły się coraz śmielej, żwawiej, jeżeli się tak wyrazić można; ledwie która wychyliła się ponad ziemię, już po upływie kilku dni rozrastała się, krzewiła, przystrajała barwnym kwiatuszkiem.
Wielka to strojnisia i elegantka ziemia o wiośnie, ale to przyznać jej trzeba, że nie marudzi przy gotowalni; szybko przemienia stroje, według odwiecznej, zawsze jednakowej mody, a do pysznej, szmaragdowej sukni coraz to inne przybiera ozdoby.
Dopiero co konwalie, fijołki i kwiaty jabłoni, już modre bławatki i róże, już czerwone maki i gwoździki, a prędko, prędko, gdyż szmaragdowa suknia spłowieje na słońcu i na deszczach, nabierze barwy wpół srebrnej, wpół złotej od zbóż dojrzałych, a potem zamieni się na jesienny, szary strój wdowi, aż wreszcie na biały całun grobowy.
A tak szybko dopełniają się te przemiany, tak szybko, w oczach prawie, — w młodych duszach budząc wesele i rozkosz, w starszych poważniejsze refleksye.
Stary doktor częstokroć za miasto wychodził, szedł w pole, na brzeg lasu, albo też na kamieniu przydrożnym siadał, patrzył i rozmyślał.
Tyle już wiosen widział w swojem życiu, a wszystkie przeszły szybko, jak mgnienie oka, jak sen; zniknęły w oceanie czasu, niby krople, wspomnienia tylko pozostawiwszy po sobie. Gdzież są one teraz? Gdzie te nadzieje, które w sercu budziły? te obietnice, które dawały?
Gorzko starowinie, bo jest sam; rówieśnicy jego już w ziemi, młodzi zaś biegną szybko, dogonić ich trudno i sił nie ma dostatecznych, by gonić za nimi.
Zdjął kapelusz; wiatr muskał jego siwe włosy, wysokie czoło i twarz pooraną zmarszczkami. Tak się w myślach smutnych zagłębił, że nie słyszał turkotu nadjeżdżającej bryczki; dopiero silny, dźwięczny głos wyrwał go z tej zadumy:
— Doktorze!
— Ach! pan Jan — odrzekł. — Co tu robisz? dokąd jedziesz?
— Do miasta. Ale co doktor tu robi?
— Wyszedłem, aby przypatrzeć się wiośnie, może ostatniej już dla mnie.
— I wybrał pan taki punkt dla swoich obserwacyi?
— Wiosna jest wszędzie, mój młody przyjacielu.
— Prawda, ale ludzi tu niema. Zapomniał już pan drogi do Krasek, do Królówki. Stryjenka żali się, że pana od dwóch tygodni nie widziała, a ciotka wybiera się, aby panu powiedzieć słowa prawdy. Polecono mi, żebym kochanego doktora przywiózł koniecznie.
— A cóż tam u was?
— Jak zwykle. Niech doktor siada, podwiozę; w mieście wypadnie mi zabawić z godzinę, a później pojedziemy razem. Dobrze?
— Niech i tak będzie, pojadę, ale przecież wstąpisz do mnie?
— Byłbym to w każdym razie uczynił, nie tylko z polecenia stryjenki, ale i z własnej chęci. Stęskniliśmy się wszyscy za panem. Eh, doktorze, wybrałbyś się do nas na parę tygodni przynajmniej; czas taki piękny, wiosna w całej pełni... czyż nie lepiej na wsi, aniżeli w tej brudnej mieścinie? W Kraskach dom duży, ulokujemy pana wygodnie, starać się będziemy, żeby...
— Nie kuś.
— Owszem, chciałbym skusić koniecznie.
— No, no, zobaczymy; tymczasem proszę do siebie i... czem chata bogata, tem rada.
Bryczka zatrzymała się przed domem doktora; weszli wprost do jego gabinetu.
— Powiedzże mi, kochany panie — rzekł doktor, — cóż u was? Jakże dajesz sobie rady? Słyszałem, że ciężko ci.
— Prawda — odrzekł młody człowiek z westchnieniem, — przed panem nie będę robił sekretu. Ciężko jest istotnie. Powódź zrządziła duże straty, w inwentarzu był upadek, wierzyciele Królówki domagają się natarczywie o swoje, a zaspokoić ich żądań, słusznych zresztą, w tej chwili nie mam czem. Jedyna nadzieja w tegorocznym urodzaju i zbiorach, ale ta nadzieja może zawieść. Nie wiadomo, co lato przyniesie.
— Przecież wierzycielom możesz płacić procent.
— Nie chcą. Żądają kapitału i żądają stanowczo. Ktoś ich podmawia, gdyż przedtem byli inaczej usposobieni, mówili co innego, obiecywali czekać; dziś grożą procesami. Spłacić ich trzeba, albo... Kredyt trudny u nas; robią mi wprawdzie propozycye, ale na takich warunkach, że przyjąć ich niesposób, bo ruina pewna.
— To źle, to źle — powtarzał w zamyśleniu doktor. — A może lepiej postarać się o kupca na Królówkę, sprzedać z wolnej ręki i tym sposobem ocalić chociaż część majątku.
