Z siedmioletniej wojny/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Było to 14-go października 1756-go roku, w dniu, którą żałobną pamięcią zapisał się w dziejach Augusta III. Zima zbliżała się, ale wojny przerwać nie mogła; z obu stron gromadziły się siły, poruszały oddziały i nieustanna walka na granicy prawie zawsze na korzyść Prusaków wychodziła.
Miesiąc upływał od czasu, gdyśmy w Pirnie króla widzieli; on i Brühl z całym dworem, lękając się wpaść w ręce nic nie szanującego króla pruskiego, przenieśli się do Königsteinu, w którym tyle ofiar wprzódy lata powolnej męczarni spędziło. U stóp twierdzy odgrywała się ostatnia scena pierwszego aktu tego dramatu, w dziejach zowiącego się siedmioletnią wojną.
Wkrótce po oznajmieniu generała Spörkena, iż wojska pruskie usiłować będą odciąć obóz od czeskiej granicy, Fryderyk w istocie śmiałym marszem wystąpił pod Lowositz i pierwsze odniósł tam zwycięstwo.
Po niem był już prawie panem wojska saskiego, który nierychło zebrawszy się na zbudowanie mostu pod osłoną twierdzy w Koenigsteinie, przeszło go mglistą nocą z dnia 13 na 14 i znalazło się wycieńczone trzydniowym głodem a więcej niż czterotygodniową blokadą, w rękach oczekujących już na nie Prusaków. Nie pozostawało już nic nad zdanie się na łaskę i niełaskę nieprzyjaciela. Generał Rutowski ze swojemi 16 000 kapitulować musiał. Wszystkie wąwozy, drogi, przejścia zawczasu były obsadzone.
Pułki saskie, rade nierade, siłą wcielone zostały do armji Fryderyka, który nawet gwardji Augusta uwolnić nie chciał, aby, jak mówił drugi raz ją brać w niewolę nie był zmuszony. Oficerów tylko na słowo puszczono. Saksonja była bezsilną w rękach zdobywcy, który ze zwycięstwem łączył to nielitościwie, cyniczne szyderstwo, które go cechowało.
Z wierzchołka niezdobytej twierdzy Brühl widzieć mógł zastęp ostatnich obrońców kraju, który jego winą wpadł w ręce nieprzyjaciela, składających broń i wdziewających sinoczerwone barwy pruskie. Królowi i teraz jeszcze, wraz z Brühlem, którego imienia Fryderyk wymówić ani napisać nigdy nie chciał ofiarowano paszporty do Polski, dodając przestrogę, iż się przecież na sejm wypadało pospieszyć.
W tak rozpaczliwem położeniu, do którego przywiódł Saksonję zarozumiały a słaby minister, umiał on jeszcze Augusta III-go pocieszać tem, iż zwycięstwo pozorne Prusaków krótko trwać miało. Lada chwila sprzymierzeni wszyscy runąć musieli i obalić miotującego się rozpaczliwie Fryderyka. August III wzdychał, a po cichu przypomniał, że najlepsza pora jesienna do polowania bezpowrotnie przepadła. Saksonję odzyskać było można, ale nie stracone łowy! Na Königsteinie też smutne było życie; te mury, do których tyle westchnień i jęków przylgnęło, zdawały się rozpacz i smutek wyziewać.
Tegoż dnia 14 października po mglistej nocy, w chłodny poranek, kwatera króla Fryderyka znajdowała się w małej wioszczynie u stóp góry niedaleko Lilienstein. Feldmarszałek Keith, któremu poleconem było spisanie kapitulacyj, zajmował obszerniejsze nieco domostwo; król swym obyczajem, z pewną ostentacją surowego żołnierza mieścił się w ciasnym domku, w którym żadnych wygód nie było. Z tej izdebki nagiej dyktował on rozkazy i rozporządzał zebranymi kilkunastu tysiącami niewolnika, który wojsko jego miał zwiększyć. Rozesławszy generałów, z jednym majorem Wangenheimem na dyżurze, naprzeciw rozpalonego ognia na kominie siedział Fryderyk zamyślony, trzymając na kolanach ulubioną charcicę. Na prostym stoliku leżało kilka książek i kilka kart atramentem poplamionych, obok nich na talerzu stały jabłka i gruszki, które król przez cały dzień jadł chętnie. Kilkunastu żołnierzy składało straż całą. Milczenie panowało w domku, do którego niekiedy wpadali adjutanci po rozkazy i, zbyci kilku słowami, natychmiast do kwatery feldmarszałka wracali.
