Za Apeninami/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Za Apeninami
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1906
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Droga do Florencyi. — Padwa. — Plac Wiktora Emanuela. — Echa z Akademii Mickiewicza w Bolonii. — Florencya. — Dla czego tu przedewszystkiem mieszkają cudzoziemcy? — Kolonia polska. Ordon. — Teofil Lenartowicz. — Rygier — Wołyński i Muzeum Kopernika. — Kassyno. — Wycieczka na Colliny i do Fiesole. — Myśli po zwiedzeniu pomnika Dantego i Mauzoleum Michała Anioła.

Z Wenecyi do Florencyi jest około dziewięciu godzin drogi. Przebywasz most, łączący królowę Adryatyku z lądem, mijasz Maestre i parę mniejszych stacyi, i znajdujesz się w prastarej Padowie, gdzie tyle wspomnień mówi ci o twym ojczystym kraju. Tu to czerpali wiedzę, by potem zasłynąć naukami wśród swoich, Kopernik i Kochanowski, tu hartowali swojego ducha na wzorach staro rzymskich, Batory, wielki kanclerz Zamoyski i niezapomniany obrońca Wiednia, Jan Sobieski. O ludziach tych mówi ci tu każdy, są oni bowiem zaszczytem tego miasta, zarówno jak chlubą swojego kraju. Czy więc wejdziesz w podwoje sławnej owej Akademii padewskiej, i wzrok powodzisz po ścianach, zawieszonych herbami byłych jej uczniów, czy popołudniową godziną pójdziesz na przechadzkę poza katedrę Ś-go Antoniego i staniesz na placu ochrzczonym mianem pierwszego króla zjednoczonej, Italii, — wszędzie ci te wspomnienia cisną się gwałtownie do głowy, przywodząc przed oczy winy ciężkie, ale zarówno i niezwykłe cnoty, które kunsztowny organizm państwowy, wieki całe utrzymywały w złączeniu... A czy te wspomnienia przeszłości, stają ci przed oczyma duszy wtedy tylko, gdy o tych wielkich imionach marzysz, czy tylko ci nieśmiertelni mężowie, w Padwie wykształcenie odebrali? Przejdź wielką aulę w starożytnej Akademii, przyjrzyj się uważnie napisom nad gankiem podwórzowym, a naocznie przekonasz się wtedy, ilu to przodków naszych czerpało tu wiedzę, by potem promieniami jej oświecać wszystko w domu dokoła. To też Padwa drogą jest każdemu Polakowi, drogą jako rozsadnica cywilizacyi latyńskiej na dalekim wschodzie, i drogą każdemu pozostanie, póki ludzie cenić będą prawdziwą i zdrową naukę...
Wenecja, to kanały, Padwa, — to świątynia. Większa od katedry Ś-go Marka, nie powiem, by była od niej wspanialszą. Imponuje tylko ogromem, ale styl jej, jest mięszaniną stylów, i oryginalnego piętna na sobie nie nosi. To też kto zobaczy uniwersytet i plac Wiktora Emanuela, kto rzuci okiem na katedrę Padewską i przyjrzy się oryginalnym domom, jakim podobnych gdzieindziej trudnoby szukać, a które ozdobione krużgankami, nad głową przechodnia, prowadzą po obu stronach ulicy dach, chroniąc go od potoków deszczowych i słonecznych promieni, kto to wszystko, powiadam zobaczy, ten niech opuszcza Padwę, gdyż więcej w niej pewno nie ujrzy. Nie ujrzy, — jest bo tu jeszcze małe miejskie Muzeum, ale lubo mogłoby ono być ozdobą Warszawy, która żadnego Muzeum nie posiada, we Włoszech przecież jest bez żadnego znaczenia, i w rzędzie zbiorów ściągających miliony cudzoziemców, żadnej prawie nie odgrywa roli. Zwiedziłem je przecież, i wyszedłem, nie dziwiąc się już temu wcale, że Włochy są, były i będą po wsze wieki, ojczyzną sztuki, że na ich wzorach kształcić się będą bez końca wszyscy, piastujący w duszy wzniosłe ideały piękna.
I niech się temu nikt nie dziwi, — jeśli bo w mieście trzydziesto-tysięcznem, malarz ma na swoje zawołanie wyborne kopje arcydzieł i wcale niezłe oryginały, a rzeźbiarz wszystkie wspanialsze z gipsu odlewy i wiele cennych posągów marmurowych, to cóż dziwnego, że gdy dziś niektóre narody, wyprzedziły Włochy w twórczości artystycznej, wszystkie przecież, po naukę, swoich adeptów sztuki, posyłać do Włoch muszą, bo tu tylko wszystko sztuką żyje, tu tylko sztuka z każdego kamienia przemawia, tu sztuka w każdym poczucie piękna rozwija.