— Tak samo radzi pan Seweryn.
— Więc?
— Nie mogę, doktorze, na żaden sposób nie mogę.
— Dlaczego?
— Mam swoje powody. Te kobiety zamartwiłyby się, gdyby do ostateczności przyszło.
— Romans to, mój kochany, romans, poezya, a rzeczywistość co innego każe.
— Niech pan to nazywa, jak chce, ale ja nie mogę owej rzeczywistości się poddać; bronić się będę wszelkimi sposobami.
— Których nie masz.
— Muszą być, muszą się znaleźć!
— Ha! to szukaj, męcz się. Radbym ja ci dopomódz, ulżyć trochę, ale cóż mogę?! Zastanowię się jednak, pomyślę, może jaka dobra idea przyjdzie.
— Całem sercem dziękuję, szanowny doktorze; wystarczy mi pańskie współczucie. Niechże się pan wybierze do drogi, a ja na miasto wyjdę, za godzinę powrócę. Pojedziemy przez Królówkę, dobrze?
— Wiedziałem, że ci droga zawsze tamtędy wypada — odrzekł doktor. — Idźże, a powracaj niedługo. Czekać będę.
Zaledwie młody człowiek ukazał się na rynku miasteczka, otoczyła go gromada spekulantów i faktorów. Wiedzieli oni już o jego przybyciu i czekali na niego. Każdy miał coś do powiedzenia, każdy występował z propozycyą; rej między nimi wiódł Abram, ten sam, który badał ekonoma, dlaczego pan Jan nie sprzedaje owsa. Głos Abrama panował nad wszystkimi.
Otoczony przez ową gromadę, młody człowiek nie mógł zrozumieć, o co tym ludziom chodzi, wszyscy bowiem mówili jednocześnie, a jeden drugiego usiłował przekrzyczeć.
— Dajcież mi pokój! — rzekł pan Jan — odczepcie się, nic was nie rozumiem.
— To jest racya — rzekł Abram: — rozejdźcie się, niech jeden mówi. Ja będę mówił.
— Dlaczego nie ja?
— Ja też potrafię!
— Chwalić Boga, i ja mam kawałek języka w gębie.
— Sza, sza! — zawołał Abram. — Ja się z wielmożnym panem rozmówię, a później ja się z wami rozmówię. Wszystko będzie dobrze.
Dodał jeszcze kilka słów po żydowsku i te miały skutek natychmiastowy — gromada rozproszyła się w mgnieniu oka.
— Oni są bardzo dobrzy i honorowi ludzie — rzekł Abram, — ale mają wielką zawziętość do handlu. Żeby nie oni, nie byłoby wcale ruchu na świecie. Wielmożny pan do nas przyjechał, do miasteczka, zapewne z jakim interesem?
— Naturalnie; mam zrobić trochę sprawunków.
— Sprawunek to nie interes, panie.
— A cóż Abram nazywa interesem?
— Tranzakcyę. Kupno, sprzedaż, pożyczka, to interes! Takie załatwiają panowie... a sprawunki może zrobić lada parobek, lada chłopak, nawet zwyczajna dziewka. Aby była karteczka do kupca, kupiec odmierzy, odważy, zapakuje i odeśle. Więc ja miarkuję, że wielmożny pan nie po sprawunki tu przybył, nie fatygowałby się sam dla takich bagatelnych rzeczy; od tego jest służba. Czy ja nieprawdę mówię?
— Owszem, prawdę. Przyjechałem za interesem do doktora.
Abram zaczął się śmiać.
— Do doktora!? Pan dobrodziej, taki młody, taki zdrów! Czy panu co brakuje, czy pan jaki feler ma?! Oj, oj! żeby moje wrogi tak potrzebowali doktora, jak pan go nie potrzebuje. Wielmożny pan inszą słabość ma i inszych doktorów musi wołać, nie takich, co zapisują recepty. Oni wielmożnemu panu nie są potrzebni. Prędzej ja byłbym dobry konsyliarz dla pana. Ja nawet chciałbym mieć ten honor. Co długo gadać?... kto lepiej zna pańskie interesa, niż my? Kto lepiej poradzi, niż my? Niech wielmożny pan pozwoli do mnie do stancyi, w kilku słowach możemy skończyć.
— Ale co?
— Jakto co?! Kupimy owies, kupimy żyto.
— Nie mam żyta.
— Oj, oj, i jakie śliczne! bardzo pięknie pokazuje na ten rok. Przejeżdżałem tamtędy niedawno. Śliczności żyto!
— Jeszcze zielone.
— Przepraszam wielmożnego pana, jaka jest różnica między żytem zielonem a niezielonem? Podług mego rozumu, prawie żadna; za jedno i za drugie można dostać pieniądze zaraz, gotowiznę. Za zielone trochę taniej.
— Wiem, wiem.
— Niema dziwu; zupełnie to samo, gdyby pan zdyskontował weksel, też trzeba zapłacić dyskonto.
— I niemałe.
— Teraz pieniądze drogie. Ja panu coś zaproponuję: niech pan pozwoli do stancyi.