W tym człowieku zmęczonym, okrytym ladajakim mundurem, zbłoconym i opylonym, którego twarz więcej przebiegłości i energji, niż geniuszu zdradzała, trudno było poznać króla i wodza. Nic w nim nie było dla oka ludzkiego, dla opanowania ludzi i olśnienia ich wielkością; w stroju i postawie odbijał się charakter pogardzający człowiekiem i świadomy tego jednego, iż siłą na nim wszystko wymódz można. Z okien tego domku i izby widać było w oddaleniu majestatyczny, wspięty na skale Königstein. Oko Fryderyka zwracało się czasem na te mury, nie zatrzymując się na nich długo; uśmiech naówczas przebiegał usta.
Na ten dzień dosyć długo czekał, dość się nad nim napracował zwycięzca, a jednak rozpromienienia twarzy widać nie było, raczej troskę i zamyślenie. Dla innych był to krok stanowczy, on widział, iż wojna zaledwie była rozpoczętą, świetnie wprawdzie; lecz ile razy wiele obiecujący początek zawodem się kończy?
Wangenheim wszedł powoli.
Fryderyk twarz ku niemu obrócił.
— Generał Bellegarde z listem króla polskiego...
Skinął, aby go proszono.
Słusznego wzrostu, piękny mężczyzna, w mundurze, z twarzą smutną wszedł na próg i skłonił się przed Fryderykiem.
— Dzień dobry generałowi, jak się on ma?... z czemże tam?...
Bellegarde długo się wachał, nim usta otworzył.
— Jeśli on chce odemnie jakiejkolwiek ulgi w kapitulacji, to napróżno — odezwał się Fryderyk. — Nie mogę. Jestem do tego zmuszony, co czynię często mimowoli, z musu...
— Jednakże gwardja Najjaśniejszy Panie! — odezwał się Bellgarde.
— Po co mu gwardja? Niech jedzie do Warszawy, tam ma pospolite ruszenie panów »nie pozwalam«... Nie ma tu czego siedzieć... Wasz minister, którego imię gdybym ja wymówił usta-by mi splamiło, wasz to minister na mnie naszczuł Europę całą; a jednak tego szacownego półgłówka puszczam wolno, ażeby się król w drodze nie nudził. Dam mu paszporty, niech rusza i poluje!
Bellegarde stał poważny, na rozmowę w tym tonie nie znajdując odpowiedzi.
Fryderyk spojrzał na niego.
— Powiedz, generale, królowi, że go szanuję, że mu dobrze życzę, ale sobie jeszcze lepiej. Trudno, bym pozwolił się zredukować, jakeście chcieli, na margrabię Brandeburga; wolę, aby kurfirst saski zszedł na Miśnieńskiego landgrafa! Niech do Polski jedzie: zawsze mu zostało królestwo tak bogate w lasy jak żadne, a ja, oskoczony, muszę się bronić, nie mając piędzi ziemi bezpiecznej.
Po chwilce podniósł głowę.
— Król jegomość prosi o gwardję! — powtórzył generał.
— To próżno! boleję nad tem, ale jej nie puszczę, aby nie poszła zwiększyć austrjackiej siły. Pozdrów króla ode mnie. Paszporty gotowe; niech na Wrocław jedzie: drogi bezpieczne i przeprzęgi mieć będzie dobre.
Bellegarde stał jeszcze, gdy Fryderyk odwrócił się, pogięty kapelusz uniósł nieco i skinął głową:
— Nie mogę więcej, adieu...