Tak więc i artyści nasi, z Henrykiem Siemiradzkim na czele, pod pięknem niebem Italii szukali i szukają nie od dziś natchnienia, a chociaż z obrazów ich i posągów, kraj ich rodzinny zawsze przemawia, przecież na talencie ich artystycznym, Włochy wyciskają niestarte piętno, tak, jak wyciskać będą wiecznie na wszystkiem, co w pokrewieństwie zostaje z rodzajami, w których królowali i królują: Michał Anioł, Rafael i Leonardo da Vinci.
Drugim etapem za Wenecją, na drodze do uroczej Florencyi, jest Bolonia. Widnieje mi ona przecież tylko zdali, gdy siedzę w pociągu kolei, przesyłając odgłosy instytucyi, związanej z nazwą największego męża, jakiego kraj nasz w XIX-tym wieku wydał.
Nie tak dawno, o instytucyi tej było głośno, kraj nasz i prassa interesowali się żywo „Akademią Mickiewiczowską“, mającą na celu zapoznawanie Włochów z pomnikami literatur słowiańskich, nie tak dawno wśród tysiąca słuchaczy, wykładał tam Teofil Lenartowicz, publicznie przemawiał Wołyński. Dziś smętne tylko echa dochodzą do moich uszu. Profesor Santagata, który Akademię tę powołał do życia, znużony długoletnią pracą, zeszedł z zaszczytnego stanowiska, o następcy szlachetnego uczonego coś jakoś nigdzie nie słychać, a młodzi słuchacze, mający być rozkrzewicielami, z czasem, znajomości piśmiennictwa słowiańskiego i naszego wśród Włochów, zaprzątnięci interesami chwili, coraz mniej troszczyć się zaczynają o losy tego, tak pożytecznego przecież zakładu.
A kraj nasz? Czyż sam może utrzymać na dalekiem południu instytucję, pośrednie tylko mogącą oddawać mu przysługi? Czyż utrzymałby on choć rok jeden katedrę literatur słowiańskich w Collége de France, nawet w chwili, gdy największa jego chluba, twórca „Dziadów“ i „Tadeusza“, na katedrze tej się znajdował? Tak jest, — bez przyczynienia się rządu włoskiego „Akademia Mickiewicza w Bolonii“, suchotniczy tylko żywot pędzić będzie, rząd ten bowiem, i jedynie tylko ten rząd, może jej stworzyć stałe źródło dochodu, bez którego żaden naukowy czy też uczony zakład, nie przeżyje motylkowego wieku. Właśnie rozmowę toczę w wagonie w tym przedmiocie, z pewnym wykształconym Bolończykiem.
— Co pan chce, — odpowiada mi on, po wysłuchaniu uważnem tego com mówił, — u nas na armię włoską to pieniądze zawsze się znajdą, ale o oświacie i środkach na nią, prywatni sami zawsze myśleć muszą.
Miły Boże, — pomyślałem, gdy pociąg unosił mnie dalej na południe, czyż i pod tem pięknem, przejrzystem niebem, ludzie o niczem innem nie myślą, jak o zabieraniu życia drugim, i zamiast gromadzić zasoby do wspólnej skarbony cywilizacyi, czyż i tu niszczenie jej owoców za cel swego stawiają istnienia, które w pracy i pokoju, w oświacie i miłości bliźniego, tak pięknie przecież upływać może, ku zbudowaniu całej ziemi, ku radości nieba całego?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdyby nie okolice Bolonii, droga z Wenecyi do Florencyi, byłaby jednostajną i nudną, jak nasza, dajmy na to, do Częstochowy lub Granicy. Bo naprzód idzie ona płaszczyzną, przeżyna wprawdzie koryta szerokich rzek, ale nigdzie nie prowadzi cię z ich biegiem, nigdzie nie ukazuje w oddaleniu, rozłożystych lasów, tak bardzo urozmaicających krajobrazy północy. Dopiero pod samą Bolonią ukazują się oczom twoim góry, które rzucone na tło zabijającej jednostajności, nieopisanie miły sprawiają efekt. Góry to nie wysokie i nie spadziste, w niczem nie przypominają naszych Tatr, lub skał Helweckich, porosłe przecież winogradem i chmielem, oświecone promieniami takiego słońca, jakie nie świeci ani nad Tatrami, ani nad skały Czterech kantonów jeziora, rojne od ludzi krzątających się tu i owdzie, obsiane wreszcie wdzięcznemi domostwami, około których pasą się szeregi krów i kóz, — dla przejezdnego do Florencyi są tak pożądanem zjawiskiem, jak dajmy na to, żyzna i zielona oaza, ukazująca się wdali, oczom zmęczonego spiekotą pustyni Beduina. Jak oaza przecież na pustyni, krótko tylko i one tu zatrzymują na sobie wzrok podróżnego, i niedługo za Bolonią znikają z oczów, aby w zmienionej zupełnie formie, ukazać się dopiero w okolicach Neapolu.
A pociąg mknie po ich zniknięciu dalej, już taką samą jak od Wenecyi płaszczyzną, tak samo nudną i smutną, tak samo mało urozmaiconą i ubogą we wdzięczne widoki.