Konferencya trwała dość długo, pan Jan targował się do upadłego, Abram tracił cierpliwość i nie mógł powstrzymać się od robienia uwag.
— Ładny interes — mówił, — ładny czas! Młoda szlachta targuje się jak żydzi i chce, żeby żydzi rozrzucali pieniądze jak szlachta. Niedługo nie będzie można wytrzymać, nie będzie co w gębę włożyć. Nie chce pan sprzedać zielonego żyta, niech pan sprzeda gotowy owies! Ma pan nóż na gardle, wierzyciele chcą licytować, weź pan od nas sumę. My chcemy pana ratować, chcemy przyjść z pomocą, damy pieniędzy. Że w tej chwili nie mamy, to nic nie znaczy, pozastawiamy perły i brylanty naszych żon, wykopiemy z pod ziemi, złapiemy z powietrza. Dla wielmożnego pana wszystko jedno; ma być i będzie, tylko trzeba się zgodzić.
— Otóż to! Jakże się zgodzić, kiedy chcecie od razu ze skóry obedrzeć! Opuśćcie co z waszych żądań, dajcie ludzkie warunki, a kto wie, może się namyślę.
— Panie dobrodzieju, to żarty! Ludzkie warunki! Śmiechu warto, doprawdy! Przecież my nie jesteśmy, broń Boże, wilki, tylko ludzie, więc i nasze warunki zawsze są ludzkie. My nie mamy wielkich wymagań, my niedużo chcemy, tyle tylko, aby żyć. Pan dobrodziej ma ziemię, ma las, gospodarstwo, a my tylko trochę pieniędzy, i to jest nasz sposób do życia. Pan potrzebuje gotówki, ja chcę zarobku; niech pan się decyduje, choćby tymczasem na owies, a dalej zobaczymy.
Rozpoczął się targ, wreszcie Abram zawołał:
— Niech ja stracę! Dam cenę, jaką pan żąda, byle zacząć; jak będziemy handlować dalej, to się wyrówna, bo przecie nie zarzeka się pan handlu z nami?
— Płaćcie tylko dobrze, to i owszem.
— Płaćcie dobrze! Pan myśli, że to łatwo. Do tej partyi owsa będzie nas siedmiu wspólników, a ile każdy z tych wspólników przyjmie do siebie wspólników, to nawet nie chcę rachować. No, tymczasem zgoda. Ja będę dziś przez cały wieczór i przez całą noc zbierał pieniądze, a jutro rano o dziesiątej zobaczy mnie pan w Kraskach, stawię się punktualnie.
Doktor niecierpliwił się, chodził po pokoju, coraz wyglądał przez okno, a gdy pan Jan powrócił, zawołał:
— Nareszcie! Myślałem, że będziesz tam siedział do nocy! Herbata przeciągnęła.
— Kiedy bo trudno z nimi dojść do ładu.
— To prawda. W długiem mojem życiu napatrzyłem się dość na te stosunki. Było trudno, a robi się coraz trudniej. Tem większa zasługa, gdy kto radzi sobie wśród tych warunków i nie upada na duchu; tem większa, gdy zwycięża przeszkody i wychodzi cało z tej walki. Dużo byłoby do powiedzenia o tem, ale skoro mamy jechać...
— Jedziemy, jedziemy, panie — naglił młody człowiek; — kawał drogi mamy przed sobą.
— Zwłaszcza jadąc rzemiennym dyszlem, wstępując.
— Wiadomo panu dobrze, że obowiązek mnie tam powołuje.
— Tak — rzekł starowina z uśmiechem, — znamy się na tem i... rozumiemy. Masz słuszność; ja na twojem miejscu śpieszyłbym tak samo.
Kiedy stanęli w Królówce, już był wieczór; we wszystkich oknach jaśniało światło, przez szyby widać było sylwetki osób, zebranych w bawialni. Zwykłe kółko najbliższych: pani Piotrowa, Andzia z matką, pan Seweryn z synem i domowi. Powitano przybyłych serdecznie, szczególniej doktora, który od dłuższego czasu nie był widziany — zarzucono go pytaniami o zdrowie, zapraszano, żeby korzystał z wiosennej pogody i kilka tygodni przynajmniej na wsi przepędził.
Wszyscy chcieli mieć go u siebie, a starowina, kontent z życzliwości, jaką mu okazywano, ożywił się trochę i rozruszał.
Prześliczna noc wiosenna wywabiła wszystkich do parku; łagodne światło księżyca oblewało wspaniałe drzewa i trawniki, wielki koncert szarych ptasząt już się rozpoczął i brzmiał pełną siłą tonów, donośnie.
Panna Anna rzekła, że byłoby grzechem podczas takiej nocy wiosennej siedzieć wśród czterech ścian pokoju, przy sztucznem świetle lampy, — że byłoby karygodnem marnotrawstwem pozbawiać się tych wrażeń rozkosznych, jakie daje pogodna noc majowa. Jednozgodnie przyznano słuszność temu zdaniu.