Generał wyszedł wzdychając; a król oczyma za nim pogonił.
Zaledwie się drzwi zamknęły, gdy major Wangenheim wszedł.
— Wasza Królewska Mość pozwolisz mi więźnia tego przypomnieć?
— Jakiego?
— Młodego Polaka, którego przed kilku tygodniami wzięto, gdy się z Pirny do Drezna chciał dostać.
— Polaka! — odezwał się król — który się tak zuchwale stawił?
— Lecz nic przy nim nie znaleziono, a przez czas, jak jest pod strażą, mogliśmy się przekonać, iż wcale Sasom nie sprzyja. Wasza Królewska Mość byłeś łaskaw przyrzec mu uwolnienie, ośmielam się za nim wstawić.
Fryderyk pomyślał.
— Niech mi go tu przyprowadzą.
Wangenheim wyszedł, a w kwandrans potem dwóch żołnierzy przywiodło do drzwi odartego Masłowskiego odzianego w kożuszek stary, w chodaki zamiast butów, bez czapki, podobniejszego do włóczęgi, niż do owego śmiejącego się chłopaka, który tak raźno dawniej na świat spoglądał.
Nędza ta jednak i niewola, choć go wymizerowały, nie odjęły mu ani dawnej buty, ani tej wesołości rozpaczliwej, która czasem w pewnych charakterach na rusztowanie nawet towarzyszy.
Wprowadzony Masłowski stanął u drzwi w milczeniu.
Fryderyk na niego z pogardą popatrzał, a potem rzekł:
— A co, wypościł się on?
— Z łaski Waszej Królewskiej Mości — krótko rzekł Masłowski — dosyć.
— A drwa pan szlachcic rąbał?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— I wodę nosił?
— Niech że wie, że ja zuchwałych odpowiedzi nie lubię — zawołał Fryderyk i żywo dodał.
— W wojsku on nie chce służyć?
— Nie życzę sobie.
— Może w saskiem?
— Ani w pruskiem, ani w saskiem.
— A w jakiemże?
— We własnem, lub żadnem.
Król zamilkł, parsknął śmiechem i powoli wymówił przesadnie:
— „Nie pozwalam!“
Na bladą twarz Masłowskiego wystąpił rumieniec.
— Fort! wracaj sobie do Drezna, lub jedź z królem polować na niedźwiedzie. Żołnierza z ciebie dobrego nie będzie, bo gdybyś lepszym był, o pozwoleniebym cię nie pytał, poszedłbyś pod karabin i basta.
Król podniósł kij groźnie i powtórzył:
Fort!
Masłowski się odwrócił do wyjścia, a Wangenheim wskazał mu, drzwi otworzywszy, drogę, gdy w sieni chaty pan Ksawery oko w oko spotkał się tu z bardzo dziwnem zjawiskiem, które go powstrzymało zdumionego.
Stało tu dwóch ich mościów, cabinet-sekretarzy jego królewskiej mości, w rodzaju mundurków dosyć niepoczesnych, z papierami pod pachą. Czekali widać, ażeby ich zawołano. Jeden z nich pociesznie pękaty i mały, w peruce z lokami nad uchem i harcapkiem z jasną wstążką, żuł coś w ustach, korzystając z wolnego czasu, widocznie nie interesując się wcale tem, co się koło niego działo. Kiedy niekiedy ręką sięgał do kieszeni, wyjmował coś z niej i sypał do gęby, pracowicie natychmiast obracając ten materjał pożywny zębami. Na wygolonej twarzy znać było ruchy muskułów pospieszne, dozwalające odgadywać głodną łapczywość. Drugi obok, z miną roztargnioną, tak się zdał Masłowskiemu do Simonisa podobnym, iż na chwilę osłupiał. Nie musiał to jednak być ów elegant kawaler, chociaż twarz nadzwyczaj go przypominała, bo, spojrzawszy na Masłowskiego, nie okazał najmniej, ażeby go poznał. Owszem z uwagą nań patrzał, ale z objętością zupełną i oczy zaraz ku drzwiom obrócił. Pan Ksawery stał jeszcze, nie wiedząc, czy mu się przypomnieć, czy go spytać, gdy major Wangenheim powtórzył mu rozkaz króla: aby, dopóki wolnym jest, ruszał, gdzie chce. Radził mu, co najbliżej dostać się do Königsteinu do Brühla, gdzieby odzież lepszą mógł dostać.