— Tak wszystko, — myślę, — znika w życiu, pozostawiając pustkę po sobie, i w myśli stają mi słowa wielkiego wieszcza:
„Tu obróciwszy czuły wzrok ku Telimenie,”
„Cóż zostanie, — a ona rzekła mu: wspomnienie”.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dole, wśród kwiatów, w łożysku wspaniałej rzeki, wieńcem gór okolona, wiankiem osłonięta zieleni, w śnie słodkim, już chyba nieprzerwanym, o minionej wielkości marząc, dzieci swego ducha potężnemi wspomnieniami Dantego i Michała Anioła karmiąc, spoczywa miasto.
Dawniej rojno tu było i gwarno; dwór królewski rozpościerał się w Pitti, zanim skorzystawszy z klęsk Francyi pod Sedanem, przeniósł się na stałą rezydencję do Rzymu; jeszcze dawniej, chadzali po tych ulicach, największy poeta i artysta, jakich spłodził genjusz Italów ziemi, a jeszcze dawniej rozkazy tu dawali potężni władcy, okrutni w wojnach i krwiożerczy, ale wspaniałomyślni i sztuki miłujący w pokoju.
Miasto to, — Florencja.
Nie wiem jak wyglądała w owej chwili, gdy przed Dantem zamykano na wściąż wrota, nie wiem, czy podobną była choć w części do dzisiejszej, gdy królowali w niej Medyceusze, — to wiem przecież, że kto jej od 1870 roku nie widział, nie poznałby jej obecnie.
Lat temu kilkadziesiąt, gdy Wiktor Emanuel patrzył ztąd pożądliwym wzrokiem w stronę wiecznego miasta, które udało mu się posiąść, dzięki tylko zwycięzkim Pruss orłom, lat temu powtarzam kilkadziesiąt, Florencja należała do miast, najbardziej ożywionych w Italii. Zarówno sztuka, jak i polityka, składały się harmonijnie na to, aby zainteresowanie całego świata ku jej prastarym murom zwracać, a wielu takich, których nie obchodziły Madonny Rafaela, lub freski Giota, miesiące całe spędzali tu w tym celu, aby przyglądać się i śledzić za wzrostem nowo tworzącej się potęgi, która powołana do życia na polach Magenty i Solferina, rosła ciągle, zdumiewając swym wzrostem wszystkich.
Z chwilą przeniesienia stolicy Włoch do Rzymu, zainteresowanie się Florencją osłabło, mnóstwo cudzoziemców pociągnęło za zwycięzkimi sztandarami na południe, mnóstwo mieszkań opustoszało, i dziś Florencya zmniejszona w swoim obszarze, płynie ciszej i spokojniej niż dawniej, niby rzeka, która wezbrawszy niezwykle od roztopu odwiecznych śniegów w górach, w latach suszy, zwęziwszy koryto swoje, toczy wody już mniej śmiało i zuchwale.
Czy na przeniesieniu się rządu do Rzymu, wygrała czy straciła Florencja? Kto to wie. Straciła niezawodnie na wspaniałości, ruch na jej przedmieściach i ulicach zredukowany został do minimum, mnóstwo opustoszało jej gmachów, ale wewnętrznie, duchowo, podniosła się i spotężniała, niby mędrzec wyrwany z wiru świata, i skazany na przymusową, prawda, ale przecież tak pożądaną dla mędrców — samotność.
Dziś, zgadzają się na to wszyscy, — gdy razem z dworem wywędrowały do Rzymu te tłumy, co to niby ćmy za światłem, lecą zawsze za blaskiem i złotem, dziś dla każdego prawdziwego miłośnika sztuki, pobyt we Florencyi jest podwójnie korzystnym.
To też ciągną tu i ciągnąć długo jeszcze będą artyści z całego świata, a że synowie sztuk plastycznych, są to przeważnie dzieci pokoju, więc Florencja, rojna nie tak dawno i hałaśliwa, dziś jest miastem harmonii i ciszy.
Że zaś są dusze kalekie i zbolałe które ciszy i harmonii łakną, ztąd za artystami, podążają tu na stałe mieszkanie cudzoziemcy, którzy nie rozbijają się wprawdzie powozami po Lungarno i Collinach, nie zapełniają kawiarni i sklepów przeraźliwym, jak w Paryżu w „Magazynie Luwru“ krzykiem, ale spokojnie, z Baedeckerem w ręku, przesuwają się niby cenie, po galerjach Uffici i Pitti, rozkoszując się arcydziełami, jakich darmobyś, zaiste, szukał po stolicach innych miast Europy. I ludzie ci charakter miastu nadali, spokojni i spokoju szukający, spokojem tym Florencję napełnili, czyniąc z niej miasto, równie przez uczonych i miłośników sztuki na pobyt pożądane, jak naprzykład Kraków, lub bliskie nam, historycznemi wspomnieniami Drezno.
Wśród cudzoziemców, przemieszkujących stale we Florencyi, dość wybitną rolę zajmowała niegdyś kolonia polska. Nie imponowała ona przecież miastu bogactwem i zbytkami, nie zwracała na siebie uwagi wykwintnością ubrania i powozów, poczesne przecież zajmowała stanowisko, dzięki jakości składających ją osób.
