Z siedmioletniej wojny/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Pan Ksawery Masłowski spał jeszcze, gdy gospodyni jego, nie pytając o pozwolenie, weszła do pokoju.
— Na miłość Boga! pan śpisz, a pan nie wiesz nic! — zawołała.
Porwał się stolnikowicz, oczy przecierając.
— Cóż się stało? kot waćpani zdechł!
— Jak można żarty w takiej chwili stroić. Na zamku się coś stało!... Ja nie wiem: po całem mieście chodzą okropne wiadomości, Prusacy wczoraj cały zamek trzęśli, szukali po piwnicach, po strychach; hrabinie Brühlowej precz wyjeżdżać kazano. Mówią, że pochwycono człowieka, co chciał struć króla pruskiego. Szukają jakiegoś sekretarza, co z nim należał do spółki, jakoby ukrytego na zamku. Sądny dzień... a pan śpisz...
Usłyszawszy ostatnie wiadomości, Masłowski, który wiedział trochę, co się na zamku działo, bo się tam często jakoś podkradał, ażeby czasem piękną baronównę zobaczyć, porwał się z łóżka jak oparzony i zaczął wołać, aby mu do ubierania się podawano.
Pospiesznie odział się, nie bardzo zważając, co na siebie kładzie, a że zima była już bardzo ostra i mróz wielki narzucił futerko, aby co prędzej biedz się dowiedzieć na zamek.
Z rana wprawdzie pruskie straże były pozdejmowane, stali znowu szwajcarowie; na pozór nie było nadzwyczajnej pilności koło zamku: lecz dokoła spotykało się twarze i figury, jakie się tu zwykle nie trafiały. Po ulicy Zamkowej i około katolickiego kościoła przechadzało się mnóstwo odartusów, których łatwo było posądzić, iż niedawno pruskie mundury pozrzucali. Nie doznał pan Ksawery żadnej przeszkody, wchodząc na podwórze. We wnętrzu było spokojnie. Poszedł więc jak zwykle na schody, azali gdzie w korytarzu kogo znajomego lub baronówny nie spotka.
Była to godzina mszy rannej, której królowa słuchała w małej kaplicy. Masłowski stanął tak, aby wracający dwór go nie minął. Jakoż potem wyszła zakwefiona królowa, a za nią hrabina Brühlowa i inne panie. Pepita, zobaczywszy Masłowskiego zatrzymała się.
— Wiesz pan o wszystkiem? — spytała.
— Nic nie wiem, oprócz, że coś się miało stać nieprzyjemnego. Na tę wieść przybiegłem.
— Simonisa szukają... cały zamek wczoraj przetrzęsiono... Ocalić go potrzeba. Jabym na sumieniu miała jego nieszczęście, bom go wciągnęła, namówiła, skusiła. Ja go ocalić muszę! muszę! — powtórzyła baronówna z energją wielką.
Masłowski spojrzał.
— Czy mi pani ufasz? — spytał.
— Pytasz pan o to? — ruszyła ramionami.
— Jest on tu?
Pepita głową tylko odpowiedziała. Ksawery zamilkł posępnie, potarł czoło.
— W korytarzu naradzać się niepodobno — rzekł — chodźmy, jeśli pani pozwoli.
— Proszę! chodź, zmiłuj się! Myślałam o was, spodziewałam się jeszcze wczoraj.
— Ja nic nie wiedziałem.
Mówiąc tak, weszli do pokoju frejliny.
Było to mieszkanie, do którego w zwykłe dni nigdy stopa obca posunąć się nie mogła. Masłowski pierwszy raz przestępował próg tych cichych pokojów, w których niewieścia dłoń z wdziękiem właściwym kobiecie rozłożyła wszystko. Nie śmiał się posunąć daleko od progu.
Pepita wskazała mu, by szedł za nią. Zrzuciwszy z siebie zasłonę, w której szła do kaplicy, stała przed nim w całym blasku piękności, której smutek i znużenie dodawały uroku. Załamała ręce.