Nieszczęśliwego Masłowskiego, gdy po sprawieniu poselstwa przedzierał się do Drezna, schwyciły były placówki pruskie. Zaprowadzono go do głównej kwatery, okrzyczano szpiegiem. Zrazu była mowa o rozstrzelaniu. Zimna krew, przytomność, obce może pochodzenie, brak wszelkich dowodów, tłumaczenie się śmiałe, zjednały chłopcu opiekę starszyzny wojskowej. Powiedziano o nim królowi, który z początku kazał go był wcielić do wojska. Masłowski się temu oparł. Stawiony przed królem, powiedział, że jest szlachcicem polskim z czego Fryderyk tylko drwił sobie, jednakże trochę francuzczyzny a wiele przytomności umysłu wyjednały mu tyle względów u króla, iż mu dał do wyboru: albo drwa rąbać i wodę nosić przy obozie, lub wdziać mundur. Wodzono go za obozem z kilku innemi więźniami, aż go major Wangenheim wyprosił.
Pan Ksawery mógł się pochwalić, że przetrwał jedną z najcięższych prób, jakie w czasie wojny spotkać mogą, i to zwycięsko. Na chwilę nawet, przy chłodzie, głodzie, wśród znęcania się i urągowiska żołnierzy, nie opuściła go krew zimna i humor wesoły. Ci, co mu dokuczali, wydziwić się nie mogli praktycznej filozofji chłopaka i nieustraszonemu męstwu. W czasie bitwy pod Lowositz, na chwilę był w ogniu najstraszniejszym, wlazł na wóz, patrzał na potykających się, śmiał się i bił brawo. Ta odwaga jednała mu podziwienie i serca. Zdawało się, że człowiek z takim usposobieniem powinien był nabrać smaku do wojennego rzemiosła; lecz Masłowski na ponowione propozycje odpowiedział, że woli z musu nosić wodę, niż z ochoty bić się za Prusaków.
Wangenheim o tym osobliwszym oryginale mówił podobno Fryderykowi, a król z przekąsem nazywał go „panem niepozwalam“; koniec końców uwolnić go jednak kazano. Nie pozostawało Masłowskiemu nic innego, tylko dostać się do najbliższego Königsteinu, bo w stroju, jaki miał, do Drezna, w zimną porę, trudno się było wybierać. Strój ten, jakeśmy mówili, składał się ze zgrzebnej, bardzo brudnej koszuli, w części dziurawej; ze szkaradnego, zatłuszczonego kożuszka dziurawego, także ze spodni płóciennych i chodaków, które niegdyś były skórzane, a trzymały się tylko dzięki misternie pozczepianym sznurkom. To, co się nazywało czapką, było w istocie kawałem łachmana, w którym mógł się bardzo domyślny znawca dobadać resztki futra i tkaniny, która suknem być mogła. Nadto Masłowski nie posiadał na razie więcej, oprócz kawałka prostego sznura, znalezionego gdzieś na drodze, którym się opasywał. Wymizerowany był strasznie, a mimo biedy, oczy mu się śmiały i usta drgały, byle cośkolwiek zabawniejszego nad żołnierzy pruskich zobaczył. Na polu bitwy pod Lowositz zdobył sobie był płaszcz, buty i niejaki zasób po austryackim oficerze, z którego trupem się spotkał; lecz w kilka godzin gwardja jego królewskiej mości łup ten sobie przynależny odebrała.