Podczas pobytu mego we Florencyi, poznałem czterech przedstawicieli tej kolonii: Rygiera, Ordona, Lenartowicza i Wołyńskiego.
Szedłem ulicą, z dawniejszym już moim znajomym Wołyńskim, naprzeciwko nas przechodził wysoki i poważny mężczyzna. Wołyński pozdrowił go polskiemi słowy.
— Kto to taki? — zapytałem, obracając się za przechodzącym.
— To — Ordon.
Gdyby mi kto powiedział, że widział na ulicy samego twórcę „Wallenroda“, prędzej może uwierzyłbym temu, niż moim własnym uszom, gdy ich doszły powyższe słowa Wołyńskiego.
— Jakto, Ordon? zapytałem zdziwiony, — przecież już nasz poeta wspomniał o jego śmierci...
— To i cóż, że tak powiedział? rzecz w tem, że mylnie doniesiono, iż Ordon nie żyje, a poeta nie sprawdził tej okoliczności.
Jak na starca, Ordon wyglądał wcale nieźle. Patrząc na niego, nikt by mu nie dał więcej jak 50 lat. Wiek i koleje życia, przeszły przez tego człowieka, nie pozostawiwszy na nim śladu. I kto by o tem nie wiedział, ten mógłby, patrząc na jego sztywną postać, sądzić, że po różach mu żywot spłynął, jak tym bogatym Anglikom, którzy zwiedziwszy połowę naszego globu, tu nareszcie przybyli z wypchanemi po brzegi kieszeniami, spędzać wesołe chwile, na łonie śmiejącej się natury i sztuki...
A jednak!
Kiedy w r. 1831 powstał cały naród, by wywalczyć krajowi niepodległość, Ordon znalazł się w szeregach walczących. Bronił (nie wiem już w jakim stopniu) reduty, i nie chcąc jej naciskającemu wrogowi poddać, wysadził ją w powietrze.
Zginęło wszystko.

„Wały, palisady,
„Działa i naszych garstka, i wrogów gromady
„Wszystko jako sen znikło“.

Ale nie Ordon. Zraniony i poparzony ocalał, i został patronem szańców, nie wśród zmarłych jednak, jak sądził Mickiewicz, lecz w pośród żyjących. I żyjący, dawał jeszcze, przez długie lata świadectwo temu, że

„dzieło zniszczenia,
„w dobrej sprawie święte jest, jak dzieło tworzenia“.

A świadcząc o tem, mógł, za Mickiewiczem powtórzyć wszystkim, którzy się jego bohaterskiej osobie przypatrywali, iż:

„Bóg wyrzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze,
„Kiedy od ludzi wiara i wolność uciecze
„Kiedy ziemię despotyzm i duma szalona,
„Zaleją jak Moskale, redutę Ordona,
„Karząc plemię zwycięzców zbrodniami zatrute,
„Bóg wysadzi tę ziemię, jak on swą redutę“.

We Florencyi mieszkał podczas pobytu mego w niej Rygier. Nazwisko Rygiera znane jest dobrze krajowi, a połączone jest z rozkwitem w ostatnich czasach rzeźby polskiej. Lekki i powiewny w swych utworach, należy on do tej szkoły italskich mistrzów dłuta, którzy wdzięk i grację postawili na pierwszym planie. To też ten wdzięk i ta gracja wdzięczą się do ciebie z każdego jego posągu, czy to patrzysz na Poppeę, na ramieniu której rzucony od niechcenia motylek, już, już ma się wznieść w powietrze, czy na Bachantkę, która w zwinnych ruchach, pląsa przed tobą ochoczo, w wdzięcznych liniach drapując dokoła swych nóżek ubranie.
Kiedym bawił we Florencyi, Rygier zajmował obszerne mieszkanie na placu „Indipendenza“ (wolności). Nieopodal znajdowała się jego pracownia. Skromna i niezasobna, to przecież co posiadała w swojem wnętrzu, nacechowane miało piętnem niezwykłego talentu. Zatrzymałem się przed obszerną płaskorzeźbą, przedstawiającą „Tryumf Zwycięzcy.“
— Jest to apoteoza króla Sobieskiego pod Wiedniem — odezwał się Rygier. Zrobiłem ją umyślnie w tym celu, aby w wiekopomnym dniu dwóchsetletniej rocznicy ocalenia Wiednia od Turków, przypomnieć Włochom ten pierwszorzędnego znaczenia fakt. I osiągnąłem cel zamierzony. — W dniu 12 Września 1883 roku wystawiłem moje dzieło na widok publiczny, tłumy ciekawych zaległy wystawę, a nazajutrz wszystkie dzienniki florenckie i rzymskie, rozpisały się obszernie, nietyle o zaletach mojego dzieła, ile o kraju naszym, o królu Janie i zwycięztwie nad Dunajem.