— Na miłość bożą, radźcie! — szepnęła — lecz nie mieszajcie się wy, ażebym poraz wtóry nie miała na sumieniu ciężaru. Jego szukają na niego czatują: chociaż go wczoraj nie znaleziono, są pewni, że się tu znajduje.
— Najprzód o tem się przekonać potrzeba — rzekł Ksawery — wprawdzie około zamku kręci mnóstwo ludzi, jakby z szubienicy oberwanych, ale ci może troskliwi są o co innego.
— W nocy go wyprowadzić trzeba — dodała Pepita.
— Najgorzej — przerwał Masłowski — nocą pewnie pilnować będą, w biały dzień najbezpieczniej.
Zamyślił się pan Ksawery.
— Bądź pani spokojną — rzekł — wyprowadzę go, znajdzie się na to środek. Lecz gdy go wyprowadzimy... cóż dalej? dokąd?...
Pepita oczy zakryła.
Pomocnik jej tak już był sprawą tą zajęty, że zdawał się nawet gospodyni, dla której był z takiem uwielbieniem, nie widzieć.
Gdyby to nie było bardzo straszne — rzekł — jakieby to było zabawne, z pod nosa Prusakom go wziąć i to w biały dzień.
— Jakże w dzień?
— Przebrać go najłatwiej, przecież na zamku znajdziemy w co... Niechno mnie pani puści do barona Spörkena.
Ruszyła się Pepita, ale Masłowski ją wstrzymał.
— Przecież i po dachach, jeśli zręczny, może doskonale dostać się na drugą stronę ulicy.
— Najłatwiejby go spostrzeżono. Co za myśl!
Masłowski z kolei najrozmaitsze podawał środki, ale jedne od drugich trudniejsze do wykonania. Wyczerpał cały swój zapas imaginacji i stał trochę zmieszany.
— Bądź co bądź — dodał w końcu — jeżeli w tej chwili największa jest pilność, należy go przetrzymać później mniej będą zwracać uwagi.
— Ale męczarnia tego człowieka!
Masłowski ramionami ruszył.
— Na to niema sposobu.
— Siedzi zamknięty w ciasnej i ciemnej kryjówce.
— Daj mi pani trochę czasu, namyślę się coś zrobić musimy...
— Panie — składając ręce, odezwało się dziewczę — zdejm mi z sumienia ten ciężar, całe moje życie ci wdzięczną będę. Myśl ta mnie dusi: jam winna.
— Trochę czasu, trochę czasu!... bądź pani spokojną.
— Daję panu godzin...
Masłowski uszy zatknął.
— Nie przyjmuję tego warunku, idę i nie wrócę, aż coś wymyślę.
Wybiegłszy z pokoju baronówny, Masłowski wprost skierował się do bramy i już miał się wymknąć w ulicę, gdy z dwóch stron para ciężkich rąk uderzyła go po ramionach i uczuł się zatrzymanym. W mgnieniu oka ręce mu w tył zarzucono i pruski żołnierz zawołał: Vorwärts!
Napróżno Masłowski wyrywał się i łajał, otoczono go i popychano. Gawiedź ta była najpewniejsza, że w młodym człowieku wzięła szukanego Simonisa. Tłum uliczny począł się natychmiast gromadzić, i z hałasem wielkim ulicą Zamkową pchano go tak ku Rynkowi. Masłowski zły był, choć z resztą nie obawiał się żadnych następstw groźnych. Uroczyście bardzo prowadzono go tak do komendanta, gdyż z każdym krokiem gromadziło się więcej ludzi. Przodem już pobiegł ktoś dać znać, że Simonisa prowadzono. W rozpiętym mundurze wybiegł naprzeciw tak pożądanego gościa: spojrzał z gniewu, obie ręce podniósłszy z pięściami do góry krzyczeć począł.