Masłowski jeszcze stał, przypatrując się temu mniemanemu czy prawdziwemu Simonisowi, który go wcale znać nie chciał, gdy Wangenheim szepnął mu, aby do kancelarji poszedł po bilet, za którymby mógł się dostać do Königsteinu.
I w tej chwili zwrócił się do stojących cabinet-sekretarzy króla.
— Niech który z panów pójdzie napisać uwolnienie temu panu.
Z dwóch kandydatów do pisania, pierwszy, który był zajęty pożywieniem tajemniczego zapasu wydobywanego z kieszeni, uczynił taki ruch, jakby mu niezmiernie było pilno spełnić rozkaz; lecz w ruchu tym, na pozór gwałtownym, łatwo było dostrzedz, że, mimo pospiechu, rad się był dać swemu koledze wyprzedzić. Poruszył się bowiem w miejscu, nogami tupiąc, przechylając, ale zarazem w zgarnieniu papierów trzymanych szukając pretekstu do pozostania. Simonis czy też jego Sozya zdawał się nie chcieć rozumieć, że rozkaz się do niego stosował.
Skutkiem tego żaden z nich się nie ruszył, a major, zniecierpliwiony, zawołał, palcem wskazując pierwszego:
— Proszę iść, napisać bilet...
Masłowski tak był nawykły do podrzędnej roli, iż za próg się nie ruszył pierwszy. Widocznie nie rad z danego mu polecenia Simonis (nazwijmy go tem imieniem), milcząc, wyszedł szybko, nie oglądając się za siebie, wprost do domku sąsiedniego, w którym pracowali wojskowi pisarze i kancelarja przyboczna. Niewielka przestrzeń rozdzielała go od kwatery króla. Masłowski, wysunąwszy się za nim natychmiast, napróżno usiłował dogonić idącego przodem, który, jakby naumyślnie, pospieszał i doszedł drzwi kancelarji, nim pan Ksawery mógł za nim zdążyć.
Aż nadto było widoczne, iż unikał spotkania z więźniem, co pana Masłowskiego utwierdziło w przekonaniu, iż to był prawdziwy Simonis. Jaką on tu grał rolę? sługi, czy zdrajcy? odgadnąć było trudno. W razie, gdyby drugą przyjął na siebie, trzeba mu było przyznać odwagę niepospolitą. Masłowski się jej po nim nie spodziewał. Bądź co bądź, jakimś zdrajcą był zawsze Simonis, albo króla pruskiego, lub dwór saski poświęciwszy dla widoków swoich.
Panu Ksaweremu sprawiło to pewnego rodzaju obrzydliwość i obudzało w nim pogardę.
Gdy za Simonisem wszedł do małej izby, w której się znajdowali pisarze, znalazł tu ścisk, gwar i wrzawę, tak, że trudno się czego było dopytać. Niepodobne to było wcale do królewskiej kancelarji, ale raczej do jakiejś kordygardy i gospody. Żołnierze różnej broni, obdartusy najosobliwsi, więźniowie, księża, przekupki, wszystkiego tu było pełno. Do stołów, przy których pisano, docisnąć się było trudno. Pan Ksawery od progu przypatrywał się temu malowniczemu widokowi, gdy go z piórem za uchem pisarzyna wezwał do drugiej izby. W tej już się był skrył ów Simonis. Była to kancelarja osobna sekretarzy gabinetowych, mało co porządniejsza od pierwszej, ale przynajmniej niedostępna dla tłumu. Tu już za stołem przybyły sekretarz zajęty był pisaniem.
Masłowski, w progu stanąwszy, nie spuszczał go z oka.
— Dokąd się waćpan chcesz udać? — nie podnosząc nań oczu, spytał piszący.
— Przez Königstein do Drezna, bo przynajmniej buty i koszulę spodziewam się dostać u jego królewskiej mości, jeżeli król ma ich dwie pary.
Simonis nic nie odpowiedział, widocznie znać nie chciał Masłowskiego, chociaż głos jego zdradzał, i już omylić się ani wątpić nie było podobna.