Apoteoza Sobieskiego zrobiła na mnie miłe wrażenie. Nie powiem przecież, by dzieło to było najlepszem z Rygierowych. Przeciwnie, bohaterski, klasyczny zakrój, niekoniecznie nadaje się do jego dłuta, które jest lekkie, wdzięczne, i swobodniej rzeźbi powab niewieściej twarzy, niż surowy mars tryumfatora i wojownika. Przecież nie jest to dzieło bez zalet. Sobieski na koniu, ma w sobie coś imponującego, a otaczający go ludzie, mówią wyraźnie, że jak Czarniecki, „nie z soli, ani z roli, ale z tego co boli“ powstali. To też nic dziwnego, że płaskorzeźba podobać się Włochom musiała, sądzę nawet, że wystawiona w Krakowie, lepiejby przypadła do gustu publiczności, niż utwór Welońskiego, wmurowany w ścianę Marjackiego kościoła, a który acz siły nie pozbawiony, przecież zbyt wyraźnie nosi na sobie, piętno niekoniecznie miłej dla oka maniery.
Rozmawiałem dość długo z Rygierem o sztuce naszej, o prawdopodobnej jej przyszłości. Artysta wypowiadał sądy bezstronne, w słowach jego czułem przecież gorycz, że kraj nasz tak mało wogóle dla polskiej sztuki robi.
— Konkursa nasze, — mówił on — to istna parodja konkursów; nie przewodniczy na nich chęć odznaczenia prawdziwej zasługi, ale prywata i koteryjność. To też miernoty biorą tylko na konkursach tych nagrody, i chcąc nie chcąc, talenta prawdziwe muszą zagranicą szukać chleba, którego im w kraju nie dostaje.
U Rygiera znajdowałem się z Wołyńskim. Był to prawdziwy typ literata z professyi. Prowadził czynne i burzliwe życie, był księdzem w Rzymie, i korespondentem politycznym wreszcie sutonnę zrzucił, ożenił się i osiadł w Florencyi.
Nazwisko Wołyńskiego zaczęło być więcej w kraju znanem, gdy po jubileuszu Kopernika, Uniwersytet rzymski postanowił zebrać niektóre pamiątki, po wielkim naszym astronomie. Wtedy przyszła Wołyńskiemu myśl, założenia w Rzymie Muzeum, mającego w najdalsze czasy, mówić przyjezdnym o prawdziwej narodowości Kopernika.
Rozumował on sobie w ten sposób. Niemcy gwałcą bezlitośnie historję, zabierają nawet umarłych, i usiłują wmówić w świat, że Kopernik — to produkt ich narodowego genjuszu. Otóż Rzym jest stolicą świata, ciągną do niego ze wszystkich krańców ziemi, na pamiątkach jego kształcą się, całe pokolenia. Jeśli więc w Rzymie założymy własnemi środkami Muzeum, poświęcone pamięci tej narodowej naszej gwiazdy, jeśli co więcej, nadamy mu prawdziwe piętno, — świat powoli dojdzie de przekonania, że obałamucają go Niemcy, i ani na chwilę niepozwoli sobie wątpić, że Kopernik był Polakiem.
I odwołał się Wołyński, zakreśliwszy taki plan, po ofiary do kraju. Ofiary, przy pomocy prasy naszej, w pieniądzach i naturze popłynęły, zamiar przyoblekł się w szatę czynu, i zrodziło się, dzięki energii tego człowieka, wspaniałe Muzeum Kopernika, które stało się jedną z naukowych ozdób, prastarego, siedmiopagórkowego grodu.
Ale nietylko Muzeum Kopernika mówi o zasługach Wołyńskiego. Był on skrzętnym i pracowitym badaczem przeszłości naszej, a jego poszukiwania w archiwach włoskich, wyświetliły już niejeden niejasny szczegół historyi polskiej.
Kiedym bawił u Wołyńskiego, pokazywał mi on swoje prace, które dla braku nakładcy, spoczywają ze szkodą dla nauki, po rękopisach.
— Nie mam środków, na wypuszczenie tego, co pan tu widzisz, w świat; we Florencyi na polską książkę nikt lira nie da, a kraj zapomniał o tych, którzy nie kołaczą wciąż o jego pomoc.
Więc znowu kraj. Rygier jako artysta, żalił się na obojętność dla sztuki swoich, Wołyński w charakterze literata, tę samą mi piosnkę śpiewał, z prawdziwym zatem żalem i boleścią, przysłuchiwałem się słowom tych ludzi, bo obaj posiadali prawdziwy talent, obaj mogliby jeszcze długo ogółowi służyć, a obaj tymczasem, — niestety! — podcięte mieli skrzydła, zmuszeni pracować na obczyznie i czasami nawet dla obcych!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A to co? — pytałem pani Rygier, stojąc przed ładnym posągiem góralskiego chłopca, u stóp którego widniały nakreślone ołówkiem słowa.
— To dzieło fantazyjne mego męża, a wiersz Lenartowicza. Czytaj pan.

„Ojciec góral i ja góral,
„Ojciec umarł a jam został
„I po ojcum fajkę dostał“

Rozśmieliśmy się wszyscy.