Ci, którzy wzięli Masłowskiego, chcieli usprawiedliwić pomyłkę i obdartus jakiś na ucho coś bardzo żywo począł, wskazując winowajcę, opowiadać Wylichowi, który się powoli uśmierzył. Wprowadzono go z rękoma związanemi do izby komendanta, żołnierze się cofnęli, ale instypajor pozostał. Zaczęło się badanie, na które bardzo spokojnie odpowiadał Masłowski, świadcząc się gospodynią swą i mnogimi znajomymi, kto był.
— Ja wiem, że ty nie jesteś Simonis — zawołał Wilich — ale sługa Brühlów, który do wszystkich intryg należał.
— Niczyim sługą nie jestem — rzekł Ksawery — byłem dworzaninem ministra, a dzisiaj przez samo poszanowanie dla królowej i pozostałej rodziny mojego króla chodzę do zamku.
— Ty o wszystkiem wiesz i ty mi musisz powiedzieć wszystko! — krzyknął Wylich — do więzienia! do więzienia!
Masłowski z początku wymawiał się, wspomniał o bilecie wydanym z rozkazu króla, o pochodzeniu, ale to nie pomogło nic. Wylich był zły i słuchać nie chciał, tupał nogami, powtarzając: do więzienia!
Szlachcicowi w końcu już się i tłómaczyć sprzykrzyło, odwrócił się milczący i dał prowadzić, gdzie chciano. Izba, do której go zamknięto, nie dalej się znajdowała, jak na odwachu, a odwach naówczas był w Brühlowskim pałacu. Była to więc doskonale znajoma panu Ksaweremu ciemna, sklepiona komnata, w której dawniej stróże i palący w piecu przemieszkiwali.
Gdy go tu wepchnięto znalazł się wśród kilkunastu ludzi pobranych za różne przewinienia, którzy tu losu swego czekali. Gawiedź była uliczna, obdarta, brudna, patrząca dziko; towarzystwo wcale nie przyjemne; lecz pan Masłowski, który nowicyat odbył w pruskiej niewoli, umiał się zgodzić z przeznaczeniem. Przyjęto go wejrzeniami nieufnemi i złośliwemi. Myślał że znajdzie może twarz jaką znajomą, lecz z razu nie spostrzegł nikogo. Pozarastałe zresztą w więzieniu brody, łachmany, sadze, i brud, czyniło tych ludzi nie do poznania zmienionymi.
Ławy pod ścianami służyły za siedzenia; wiadro z wodą i czerpakiem do powszechnego użytku. Milczenie przymusowe panowało w izbie, przerywane tylko mruczeniem, które, gdy się cośkolwiek głośniejszem stawało, żołnierz, stojący pode drzwiami, wołał kaprala, a ten z laską wchodził i, nie szukając winnego, grzmocił po plecach pierwszych z brzegu, co wpajało potrzebną solidarność gromadzie. Musieli się wszyscy wzajem pilnować aby hałasu nie było. Niektórzy palili coś nakształt tytoniu, napełniającego izbę dymem wlokącym się pasmami do okna. Masłowski począł pomyślać nad swym losem, gdy mężczyzna ogorzały, przygarbiony, z zawiązaną gębą, w czapce naciśniętej na uszy, tak, że twarzy jego prawie widać nie było, zbliżył się do niego. Stanął nad nim, bo Ksawery przysiadł był na rogu ławy, ręce w kieszenie włożył i patrzał długo. O ile twarzy, z pod szmat otaczających ją widać było, zdawała się uśmiechać.
Masłowski popatrzał i nierychło poznał w nim stróża niegdyś pałacu Brühlowskiego, który był przed kilku laty wzięty z Warszawy. Zwano go Kondratem. Był to Dyogenes w swoim rodzaju: milczący, powolny, śmiejący się ze wszystkich, niepotrzebujący wiele, obojętny nawet na rany i chodzący wśród najwytworniejszego dworu Brühlowskiego w obdartym kożuchu lub płóciennej odzieży, z rodzajem pogardy dla tych, którzy się na świecidełka zmagali.