— Czy mogę panu sekretarzowi — rzekł cicho Masłowski — służyć czem, jeżeli szczęśliwie do Drezna dopłynę?
Czekał na odpowiedź, ale tej nie otrzymał. Po pewnym przestanku, w ciągu którego pilno zajmował się pisaniem sekretarz, podniósł głowę, spojrzał na Masłowskiego, namarszczył się i, palec położywszy na ustach, wnet się wziął do wyciskania pieczęci na bilecie.
Pan Ksawery nic już nie mówił nawet, uśmiechał się tylko szydersko. Simonis, przygotowany bilet porzuciwszy na stoliku, wybiegł do pierwszej izby wrzawliwej, zahałasował tam bardzo, pokręcił się, wrócił, drzwiami okrutnie trzasnął za sobą, obejrzał się w okno, poza którem chodziła straż, kiedy niekiedy się ukazująca za szybami; pobiegł do szafki, wziął z półki kawałek chleba razowego i przybliżywszy się do Masłowskiego, wcisnął mu go w rękę, szepnąwszy: »Spörken na zamku«... Potem co najprędzej chwycił bilet już gotowy i począł po niemiecku krzyczeć na cały głos na Masłowskiego, ażeby sobie szedł do djabła, dopóki cały. Otworzył mu drzwi łając jeszcze, i zawołał na cały głos:
— Wynoś mi się!
Panu Ksaweremu na śmiech się zbierało, ale chleb za koszulę wcisnąwszy, wyszedł, bilet trzymając w ręku. Nie miał już tu co robić, obejrzał się tylko ku obozowi saskiemu, w którym zamęt i hałas panował niesłychany, a że jeszcze most, którym wojsko w nocy przeszło, stał naprzeciwko Königsteinu, powoli kierował się ku niemu. Po drodze pełno spotykał Prusaków, którzy już dokoła Sasów posterunki zajmowali. Naprawdę też, oprócz oficerów, trudno było jedno wojsko od drugiego rozpoznać; głodnym Sasom dano chleba, piwa i wódki i wszyscy pospołu z Prusakami chciwie się odżywiali, bo od dni trzech mało który co miał w gębie. Po drodze leżały konie zdechłe, wozy połamane i ludzie, którym nagłe osłabienie lub choroba dalej iść nie pozwoliła. Widok to był straszny i litość obudzający. Masłowski szedł, stawał, patrzał, ale i jemu spieszyć się trzeba było, bo i on ostatnich dni wiele stracił a pomódz nikomu nie mógł. Po razy kilka zatrzymywały go straże pruskie; pokazywał swój pas i szedł dalej. Minęło go kilku Saskich oficerów puszczonych na słowo, popatrzeli i poszli. Most na rzece jeszcze był cały; podszedłszy go powoli, skierował się na zamek. Tu resztki gwardji szczupłą straż trzymały u bramy. Wdrapawszy się na górę i wpuszczony przez sklepione wrota do środka, pan Ksawery zaraz w nich spotkał się się z Wernerem, paziem Brühla, który, poznawszy go, krzyknął.
— Prowadź mnie — rzekł — do jego ekscelencji, żebym przynajmniej miał się w co odziać i powrócić do Drezna.
Trudno się tu było czegokolwiek dopytać, taki popłoch panował na zamku. Werner przy najlepszej chęci usłużenia dawnemu towarzyszowi, nie mógł na razie lepiej mu przysłużyć się, jak wprowadzając go do cieplej izby i obiecując jedzenie.
Wypocząwszy i odzyskawszy swój humor, Masłowski potrafił nawet już między paziami nabyć sobie na kredyt ubranie porządne i ciepłe, nie chciał go jednak włożyć, pragnąc przedstawić się ministrowi tak, jak z niewoli powrócił.
Z południa ledwie wezwano go do domu komendanta, w którym i król i Brühl się schronili. Minister, widząc zbliżającego się odartego człowieka, cofnął się ze wstrętem przed nim, gdy Masłowski dał się mu poznać.