— Kiedy mąż, — opowiadała pani Rygier, — ukończył tę oto pracę, dla ozdoby naszego salonu, przyszedł do nas Teofil Lenartowicz. Popatrzywszy na figurę, wyjął z pugilaresu ołówek, i w kilku słowach scharakteryzował postać. Czy nie trafnie?
Rozmowa przeszła na Lenartowicza.
— Jest to jeden z dawniejszych mieszkańców Florencyi, — mówiła pani Rygier, — a nasz bardzo dobry znajomy. W tej chwili jeszcze nie wyjechał na letnie mieszkanie, zapewne więc pan zechce być u niego.
Nazajutrz z Wołyńskim, znajdowaliśmy się w gabinecie autora „Lirenki“.
Lenartowicz przyjął nas serdecznie, i widoczną okazywał radość, żem go w przejeździe przez Florencję nie pominął. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy ściągłej i ozdobionej sumiastym wąsem, o ruchach energicznych i żwawych. Ile miał gdym go widział w r. 1884, lat? Wyglądał prawdziwie nie na więcej jak na pięćdziesiąt, a gdyby nie silnie miejscami szpakowate włosy, nikt by mu nawet i tej liczby nie dawał. Zajmował skromne mieszkanko na ustronnej ulicy na drugiem piętrze, a jak na poetę i uczonego przystało, gabinet jego był zasłany książkami. Usadowił mnie na kanapie, sam usiadł naprzeciwko, i zaczął wypytywać o kraj, i o to co w domu słychać.
— Właśnie — opowiadał mi — otrzymałem zaproszenie na Zjazd krakowski, z okazyi jubileuszu Kochanowskiego. Jechać nie mogę, bom skołatany i chory, ale oto list, który wysyłam w odpowiedzi na zaproszenie.
Tu mi zaczął czytać list, skreślony na szerokim arkuszu, a adresowany, zdaje mi się do Majera, — list, który od początku do końca, kwalifikował się do druku. Po pierwszych słowach podzięki, Lenartowicz kreślił w nim tak świetnemi słowy stanowisko w narodzie i znaczenie dla literatury polskiej Kochanowskiego, że śledziłem uważnie za jego wyrazami, jakby za tokiem wykładu profesora z katedry.
Po odczytaniu swojego listu, Lenartowicz zwrócił uwagę na poprawność i czystość języka polskiego.
— Macie w Warszawie, — mówił, — młodego literata, który przepięknie pisze po polsku. Jest nim Chlebowski.
Tu zaczął chwalić styl wytworny i klasyczny tego pisarza.
Rozmowa przeciągnęła się z dobre pół godziny. Nie chcąc dłużej poecie zajmować czasu, ile że godzina była poranna, w której zwykłe Lenartowicz pracował, — powstałem z miejsca.
— Do zobaczenia, do zobaczenia, — a nie zapominajcie tam o mnie.
Ot i cała kolonia polska we Florencyi, gdym w niej bawił lat temu szereg. Cała? — nie, było tam bowiem wtedy jeszcze kilku Polaków, którzy do stałych mieszkańców tego miasta się zaliczali. Ale że Polacy ci, nie nosili znanych i zasłużonych nazwisk, że nic dla pożytku swojego ogółu nie robili, wyrzucając owszem bezpotrzebnie grosz na obczyznie, którego w kraju swoi nie mają do zbytku, przeto w przytoczonych powyżej, zamknąć można całą ówczesną kolonię naszą, gdyż wymienione tylko wyżej osoby, krajowi swemu, pod pięknem niebem południa, służyć rylcem i piórem, ani na chwilę nie przestają. Dzięki więc temu, każdy przyjezdny do Florencyi, z nimi tylko znajomość robi, a choć chodząc po Muzeach i ulicach, słyszy czasami dźwięki ojczystej mowy, nie zwraca twarzy w stronę zkąd te dźwięki dochodzą, bo instynktownie czuje, że ludzie którzy je wydają, z nazwisk tylko do narodowości naszej należą, a przemawiając zwykle u siebie po francuzku, tu po polsku dla tego tylko mówią, aby ich myśli osłoną tajemnicy dla Włochów były pokryte...
Kassyno zwiedzałem sam, Colliny z Wołyńskim, a Fiesole z tym ostatnim i Rygierami. Trzy te miejsca należą do piękniejszych ozdob Florencyi.
Obszerny ogród, przerznięty wstęgą rzeki, ogród pełen zieleni i kwiecia, ozdobiony popiersiem indyjskiego księcia, który podróżując po Europie, tu umarł, i tu zwyczajem swego kraju, na stosie został spalonym, ogród, gdzie co wieczór, niby w naszych Łazienkach, zgromadza się śmietanka florenckiego towarzystwa, — to Kassyno.
Szereg pagórków okalających miasto, po wierzchołkach których ciągnie się pyszna szossa, zkąd widok nieporównany na Florencyę i na Arno, podmywającą Florencyi stopy, pagórków, u stóp których wznosi się starożytna świątynia i pomnik Michała Anioła, wykonany zbiorowemi siłami rzeźbiarzy, — to Colliny.