Kondratem na dworze posługiwali się słudzy sług: on mył, wodę nosił, w piecu palił i robił to, czego nikt się nie podjął. Lecz służba jego i swoboda kończyła się z brzaskiem. Gdy inni wstawali, Kondrat gdzieś się w dziurę zaszywał i spał. W nocy włóczył się po najpyszniejszych salonach, często z ironicznem uśmiechem brał w ręce kosztowne cacka, przyglądał się im i stawiał drwiąco na miejscu. Główną zaletą jego była nieposzlakowana wierność. W pokoju gry często znajdował walające się pieniądze, po salach balowych zgubione klejnoty: wszystko to zbierał starannie i oddawał jak najwierniej.
Jemu nad ciepły łachman, strawę, dziurę, w której spał, i kieliszek wódki, nic więcej nie było potrzeba. Kondrat znał w pałacu nie tylko ludzi wszystkich, ale wiedział tajemnice, stosunki, nocne wycieczki, grzechy powszednie i śmiertelne tej gromadki, która grzeszyła wiele i niebardzo się nawet z tem kryła.
Obojętny dosyć widz patrzał, śmiał się, ramionami ruszał, a że języka ledwie urywanych wyrazów się nauczył, nie miał nawet przyjemności żółci swej wylać przed nikim, chyba przed którym z polskich paniczów, jak ich nazywał. Z Polakami dzieje się to zwykle, że doma buty mają do zbytku, ale za granicą, gdy swój język posłyszą, gotowi nawet takiego prostego chłopa uścisnąć. Tak przynajmniej dawniej bywało; Kondrat więc, jakkolwiek obdarte stróżysko, czasem się z paniczami wdawał w rozmowę: Masłowskiego zaś szczególnie lubił.
Teraz z politowaniem jakiemś patrzał na niego, ale zarazem twarz mu się, nawykła do szyderstwa, krzywiła ironicznie. Długo nie odzywał się nic. W końcu:
— No, a co, paniczu? — rzekł — dobrze?
Ksawery spojrzał.
— A ty tu dawno?
— Ja? a od rabunku. Ciąłem jednego po pysku i wsadzili, proszę panicza; a pan co?
— Ja nie zrobiłem nic, ot tak zachciało im się.
— A to wy tu nie wyżyjecie — rzekł Kondrat — ja, to co innego, ale wy. U nas, z pozwoleniem, świnie lepiej karmią...
— Jużem ja próbował też w niewoli pruskiej i zgniłego chleba i żadnego.
— Długo? — spytał stróż — ja dwa dni, jak woda jest i jest gdzie się położyć, to wytrwam bez niczego..
— A ja też — rzekł Masłowski.
Kondrat głową pokręcił.
— To, proszę panicza, na szlachcica dużo! to dużo!
Wśród tej rozmowy w obcym języku, co było niemców, słuchało ciekawie, co było serbów z Łużyc, którzy gdzieniegdzie słowo chwytali, uśmiechało się niby braterskim dźwiękiem mowy. Ale Kondrat już dłużej nie chciał gawędzić, zamyślił się posępnie. Masłowskiemu zdawało się, że go puszczą po kilku godzinach, ale nie przyszedł nikt. Rozdano chleb komisowy, posłano po wodę, naostatek i jakiejś polewki w kociołku dali. Szlachcic chleb swój wziął, jeść mu się nie chciało. Kondrat swój osolił, dobywszy z węzełka soli, i począł zajadać z wielkim apetytem.
Jedzenie gwar zwiększyło, kapral z kijem wszedł i ucichło wszystko. Stróż, ponieważ miejsca nie było na ławie, padł na ziemię niedaleko od Masłowskiego.