Załamał ręce Brühl.
— Co się z waćpanem działo?
— Tak mi służba przy boku Waszej Ekscelencji poszczęściła — rzekł Ksawery — iż na całe życie będę miał co opowiadać i o czem pamiętać.
— Jakim sposobem?
Masłowski przerwał.
— Opowiadać Waszej Ekscelencji takie smutne przygody moje byłoby za długo, dosyć, że mnie Prusacy zmusić chcieli do służby i miesiąc im drwa rąbać musiałem, nie chcąc karabina nosić; nareszcie mnie uwolniono.
— Pomścimy się za to wszystko! — szepnął Brühl. — A cóż waćpan myślisz robić z sobą?
— Ja muszę do Drezna — rzekł Masłowski. — Stamtąd prawdopodobnie na Wrocław do Polski powrócę, bo tu się już Waszej Ekscelencji przydać nie mogę.
— Jakto? i owszem — zawołał Brühl — dwór mój rozbity. My prawdopodobnie też do Polski na jakiś czas z królem udamy się. Waćpan zostaniesz przy mnie.
Masłowski skłonił się.
— Ale proszę Waszej Ekscelencji o pozwolenie udania się do Drezna, bo tam wszystko, co mam, zostało, a w dodatku i długi.
Brühl roztargniony nie zdawał się słuchać, chodził po izbie z namarszczonem czołem.
— Gdzie waćpana trzymano? — zapytał.
— Przy wojsku razem z połapanymi włóczęgami. Wycierpiałem wiele, lecz nabrałem doświadczenia: nie skarżę się.
— Cóż to tam za wojsko tego króla — przerwał Brühl — to zbierana drużyna, kupa rozbójników, obieżyświaty; kogo tam niema! to być musi lichota!
— To prawda — rzekł Masłowski — ale kij i groźba trzyma to w takiej ryzie, że ot biją najprawowitszych w świecie Austrjaków.
— Przypadek i nieopatrzność — szepnął Brühl.
Zamilkł i, zbliżywszy się do Masłowskiego, zapytał cicho.
— Słyszałeś waćpan co? cóż myślą dalej? Co mówią o dekrecie banicji, który rzesza wydała przeciw królowi?
— Śmieją się — rzekł Masłowski.
Brühl spojrzał srogo.
— Jak? cóż to ma znaczyć?
— Ale bo to ta sroga omyłka druku!
— Jaka?
Brühl nie wiedział nic. W istocie drukowany dekret zawierał najszkaradniejszy lapsus, jakiego mógł się zecer kiedy dopuścić. Któż wie, czy nie popełniono go umyślnie! »Spieszące posiłki państwa« drukarz zmienił na »nędzne posiłki«.
Nieśmiało wytłómaczył Masłowski, co się w dekrecie znajdowało. Minister zamilkł.
— Król jegomość pruski — dodał — wszystko to przypisuje Waszej Ekscelencji, do której ma największy żal; to też w obozie nieraz się słyszeć dawały odgróżki, że skoro czas będzie potemu, oczyszczą Prusacy i kamienia na kamieniu nie zostawią w dobrach Waszej Ekscelencji w Nischwitz pod Wurzen, w Grochwitz pod Herzbergiem, a nawet na zamku w Pförten na Łużycach.
— Niedoczekanie ich! — mruknął Brühl.
Masłowski, uzyskawszy tytułem pożyczki zasiłek i pożegnawszy ministra, który dłuższej rozmowy unikał, wybrał się do towarzyszów. Nazajutrz miał odjeżdżać do Drezna generał Bellegarde; przy nim więc wybrać się postanowił.
Prusacy od czasu osadzenia i zabrania w niewolę Sasów, daleko, mniej się obawiając, nie pilnowali już tak komunikacji pomiędzy Dreznem a resztą kraju. Królowi dozwolono ściągnąć stamtąd co mu do podróży było potrzebne, gdyż stanowczo za sześć dni do Polski jechać miano. August III najmocniej przekonany, iż to wygnanie długo trwać nie może, przyśpieszał sam wybór na sejm i wypoczynek w Warszawie. Brühlowi też dosyć było pilno wyrwać się z zasadzki i znaleźć dalej nieco od nieprzyjaciela, który się nań odgrażał.