Niewielkie miasto, położone na niewysokiej górze, do którego wić się trzeba drożyną stromą i wązką, obsiane dokoła villami bogatych florentczyków, szukających w nich co lato schronienia przed straszną spiekotą, miasto pełne historycznych wspomnień, bogate w zabytki po rzymianach i burzycielach cywilizacyi rzymskiej, — to Fiesole.
Być we Florencyi i miejscowości tych nie widzieć, jest to gościć w Krakowie i nie pokłonić się grobom królów. To też każdy przyjezdny do stolicy Toskanii, po zwiedzeniu jej osobliwości, chętnie przepędza w nich słodkie godziny wczasu, zwłaszcza też, gdy znajdzie się tu, wśród takich skwarów, wśród jakich ja się znalazłem.
Rygierowie opowiadali mi, że skwary te w Maju były istotnie wyjątkowe o tej porze we Włoszech. Czy tak, nie wiem, to wiem tylko, że oddziaływały one na mnie nader nieprzyjemnie. To też nietylko chęć szukania wrażeń wypędzała mnie co popołudniu za miasto, i nietylko dla przypatrzenia się z bliska strojom elegantek florenckich, wyjeżdżałem do Fiesole, Kassyna i na Colliny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Osobliwości Florencyi! Kto ich nie zna, kto o nich nie czytał? Kto nie słyszał o wielkich zbiorach Uffici i Pitti, gdzie jaśnieją jak gwiazdy pierwszej mocy, Madonna Rafaela i Wenus Medycejska, i o Logii Lanzi, gdzie imponują Perseusz z głową Meduzy i inne arcytwory Benwenuta Cellini.
Kto o tem nie wie?
Od czasu „Corinne ou l’Italie“ pani Staël, do naszych „Kartek z podróży“ Kraszewskiego, w językach obcych i polskim, na sposobów tysiące, opisywano artystyczne skarby Włoch, lwią naturalnie część, poświęcając w tych opisach Florencyi.
Więc cóż ja tu dodam nowego?
Czyż czytelnik niema już dosyć tych wykrzykników i zachwytów, jakie wydzierają się z pod pióra wszystkich opisujących Włochy, na wspomnienie skarbów artystycznych, jakim równych w żadnym zakątku świata nie znajdzie? Czy nie nużą go już opowiadania na rożne sposoby, jednej i tej samej rzeczy, składając usta jego do ziewania, jak słuchaczy wesołych dykteryjek Pana Jowialskiego, Fredry?
Tak dumałem paląc w gabinecie moim cygaro, po wyjściu z kaplicy Medyceuszów i kościoła Santa Croce, gdzie na pomniku, wielki w pomyśle (bo nie w wykonaniu) rzeźbiarz, kazał czcić, złotemi głoski, największego poetę Włoch. Tak dumałem, gdym brał do ręki pióro, by idąc za głosem mojego powołania, nakazującym mi spisywać doznawane wrażenia, zamierzał wprowadzić czytelnika do wnętrza tych galeryi i Muzeów Florenckich, które przed chwilą przebiegałem z płomiennem okiem. Tak dumałem, odrzuciłem pióro w kąt pokoju, a myśl moja zatrzymywała mnie uparcie, na dwóch gwiazdach najjaśniejszych tego miasta: Dantem i Michale Aniele.
Dante i Michel Angelo!
Czyż na dźwięk tych dwóch wielkich nazwisk, nie zadrży na całem ciele Włoch każdy, jak Polak na dźwięk nazwisk Kopernika i Mickiewicza? Czy po wsze czasy, po wsze wieki, nie stanowiły one i stanowić nie będą prawnego tytułu do dumy synów Italskiej ziemi?
Istotnie, można przy nich stawiać nazwy Rafaela, i Leonarda da Vinci, można z Grecyi przywołać cień Homera, z Anglii Szekspirowe widmo, — pewno, że nie zblakną one przy żadnem z nich, pewno że przyćmić się żadnemu nie dadzą.
Dante i Michel Angelo, — to „Boska Komedya“ i „Sąd Ostateczny“ w Watykanie, to szczyt patryotyzmu, niezłamanego przeciwnością żadną i Medyceuszowa kaplica, to stworzenie narodowego języka i odrodzenie ojczystej sztuki. Kolosy te, stoją jak dwa mityczne punkta obok siebie i wzajemnie się dopełniają, patrzą z wyżyn na dzisiejsze pokolenie pigmejów, i o wielkich chwilach życia na tej ziemi Tytanów, marzyć mu każą.
Dante i Michel Angelo, to nadzieja dla ludzi dawnej opoki, że będzie kiedyś lepiej, to wiara dla ludzi epoki dzisiejszej, że Włochom już nigdy źle nie będzie, to pewnik wreszcie dla ludzi wszystkich epok, że kraj, który się szczyci takiemi dziećmi, „wyobrażeniem geograficznem“ nazywać się nie może.