Inni też, jako tako podjadłszy, gdzie kto mógł, na podłodze próbowali spać, aby czas prędzej przeszedł. Gdy się uciszyło, Kondrat pochylił się do ucha Masłowskiemu.
— Gdybym ja chciał uciekłbym; a co mnie z tego?
— Jakim sposobem? — spytał Ksawery.
— E! bestje te nocą śpią jak zabite, a tu były w murze drzwi, które ja sam pomagałem w jedną cegłę zakładać. Jakby podłubał trochę, dziuręby zrobić łatwo.
— Gdzie one wychodzą? — zapytał Masłowski.
— Do pustej sieni, no z sieni do ogrodu i po wszystkiem.
— A straże?
— Od ogrodu ich niema. Ale nie warto pod zimę na mróz uciekać — dodał Kondrat — niechajno...
Ta wiadomość poruszyła mocno Ksawerego.
— Jedną noc przetrwam — rzekł w duchu — a drugiej wybiję mur.
Do wieczora nie zgłosił się nikt, nie spytał. Masłowskiemu zaczynało być bardzo nudno; przypomniawszy sobie jednak położenie Simonisa, wolał jeszcze swoje.
Noc przeszła na czuwaniu i słuchaniu chrapań i krzyków tej ciżby, której niespokojne sumienie odzywało się przez sen. Kondrat przespał na podłodze, jakby w najwyśmienitszej pościeli. Powoli zaczął się zimowy dzień robić i w pałacu ruch się wszczął niezwykły.
— Coś te djabły robią — rzekł stróż — albo pałac uprzątają, albo go do reszty burzą.
Ode drzwi więźniowie, coś pochwyciwszy z korytarza, mówili, że pałac dla króla sztyftują.
W istocie tak było podobno.
Około dziesiątej od komendanta przyszedł oficerzyna i zawołał pana Masłowskiego. Uwolniono go, nie mówiąc ani dlaczego, ani z czyjej łaski. Oficer tylko mu zapowiedział, ażeby z Drezna się wynosił.
Z równą prawie obojętnością, jak się dał zamknąć, wyszedł Masłowski, wsunąwszy coś w dłoń Kondratowi, który pozostał tak spokojnie jakby mu to zupełnie było jedno. Niepokój o Simonisa, chęć widzenia baronówny, skłoniły go, ledwie nieco otrząsłszy się i obmywszy, pobiedz do zamku. Bez pozwolenia tym razem poszedł wprost do pokoju Pepity. Nie było jej tutaj i młoda służąca tylko, której narzeczonego zabrali prusacy, siedziała, płacząc u okna. Masłowski poprosił jej, by pani o nim oznajmiła.
W kilka minut nadbiegła rozpromieniona Pepita.
— Podziękuj mi pan — rzekła — gdybym go nie uwolniła, siedziałbyś do końca wojny.
Masłowskiemu tego było potrzeba, ażeby rękę pięknej panny pochwycić i serdecznie spojrzyć jej w oczy.
— Jakim sposobem? — spytał.
— Przez stryjenkę moją, którą prusacy szanują — żywo odpowiedziała Pepita, obejrzała się na sługę i dodała cicho: — Gdybym tak mogła...
Wzrok jej odpowiedział, że Simonis jeszcze na zamku pozostał.
— Kiedy wyjeżdża hrabina Brühlowa? — spytał.
— Prędko, prędko; ale nie prędzej, aż... rozumie mnie pan.
Masłowski musiał się domyślić, że szło o zabranie Simonisa.
Więzienie nietylko mu nie odebrało odwagi ale go uczyniło zuchwalszym. Dał znak pięknej pannie, aby z nim wyszła na korytarz.
— Niema co zwlekać — odezwał się — król Fryderyk ma przybyć do Drezna, naówczas wszystko stanie się trudniejszem. Podejrzliwy zgryźliwy mięszający się do wszystkiego; kto wie, do czego się może rzucić. Ja biorę na siebie, że Simonisa wyprowadzę; dajcie mi go tylko: przebiorę, uczernię go, zbrukam, zabiorę do siebie i, albo obaj zginiemy, lub ucieczemy.