— Święta prawda — rzekł doktor: — nie wolno, nie godzi się tracić takiej sposobności. Natura zawsze jest piękna, ale tylko raz do roku przez kilka tygodni majowych jaśnieje całą pełnią wdzięków i uroku. Chodźmyż zachwycać się nimi.
Starsi usiedli na ławce, młodzi puścili się dalej we wspaniałą aleję, ciągnącą się niby długi korytarz, mający za sklepienie konary drzew wysokich, pokryte świeżą zielenią.
Pan Hipolit towarzyszył Andzi i Ninie, pan Jan z panną Ludwiką szli naprzód, zamyśleni, milczący, pogrążeni w marzeniach.
W miejscu, gdzie się aleja kończyła, otwierał się prześliczny widok na rzekę, na łąki, zwaliska i oddalone wzgórza. W bladem świetle księżycowem mały ten krajobraz, ujęty w ramę wzgórz i lasów, wyglądał uroczo; widać było kilka wiosek, co się u stóp wzgórzy rozsiadły, kościół z błyszczącą wieżyczką, grupy drzew i drogi, ciągnące się niby szare wstęgi.
Zatrzymali się na końcu alei i przez chwilę patrzyli przed siebie.
— Jak tu ładnie i dobrze! — szepnął pan Jan.
— Ładnie i dobrze — powtórzyła jego towarzyszka. — I dawniej było ładnie — dodała ciszej, — ale nie było tak dobrze, jak teraz. Ach, egoistka ze mnie! o sobie tylko myślałam w tej chwili, ale to był tylko moment jeden, króciutki jak mgnienie oka, przelotny. Proszę mi to wybaczyć.
Rzekłszy to, podała mu rękę.
— Tak — mówiła dalej, — już się to więcej nie powtórzy, zawsze myśleć będę o nas.
— Zawsze — szeptał, — zawsze mnie kochaj tak, jak ja ciebie. Powiedz, że tak będzie.
— Na cóż powtarzać to, o czem wiemy? Ja już nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Zdaje mi się, że z tem uczuciem na świat przyszłam, że ono jest nierozdzielną cząstką mojej istoty, mojej duszy. Wierzę mocno, że nawet z moją śmiercią ono nie umrze i istnieć nie przestanie, ale pójdzie wraz z duchem moim wysoko, w te lepsze światy dalekie, zawsze piękne, świetlane, nieskończone. Wobec tego, na cóż mam powtarzać zapewnienia? Niech ci jedno słowo wystarczy, mój przyjacielu jedyny.
— Czemuż nie chcesz się zgodzić, abyśmy o naszych uczuciach powiedzieli matce?
— Jeszcze czas. Czemu śpieszyć? Czy nam tak źle? Dlaczego przerywać piękny sen na kwiatach i wpadać zaraz w prozę życia, w powszednie jego kłopoty i troski? Dlaczego? Ja przecież wiem, co się dzieje; znam położenie nasze i twoje; rozumiem, że jest ciężkie. Czekajmy jeszcze rok. Posłuchaj mnie, uwzględnij mą prośbę. Tyś taki dobry...
— Niech więc będzie, jak chcesz — odrzekł.
— Dziękuję, całem sercem dziękuję; a teraz patrzmy na ten śliczny krajobraz, słuchajmy koncertu ptasząt i bądźmy szczęśliwi. Za godzinę odjedziesz, a jutro, zaledwie słońce się przebudzi, włożysz znowuż na siebie jarzmo trosk codziennych. Smutne to, ale konieczne, niezbędne. I oddaj tym obowiązkom cały dzień, ale dla mnie zostaw chociaż krótką chwilę. Znowuż przyjdziemy tu i patrzeć będziemy na wioski białe, na osrebrzone księżycowem światłem ruiny, wzgórza, na rzekę, szumiącą w oddali. Patrzeć będziemy i gwarzyć, i znowuż nam ta chwila musi na cały dzień wystarczyć.
— A może i na dłużej — dodał, — gdyż zapomniałem powiedzieć, że znowuż droga mnie czeka.
— Ja cię zawsze rozumiem. Trudno, czekać i tęsknić będę, ale teraz o tem nie myślmy. Patrz na zwaliska. Czy wiesz, co się tam dzieje teraz?
— Cóż się dziać ma? Milczenie w nich panuje i pustka.
— Zapewne, w rzeczywistości tak, ale w fantazyi ludowej inaczej. Tam teraz błądzą dwa widma, dwa duchy: rycerza i pięknej dziewczyny, córki właściciela zamku, na którego szczątki patrzymy.
— I cóż zawinili ci dwoje, że ich baśń ludowa na wieczną tułaczkę wśród starych murów skazała?
— Kochali się.
— To zbrodnia?
— Nie, ale i owo wśród ruin błądzenie nie karą jest dla nich, lecz nagrodą za miłość nieszczęśliwą, za cierpienia, za łzy wylane, za smutki. Nie mogli być razem za życia, przeto schodzą się po śmierci, i te ich spotkania powtarzają się codzień, od kilku wieków.
— Opowiedz mi tę legendę.