Kiedym patrzył na szlachetną postać twórcy „Divina Comedia“ w kościele Santa Croce, kiedym stał zdumiony i olśniony przed grobowcami książąt Toskanii, uczuwałem dla tych wielkich geniuszów Włoch, coś z tego rodzaju czci, jaką starożytny uczuwał w obliczu bogów. I pytałem sam siebie wtedy, czemu tę dziwną cześć przypisać, i opędzałem się przed tą czcią pogańską, — chęć moja była jednak za słaba, zamiar rozbijał się o silniejszą przeszkodę, i mimowoli chyliłem kornie głowę, przed geniuszem tych dwóch nieśmiertelnych mężów, widząc we wspomnieniu ich i ich dziełach, promień bóstwa, oświecający nam posępną drogę, na tej samotnej naszej „łez dolinie“. I pomyślałem sobie wtedy, jak smutną byłaby pielgrzymka nasza na tej ziemi, jak tęskną odwieczna wędrówka ku nieskończoności, gdyby Bóg nie zsyłał tu w odstępach wieków, promieni światła wiekuistego i jak on sam nieskończonego, które oświecając nam nasz życiowy pochód, przed oczy wciąż stawiają prawdę i piękno, a w tej prawdzie i w tem pięknie doszukiwać się każą wiary i miłości, dwóch najpotężniejszych filarów, na których się cała ludzkość wspiera!..
Znakomity autor „Wieczorów Florenckich“, dzieła, które jest i długo będzie prawdziwą ozdobą literatury naszej, przeprowadzić usiłuje paralelę, pomiędzy Dantem i Michałem Aniołem.

Z nad brzegów Tybru.
I przeprowadza ją bardzo zręcznie.

Myślę właśnie o tem, i przed oczyma duszy mojej, staje mi nazwisko trzecie, które z tamtemi dwoma stanowi trójcę, mogącą zwać się geniuszem Italii.
Istotnie, gdy Dante jest twórcą języka i poezyi, Michał Anioł odrodzicielem sztuki, Machiavelli uosabia tę politykę, przewrotną wprawdzie i niemoralną, dzięki której przecież, Włochy pomimo klęsk na polu bitwy, posiadły Wenecję i Rzym.
Dzięki im dwóm, na długo przed swojem zmartwychpowstaniem, Włochy imponowały całemu światu naukami i sztuką, dzięki trzeciemu, odgrywają dziś na nim wybitną, polityczną rolę.
Uczeni i artyści, po wsze czasy korzystali z dwóch pierwszych, uczeni rozwijając dalej język, którego Dante jest ojcem, artyści pielęgnując ideał sztuki, którą Anioł otrząsł z naleciałości obcych, — politycy kształcili się i kształcą na zasadach ostatniego, które głośno co prawda potępiane są przez wszystkich, ale po cichu, przez wszystkich stosowane.
To też Włosi wiedzą o tem dobrze, trzy te nazwiska otaczają czcią niezwykłą, w nich widzą prawdziwą iskrę narodowego swego ducha, który tląc się w chwili gdy Włochy nic nie znaczyły, — dziś, gdy są silne i zjednoczone, przyświeca jaskrawo wszystkim rasom i ludom, mówiąc im wyraźnie i dobitnie, że nie upadł ostatecznie ten naród, który żywo pielęgnuje ideał nauki i sztuki, chroniąc od zagłady i zniszczenia, największe narodów skarby: język i starą ojców wiarę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kaplica książąt, gdzie Michał Anioł w ołtarzach poumieszczał pomniki Medyceuszów, to jedyna kaplica w całym świecie, — pomnik Dantego przy ścianie prawej Santa Croce, to jedyny w całym świecie pomnik. Jak tamta jest Mauzoleum, od podstawy do szczytu utworzonem trudem i geniuszem jednego człowieka, i lepiej mówi widzowi o jego wszechstronności, niż „Sąd Ostateczny“ w Watykanie, lub „Mojżesz“ u Ś-go Piotra w Więzach, tak ten ostatni, acz słaby mojem zdaniem w wykonaniu, pomysłem przechodzi wszystkie pomniki, jakie ku uczczeniu wielkich ludzi, gdziekolwiek postawiono.
Na sarkofagu wzniosłym i obszernym, siedzi twórca „Komedyi Boskiej“. Siedzi i marzy, — o przeszłej niewoli Włoch, o walkach i namiętnościach stronniczych, o dzisiejszej ich wielkości. U stóp jego postać niewieścia ukazuje na napis na pomniku, a napis ten brzmi nie mniej nie więcej tylko: „uczcijcie największego poetę“. Powtarzam, pomnik ten w pomyśle, niema równego sobie nigdzie, i nigdzie talent artysty rzeźbiarza nie uczcił godniej, niż tu, we Florencyi, geniusza filozofa-poety. Jakże ubolewać trzeba nad tem, że pomniki, jakich się nareszcie nasz Mickiewicz doczekał, w pomyśle tak bardzo temu tam Dantejskiemu ustępują.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.