Baronówna zaprowadziła go do Spörkena, który rad był pozbyć się i odpowiedzialności i więźnia.
Zgodził się na wszystko. Poszli więc razem do pustej sali i, pozamykawszy drzwi, wyciągnęli Simonisa z kryjówki. Miał on tu i posłanie i jedzenie; zdaje się, że nawet, dodając mu odwagi, odwiedzała go hrabina Brühlowa; jednak, gdy się wydobył na światło dzienne, ledwie na nogach się mógł utrzymać. Kręciło mu się w głowie, blady był, jak trup.
Z sali przez cały szereg pokoi przeszli po cichu do gabinetu, w którym Masłowski zajął się przebraniem Simonisa. Generał sam dostarczył łachmanów, sadzy komin. a inwencji Masłowskiego żywa wyobraźnia. Szklanka wina orzeźwiła drżącego. Rozpuściwszy mu włosy i obmywszy je zpudru, zaczerniwszy twarz, okrywszy go łachmanami, zdawało się Masłowskiemu, że dokazał arcydzieła. Simonis, posłuszny jak dziecko, robił, co mu kazano.
Sznur i wiązki drew na plecach służyć miały do dopełnienia tej maskarady, która tragicznie skończyć się mogła. Spörken namówił Simonisa, aby za siermięgę wziął puginał i w razie, gdyby go kto chciał pochwycić bronił się nim a uciekał.
Masłowski iść miał nieco przodem tak, aby go z oczu nie tracić. Wszystko było jak najlepiej ułożone i zdawało się niepodobieństwem, ażeby Simonisa pod tą postacią poznać miano; brakło tylko jednej rzeczy; przytomności i męstwa. Szwajcar, znużony więzieniem, osłabły od nieustannego strachu, gdy miał wyjść za próg, tracił męstwo i wypraszał się do mroku. napróżno Masłowski starał się mu wytłumaczyć, iż właśnie naówczas straże najczujniejsze były.
Naostatek, gdy z niego szydzić zaczynano, Simonis ruszył się nareszcie w korytarze puste. Masłowski zbiegł drugimi schodami. Spörken, ukryty w oknie, zdaleka miał mieć oko na cały przebieg tej niebezpiecznej próby.
Dziwnym trafem: w chwili właśnie, gdy Simonis z bijącem sercem wychodził w podwórzec zamkowy, rozmierzając oczyma dosyć znaczną przestrzeń, która go dzieliła od wrót, ulicy i swobody, na Kreuz Kirche, Frauen-Kirche i w innych kościołach uderzono gwałtownie we dzwony.
Król Fryderyk w swoim starem płaszczu, na Brühlu wjeżdżał do miasta; tym razem chcąc być zamku bliżej, nie do pałacu Moszyńskich, ale do Brühla pałacu jadąc prosto, gdzie sobie kazał wyporządzić mieszkanie.
Simonis, usłyszawszy dzwony, nagle zadrżał; nogi mu się zadygotały, nie wiedział co to znaczyć miało, zatrzymał się, jakby zapomniał, w którą ma się kierować stronę.
Była to właśnie dla niego chwila najpomyślniejsza bo żołnierstwo wybiegło do bram w ulicę Zamkową, w nadziei że tam króla zobaczy; w drugich wrotach został jeden żołnierz roztargniony. Simonisowi wszakże dwoiło się w oczach, widział niebezpieczeństwo, nie pojmował tego składu pomyślnego okoliczności. Masłowski już stał w bramie i sobą napróżno zasłaniał żołnierzowi drogę, aby przekradającego się nie mógł zobaczyć. Simonis stał. Spörken, który na to patrzał za oknem, ręce łamał i klął niezdarnego awanturnika. Tak drogi już moment pierwszy został stracony. Dzwony biły ciągle zapamiętale.