— Jak najchętniej. Podaje ona historyę ślicznej dziewczyny i młodego rycerza. Ona była córką dumnego pana zamku i dóbr rozległych; on zaś, dziecię ziemianina o jednej tylko małej wiosce, prócz konia, miecza, mężnego serca i urody, nie posiadał nic. Bywał na pokojach zamkowych, śpiewał tęskne lub wojackie pieśni, patrzył wymownie modremi oczyma i wkradł się w serce dziewczęcia nie wiadomo kiedy i jak. Bo to zawsze przychodzi jakoś niespodziewanie i znienacka — dodała — i w owych dawnych czasach, i teraz. Niewiele mówili z sobą, ale zrozumieli, że jedno bez drugiego żyć nie może. Wojna wybuchnęła, on poszedł wraz z innymi, aby okryć młode czoło wawrzynem, lub zginąć z imieniem ukochanej na ustach; ona czekać przyrzekła. Wojna trwała długo, rycerze zapędzili się za wrogiem daleko, przez lat trzy wieści o nich nie było. Tymczasem dziedzic poblizkiego zamku, stary i srogi wojownik, po utracie żony, upodobał sobie nadobną córkę sąsiada i zapragnął pojąć ją w małżeństwo. W kilku słowach porozumieli się dwaj panowie, dziewczyny o zdanie nie pytając, nie przypuszczając nawet, by śmiała opierać się ich woli przemożnej. Nad wszelkie spodziewanie, na zacięty opór trafili; dziewczyna nie chciała patrzeć na starego rycerza, wyznała wręcz, że serce jej wolnem nie jest i że gotowa jest raczej śmierć ponieść, aniżeli rękę staremu rycerzowi oddać. Gromy strasznego gniewu na nieposłuszną spadły; zamknięto ją w baszcie narożnej, więziono, w mniemaniu, że czas i cierpienia przełamią jej upór. Zaczęto również śledzić, kto jest ów zuchwalec, który się ważył na córkę pana zamku oczy podnieść. Wzięta na spytki służebna wyznała prawdę i pan poprzysiągł zemstę. Jakoż gdy młodzian po skończonej wojnie, chwałą okryty, powracał, nasłani przez pana zamku zbójcy napadli go znienacka i zamordowali zdradziecko. Zginął właśnie u stóp baszty narożnej, w oczach swej ukochanej, która przy bladem świetle nocy księżycowej scenę morderstwa widziała. Ze strasznym okrzykiem boleści i zgrozy uleciała dusza nieszczęśliwej dziewczyny, a skrwawione ciało młodzieńca zawlekli zbójcy do rzeki i utopili w jej nurtach.
— I na tem koniec legendy?
— To jej początek dopiero. Fantazya ludu ma sprawiedliwości poczucie, nie chce ona zostawiać cnoty bez nagrody, a zbrodni bez kary. I opowiada właśnie, że kiedy srogi ojciec nazajutrz wszedł do baszty i zobaczył, że córka nie żyje, serce jego napełniło się takim bólem i wściekłością, że zaczął Niebu bluźnić i złorzeczyć. Wtenczas nie wiadomo skąd ukazała się czarna chmura, piorun z niej wypadł z grzmotem przerażającym i na śmierć srogiego starca poraził. Duch jego, obciążony łańcuchami, tuła się podczas nocy po podziemiach zamkowych i tam pokutuje; a duchy tych dwojga młodych, którzy nieszczęśliwą swą miłość przypłacili życiem, schodzą się u stóp baszty, czyste, jasne, promienne, i spędzają chwile szczęśliwe, od wieków i przez wieki, zawsze jednakowo młode i piękne. Mówią, że o wiośnie pieśń ich łączy się z pieśnią szarych ptasząt i dlatego nigdzie śpiew słowików nie ma takiej siły i takiego niezrównanego uroku, jak właśnie w tej naszej okolicy, nad tą rzeką i w blizkości tych ruin zamkowych.
— Czyżby istotnie?
— Słuchaj i osądź, czy fantazya prawdę mówi, czy kłamie. Ja bo piękniejszej i bardziej czarującej nad tę nie znam pieśni. Zdaje mi się, że wypowiada ona to wszystko, co dusza czuje, że powtarza drgania serca, zachwyty, radość, smutek, tęsknotę.
— Prawda, prawda — rzekł w zamyśleniu młody człowiek, — tak jest bez wątpienia, ten śpiew dziwnie wymowny i trafia wprost do serca.
Zamilkli i wpatrywali się w krajobraz, oświetlony srebrnymi blaskami księżyca. Z łąk, położonych nad rzeką, podniosła się mgła biaława i zasłaniała powoli krzewy i drzewa na łące, następnie wzmogła się, zwiększyła i nawet zwaliska zamku zniknęły w niej, niby w obłoku.
— Mgła — rzekł pan Jan — pozbawia nas ładnego widoku, zabiera nam z przed oczu przedmioty, na którebyśmy ciągle patrzeć chcieli.
— Tak, masz słuszność, zakrywa nam je i zasiania, ale nie odbiera przekonania o ich istnieniu. Wiemy, że one tam są. Ja sądzę, że i w życiu dzieje się podobnie.