Nie zapomniawszy o owym kawałku razowego chleba, przeznaczonym dla Spörkena, pan Ksawery umyty, uczesany, odziany, podobniejszy do człowieka, coraz weselszy, dosiadł jakiegoś lichego konia pożyczonego mu tutaj i pokłusował za generałem do Drezna.
Dostał się tu jeszcze w porę, aby po miesięcznej przeszło niebytności dostrzedz niezmierną różnicę między ową stolicą Augusta mocnego i słabego, a miastem zajętem przez pruską załogę.
Nie tknięto wprawdzie zamku, w którym królowa, nie zważając na nieprzyjemności spotykające ją i niebezpieczeństwo, na jakie narażone być mogła, chciała pozostać do końca; lecz przebrzmiała w nim muzyka, teatr był zamknięty, Włosi rozpędzeni, liczny dwór zmniejszył się dezercją, prześladowaniem, brakiem funduszów na jego utrzymanie. Król Fryderyk, który całą zajmował Saksonję i kiedy niekiedy wypłacał coś komu fałszywymi pieniędzmi, które umyślnie na te ciężkie czasy bić kazał, królowej pensji odmówił, życząc aby się o nią udała do męża i ministra.
Cicho więc i smutno a pusto było na zamku królowej.
W mieście królowało wojsko i militarny panował porządek. Na wałach i murach ustawiono już owe magdeburskie działa, w pysznym pałacu japońskim zrobiono skład słomy dla wojska; koszary na Nowem Mieście, gmach korpusu kadetów, gewandhaus, ratusz, zmieniły się na lazarety, do których zwieziono rannych z pod Lowositz i ze wszystkich utarczek. W ulicach więcej widać było wojskowych, niż mieszczan i ludu. Nad Elbą dwadzieścia kilka pieców z saskiej mąki na saskiem drzewie wypiekało chleb dla żołnierzy Fryderyka. Generał Wylich rządził w mieście. Z rozkazu protektora Saksonji, wprowadzając słuszną oszczędność, kancelarjom ze 190 000 talarów pensję zredukowano do trzydziestu. Talary z dobrego srebra zabierano do kas pruskich, mieniano je na efraimy różnego rodzaju, w których miedzi więcej niż srebra było.
Masłowski, wjechawszy do Drezna, poznać go nie mógł: ani owych lektyk złoconych, ani świetnych ekwipażów, ani elegantów dworskich, nigdzie widać nie było. W pałacu Brühla Prusacy zrobili odwach i szpital. Pożegnawszy generała, któremu towarzyszył, Masłowski pojechał wprost do Fuchsowej. Tu go bodaj za zabitego miano. Gdy stanął u drzwi i szukał oczyma, komuby powierzył konia, spostrzegła go i poznała gospodyni i jak szalona ze schodów ku niemu zbiegła.
Zabrakło jej tchu i głosu, gdy go witać zaczęła. Ludność domu całego zbiegła się zmartwychwstałego oglądać. Masłowski, ledwie z serdecznych uwolniwszy się uścisków, poszedł na górę. Szczęściem Fuchsowa obroniła się była od pruskiego oficera, którego jej chciano dać za załogę: mieszkanie było wolne, a rzeczy, z wyjątkiem niewielu obróconych na użytek w rachunku należności, znalazły się jeszcze całe. Fuchsowa wchodziła i wychodziła, śmiała się, płakała; opowiadała, jak ją oficer chciał gwałtem pocałować, jak mu się heroicznie obroniła, i nie dała spocząć Masłowskiemu, póki nie spostrzegła, że, słuchając jej, padłszy na łóżko, mimo wymownego opowiadania, usnął głęboko i chrapał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.