Superintendent Am Ende, który w kilka dni potem miał króla-filozofa uczęstować predyktem, do którego użył za godło Suum cuiqe, witał właśnie Fryderyka w rynku. W mieście panowała wrzawa, dochodząca aż tutaj. Simonis wreszcie oprzytomniał i, widząc, że nikt nań nie patrzy, nikt się go nie czepia począł iść ku bramie.
Szczęściem to było w istocie, iż nikt nie miał czasu nań spojrzeć, tak źle grał swoją rolę starego stróża przygarbionego pod wiązką drew niesioną do domu. Biegł zbyt żywo, prostował się, zdradzał niepokój i niepewność siebie.
Ale żołnierz właśnie patrzał w ulicę, a Masłowski ciągle służył za parawan, gdy naostatek Simonis się szybko z bramy w ulicę wychwycił. Tu mu sił zabrakło, musiał się oprzeć o ścianę.
Masłowski odetchnął wolniej.
Wkrótce potem przebrany biedak wywlókł się poza kościół. Ksawery poszedł za nim.
Do mieszkania jego trzeba było iść przed pałacem Brühla, przed którym stał właśnie bataljon piechoty i gdzie się króla spodziewano. Obawiając się, aby nieprzytomny Simonis nie rzucił się na oślep, Masłowski, mijając go musiał mu szepnąć:
— Za bramę, nad Elbę... i naokoło do mnie... czekam na was...
Iść razem niepodobna było; tu zresztą Simonis nie zwracał już niczyjej uwagi i mógł się łatwo w tłum wmieszać, którego wszędzie było pełno.
Jakkolwiek lud był może przywiązanym do dynastji, dwa takie panowania, jak Augusta Mocnego i Słabego, nie mogły przejść bez skutku. Na kilkuset ludzi, co się rozrzutnością dworu żywili i zbogacili, miljony cierpiały pod uciskiem niesłychanym. Podatki były ogromne, a obchodzenie się z krajem surowe. Szlachta miejscowa kilka razy chciała u stóp tronu złożyć najpoddanniejsze prośby, ale Brühl ich nie dopuścił. Lękano się jej i zastąpiono cudzoziemcami. Cały kraj oprócz tego był protestanckim i fanatycznie do reformy przywiązanym, która na dworze cierpianą była, gdy katolicyzm doznawał opieki czynnej i krzywił się coraz więcej. Widziano w Fryderyku, który wprawdzie przynosił wojnę, kontrybucje, kwaterunek, werbowanie przymusowe, monarchę protestanckiego i opiekuna kościoła. Część więc znaczna ludności zwracała ku niemu oczy. Król, który w Berlinie nigdy prawie, oprócz obrzędów uroczystych i przymusowych, nie bywał w kościele, w Dreznie gotów był nawet kazań słuchać cierpliwie.
Pochód przez miasto pod oknami zamku, pod oczyma królowej i jej rodziny, umieszczenie się o kilkadziesiąt kroków od rezydencji, mogło uchodzić za brawadę, i było nią zapewne w istocie, bo pałac Brühla, zniszczony zupełnie, ani wygodnym ani przyjemnym być nie mógł.
Simonis, unikając kup, które się tu gromadziły, wyszedł zaraz za bramę i spuścił się małą ścieżyną pod samymi murami, która stała całkiem pustą. Gdy Elba wzbierała, rzeka niekiedy podchodziła pod stare ściany twierdzy; teraz pomiędzy niemi a rzeką była dróżka, która prowadziła na przedmieścia zamieszkane przez rybaków. Pomimo chłodu, czuł pot na czole; otarł go, sparł się o mur i stał długo, odzyskując zwolna trochę odwagi i energji. Lecz nie był to już ten sam człowiek, który się niedawno ważył na wszystko.