— Co chcesz powiedzieć przez to, najdroższa?
— Że obowiązki, ciężary życia mamy tuż przy sobie, nieodstępne i ciągle widoczne, a nagroda za ich spełnienie, szczęście i pociecha... za mgłą.
— O czem tak rozprawiacie we dwoje? — zapytała Andzia, zbliżywszy się wraz z resztą towarzystwa.
— O słowikach, ruinach i mgle — odrzekł pan Jan.
— Muszę wam przerwać tę rozmowę; wracajmy do domu, starsi na nas czekają.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwa lata upłynęły od tego czasu; dla jednych zbiegły one szybko i niepostrzeżenie prawie, dla innych wlokły się ciężko i powoli; jednym pociechę niosły i radości, dla drugich miały tylko ciężary i smutek.
Czas uchodził, dwukrotnie odradzała się ziemia, przywdziewając na się godową szatę zieleni, dwukrotnie zapadała w sen letargiczny, ściśnięta w pętach mrozu, przykryta białym całunem śniegów, aby się znowuż zbudzić pod pocałunkiem słonecznych promieni. Mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, przynosząc ludziom to radość, to zmartwienia i troski, a zawsze więcej zmartwień, niż radości, bo życie, jak mówił stary doktor, to wieniec uwity z tarniny i ostu, w który gdzieniegdzie tylko wdzięczny kwiatek los wplata.
Ani poznać tego rzeźkiego niegdyś staruszka: brzemię wieku przygniotło go mocno i przygarbiło krzepki niegdyś grzbiet. Posmutniał, o polowaniu, które tak namiętnie lubił, zapomniał; zimą drzemie w fotelu, lub czyta, jeśli może, latem całe dnie w ogrodzie przepędza, pielęgnuje kwiaty, szczepi drzewka — i to jest najmilszem jego zajęciem.
Prawie nie opuszcza domu, ale rad jest, gdy go kto odwiedzi; wówczas ożywia się trochę i chętnie rozmawia.
Wdowiec, bezdzietny, nie mający bliższej rodziny, sporządził zawczasu testament i niewielkie mienie swe: dom z ogrodem i dziesięć tysięcy kapitału, zapisał na wybudowanie szpitala w miasteczku.
Zrobiwszy takie zarządzenie, przyoblókłszy ostatnią swoją wolę w formę prawną, tak, że był pewny, iż wykonaną zostanie, oczekiwał śmierci spokojnie i bez obawy, jako człowiek uczciwy i rozumny. Nie lękał się kościstego jej widma, które miało mu otworzyć wrota nowego, może lepszego życia.
W Cieciorce gwarno: pani Justyna zostawiła dla siebie tylko dwa pokoje, a cały dom oddała córce i zięciowi. Pan Hipolit chciał żonę do ojcowskiego majątku zabrać, ale nie zgodziła się na to, mówiąc, że ojciec jest jeszcze w sile wieku i że przykrzyłoby mu się bez zajęcia.
Nie zgodziła się także na sprowadzenie nowych mebli — i wszystko zostało po dawnemu: starodawne sprzęty mahoniowe, inkrustowane masą perłową, kryte włosienicą. Zostało na swojem miejscu i biureczko gdańskie, i wszystkie obrazy, sztychy, posążki, wyobrażające zwycięzcę z pod piramid, a następnie więźnia z wyspy św. Heleny.
Nie zmieniło się nic, tylko ster gospodarstwa ujął silną i pewną ręką mąż Andzi i wziął się do rzeczy nowomodnie, inaczej. Pani Justyna kręci na to głową, konserwatystce z zasady i we wszystkiem nie przypadają do smaku nowości, ale nie oponuje.
Sałacka, zawsze otyła i tęga, zawsze cierpiąca, przebolała swój smutek, i, jak dawniej, krząta się przy gospodarstwie kobiecem, pomaga młodej pani, wyjeżdża do miasta z ogromnymi transportami drobiu, masła, wędlin, owoców.
Sprzedaje, targuje, kłóci się z przekupniami i przywozi pieniądze do domu, a zawsze z żalem, utyskiwaniem, lamentem, że naród w mieście jest chciwy i że najlepsze rzeczy pragnie mieć za bezcen.
— Niechby taki jedną indyczkę wyhodował, dopieroby się przekonał, co to znaczy!
Z Pakułowskim, który w Królówce zawsze wiernie służy, miała ostrą przeprawę, nie z racyi osób, ale o zasadę. Człowiek ten winszował jej, że doczekała się pana i że na folwarku skończy się gospodarstwo kobiece, które, sprawiedliwie mówiąc, nie ma żadnego sensu. Na to oburzona jejmość oświadczyła, że mężczyzna sam przez się nic nie znaczy i że zmarniałby z maleńkości, gdyby go kobieta-matka nie wyżywiła i nie wychowała kosztem wielkich starań i trudów.
Pakułowski nie przeczył, ale zarazem, powołując się na doświadczenie starych ludzi, dowodził, że choćby ladajaki mężczyzna jest mężczyzną, wyobraża siłę i energię, i że byleby w domu czapka leżała na stole, to już porządek i ład jest inszy i lepszy.