Przedłużona trwoga ciągłego oczekiwania wyczerpała siły i ochotę do czegokolwiekbądź oprócz ocalenia życia. Myślał znowu z tęsknotą o Bernie, o siostrze, i byłby przyjął ubóstwo wieczne, byle z nad jego karku ustąpił ten miecz Damoklesa.
Szubienica, koło, rwanie końmi, ćwiertowanie, wszystko to z kolei przychodziło mu na myśl. Hrabina Brühlowa, wielkość przyszła dostojeństwa, bogactwo, czemże były, położone na szali obok takiego sromotnego końca? Długo stał Simonis, nim się opamiętał i powlókł dalej. Rozgorączkowanie myśli, to chwilowo usunięte niebezpieczeństwo, dozwoliły mu zapomnieć, iż pewien był pozostać zgarbionym włóczęgą w łachmanach. Naprzód wiązkę drew rzucił pod murem, potem, trąc czoło i twarz, oczyścił ją w części z sadzy i umyślnego brudu; naostatek rozprostował się i zwykłym krokiem począł iść nad Elbą.
Tu już naówczas stało kilka letnich domków i mieszkań zajmowanych przez zamożniejszych dworaków. Simonis zapomniał lub nie wiedział, że wuj Ammon miał tu maleńką posiadłość. Przypuszczać zresztą było trudno, ażeby ją w tej porze zimowej mógł odwiedzać. Lecz są ludzie stworzeni do tego, ażeby im się nie wiodło.
Troskliwy o swój opuszczony domek, powracał właśnie stary Ammon pieszo, spiesząc do miasta, usłyszawszy dzwony zwiastujące króla przybycie, gdy na drodze oko w oko, niemal go potrąciwszy, spotkał się z Simonisem. Obaj stanęli osłupieli. Ammon wiedział od Wylicha o swoim kuzynie i jego zdradzie, wypierał się go z całych sił: gdy w tem dziwnem przebraniu zjawił się mu przed oczyma. W pierwszej chwili zawachał się z poznaniem, Simonis też chciał, nie dając czasu do rozmysłu, uciekać, gdy Ammon rzucił się na niego.
— Stój! ty trudniu! przechero jakiś! łajdaku! stój! — I chwycił go za ramię.
— Czy waćpan chcesz mnie wydać? — zawołał Simonis, obejrzawszy, że na drodze nie było nikogo.
— Co ty tu... co ty śmiesz robić? jak?... — Ammonowi wyrazów nie starczyło — ty jakiś... mów!...
— Chcesz mnie wydać? — powtórzył Simonis — tego tylko brakło.
— Mam cię przechować? ty niepoczciwy, którego się wyparłem; ty zbóju — wołał Ammon — mam dla ciebie szyję poświęcić?
— Puśćcie mnie tylko, nie chcę więcej nic.
— Tak, idź, idź na złamanie karku; patrz — odwrócił się stary — Elba o dziesięć kroków; wiesz, co masz najlepszego do zrobienia? idź, utop się idź...
I pchnął go z całej siły; uszedł potem kroków kilka, gorączkowo począł szukać po kieszeniach, wyciągnął zieloną sakiewkę wysypał z niej ręką drzącą, co było, i rzucił stojącemu Simonisowi, poczem, nie odwracając głowy, puścił się ku miastu.
Maks wyczekał trochę, i kołując poszedł szukać mieszkania Masłowskiego, który nań oddawna czatować musiał: nie łatwo przyszło mu je znaleźć po dosyć długiej włóczędze.
Ksawery, nie chcąc, aby widziano przybywającego, wszystkich powyprawiał z domu; sam z za drzwi wyglądał w ulicę, syknął i dał znak a Simonis wbiegł co prędzej. Na górze czekały go suknie, spoczynek i jedzenie, którego nie skosztował. Zaledwie zrzuciwszy z siebie brudną odzież, którą Masłowski wepchnął do palącego się pieca, Simonis padł na łóżko i omdlał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.