Doprowadziło to panią Sałacką do pasyi, powiedziała antagoniście swemu parę słów, z których ani jednego poczciwego, i poradziła mu, aby sam dla siebie piekł chleb, prządł len, tkał płótno, szył i prał bieliznę, a przekona się w krótkim czasie, że go robaki zjedzą, chociaż jest mężczyzną i choć niby sama jego czapka ma wzbudzać postrach, posłuszeństwo i poszanowanie.
Wielka, odwieczna walka dwóch płci o supremacyę.
W Cieciorce, oprócz pana Hipolita, jest jeszcze jeden mężczyzna, imieniem Staś. Chociaż liczy rok życia dopiero, jest jednakże faktycznym panem wszystkich.
O rodzicach niema co mówić — widzą oni w nim coś fenomenalnego i są przekonani, że drugiego równie ładnego, silnego, mądrego i pełnego intelligencyi dzieciaka na świecie niemasz, ale zdanie to podziela pani Justyna, pani Piotrowa z Krasek, a nawet i Sałacka, która przyznaje malcowi również nadzwyczajne zalety i wysila wszystkie swe zdolności umysłowe na to, aby mu ugotować najlepszą kaszkę i przynieść najładniejszy kwiatek z ogrodu do zabawy.
Pan Topaz przyjeżdżał jeszcze dwa razy; raz na nadzwyczajne polowanie, które wyprawiał dla gości z Warszawy, a drugi — aby się z kochanymi sąsiadami pożegnać na zawsze i zapewnić ich, że na całe życie zachowa w sercu miłe wspomnienie okolicy, której obywatelem być przez lat kilka miał zaszczyt.
Mówił, że marzeniem jego było do końca życia majątku z rąk nie puszczać i na stare lata, po trudach tyloletnich i pracy, w tem cichem ustroniu odpocząć — ale kto przewidzieć może okoliczności?
Kto może zgadnąć, że gdzieś przyjdzie do skutku budowa drogi żelaznej i że antrepryza będzie zbyt ponętną pokusą, aby jej można było się oprzeć.
W takich wypadkach człowiek musi zrobić ofiarę ze swoich marzeń, spieniężyć wszystko, co tylko ma do spieniężenia, i rzucić się w wir, w piekło, w odmęt spekulacyi, jak nurek w głębię oceanu, aby wydobyć perłę.
Nawet stary, wysłużony koń kawaleryjski, który na starość wozi cegłę lub wodę, na odgłos trąbki sygnałowej drży, prostuje zgięte od nadmiernej pracy kolana, strzyże uszami i pragnie wyrwać się z nienawistnej uprzęży i stanąć w szeregach, — a cóż dopiero człowiek, który przez całe życie spekulował? Trudno, „noblesse oblige,” dla idei dużo się robi.
W myśl tej idei właśnie pan Topaz sprzedał majątek, wyprawił świetną ucztę pożegnalną i opuścił okolicę, unosząc z sobą pieniądze i zamiłowanie do starożytnictwa, heraldyki.
Ruiny zamku w Królówce stoją, jak stały — może tylko kilka cegieł z nich odpadło, a wątła brzózka na szczycie baszty odrobinę podrosła.
Zawsze efektownie rysują się one, czy to w dzień przy świetle słonecznem, czy nocą w blaskach księżycowych, które im jeszcze więcej uroku i tajemniczości dodają.
Rzeka płynie wartko, pianę rzucając na brzegi; płynie wśród łąk, wśród wiosek, co się nad nią rozsiadły, a na falach swoich unosi tratwy, poprzedzane przez małe czółenko retmana. Nad brzegiem siedzi rybak z podrywką, czeka na zdobycz cierpliwie, przewoźnicy pracują na promie.
Park, zawsze jednakowo uroczy, darzy cieniem i chłodem podczas skwarnego lata, daje schronienie tysiącom ptasząt w swych konarach.
I w małym dworku zmiany niema. Wdowa krząta się około gospodarstwa kobiecego, dziewczęta pomagają jej w zajęciach.
W dużych, rozmarzonych oczach panny Ludwiki znać szczęście; figlarna jej siostrzyczka rozwesela dom cały wesołym szczebiotem.
Pan Jan przyjeżdża niemal codzień; w okolicy o blizkiem weselu mówią. Przyjeżdża codzień prawie i przy boku narzeczonej twarz jego rozjaśnia się, zmarszczka znika z czoła. Tyle jedno drugiemu ma do powiedzenia! tysiące projektów, zamiarów snuje im się po głowach.
I w tych projektach, w tych zamiarach osobiste ich szczęście prawie nigdy nie bywa przedmiotem rozmowy; myślą oni tak plan życia ułożyć, aby się stać użytecznymi dla drugich, pomagać biednym i cierpiącym, nieść światło, krzewić zdrowe pojęcia, przyczyniać się do wytwarzania dobrobytu.
W Kraskach jest dom niezajęty a duży, niegdyś stary dwór, — otóż w nim stanąć mają warsztaty tkackie; w Królówce, z prawej strony parku, piękny kawał ziemi się znajduje, — tam założony być ma sad duży, szkółki drzew, stamtąd także będzie się specyalna umiejętność krzewiła. Stary dwór już reparują, a przyszły sad okopują i grodzą. Trzeba budzić do życia uśpionych, uczyć pracować, nastręczać zarobek. Trzeba czynów: bardziej one podniosą ustronia, aniżeli najpiękniejsze słowa; zatrudnią ręce, zajmą głowy, myśli na lepsze drogi skierują, a nędzę i wszelkie jej smutne następstwa najskuteczniej wytępią. I raźniej jakoś będzie, lepiej, wioski inaczej wyglądać będą, schludniej, porządniej, milej.
Ciotka Justyna słucha niekiedy rozmowy o tych projektach, ramionami wzrusza, mówi, że to utopia i mrzonka. Dlaczego? Co pożyteczne i dobre, co potrzebie istotnej odpowiada, to się zawsze przyjąć musi; trzeba tylko zacząć, impuls dać, wskazać drogę.
Nieraz dyskusye z ciotką, która z zasady oponować lubi i do wszelkich nowatorstw nie ma przekonania, przybierają charakter sprzeczki.
— Szaleńcy jesteście! — mówi — z księżyca chyba spadacie! poezya wam w głowie! Z tego chleba nie będzie. Oni będą zajmowali się jakimś tam przemysłem, a wy sami chyba będziecie musieli iść z sierpem na zagony.
— Niech się ciocia nie obawia... pójdą chętniej jeszcze, niż teraz.
— Tak, i bajeczne ceny płacić sobie każą.
— Dlaczego?
— Bo się spanoszą, bo będą mieli pieniądze, nabiorą fanaberyi, grymasów. I dziś już w głowach się przewraca ludziom... sami nie wiedzą, czego chcą.
— Niechże ciocia pozwoli wytłómaczyć sobie.
— Ale nawet słuchać nie myślę. Chcecie głupstwa robić, to róbcie, lecz pamiętajcie, żem was ostrzegała. I bez tego nie słodkie życie was czeka.
Oczywiście, nie słodkie; pan Jan dobrze wie o tem; od dnia śmierci stryja dźwiga na swoich barkach ciężar duży. Można było od razu postawić się dobrze, kosztem odstąpienia jednego folwarku, — ale pozbycie się Królówki wycisnęłoby dużo, dużo łez z czarnych oczu, a sprzedaż Krasek zasmuciłaby ciężko stryjenkę, — więc łączy się jedno gospodarstwo z drugiem i prowadzi oba.
Nie łatwe to, wobec złych czasów, ale trzeba.
W rozmowach narzeczonych niema nigdy prawie mowy o zachwytach, szczęściu, tem bardziej o wyjazdach, przyjemnościach, zabawach, ale bardzo często wspomina się o oszczędności, życiu skromnem, podziale pracy — i panna Ludwika dowodzi, że w szarych dniach powszedniego ale czynnego życia może być także poezya — nie taka może pełna fantazyi, jak ta, co się w strój pieśni i legend odziewa, ale poezya dobra, z serca płynąca. Przeszły złote czasy, nastały żelazne; nie chodzą więc po świecie dobre wróżki i nie sypią ludziom hojnych darów z rogu obfitości, ale każdy, co światło niesie, dobre myśli krzewi, pracować uczy — czyni mniej więcej to samo, co owe wróżki wymarzone. Nie rozsypuje garściami złota, lecz uczy, skąd brać chleb powszedni; nie daje rozkoszy, ale podnosi i uszlachetnia, a sam sobie względne szczęście buduje, pełniąc obowiązek.
Ten wyraz najczęściej gości na ustach młodej pary, jest on dla niej hasłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na rynku w miasteczku trzej kupcy prowadzą ożywioną rozmowę; treścią jej skargi na zły czas i pytanie, co dalej będzie i jaki obrót wezmą losy świata, naturalnie tego malutkiego, zamkniętego w obrębie brudnej mieściny.
— Człowiek stoi na ziemi — mówi jeden — i dlatego stoi, że ziemia mocna, że można się na niej oprzeć; i dopóki ziemia stoi, to i człowiek stoi, ale niech ona, broń Boże, zacznie się chwiać i z pod nóg usuwać, niech ona się ruszy... to człowiek się obali i będzie leżał jak kloc.
— Małe dziecko rozumie, że to prawda; ale do czego wy to chcecie przystosować? Przecież nie słychać u nas, Bogu dzięki, o trzęsieniu ziemi.
— Taką ziemią dla nas była dotychczas szlachta i myśmy stali na niej mocno, dobrze oparci, staliśmy całą gromadą, z żonami, dziećmi, i... nie trzeba grzeszyć... to było dobre oparcie, pewne jak mur. Teraz oparcie nasze psuje się. Bezsilni, upadający, lekkomyślni, jak cegły skruszone wysypują się z naszego muru, a zdrowi, mocni nie chcą nam służyć za oparcie. Co będzie, ja was się pytam, co będzie?
Na to pytanie nikt nie dał odpowiedzi.


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.