Z siedmioletniej wojny/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG.

Choć w życiu nic się nie kończy, w książce, wedle prawideł i przyjętej formy, czytelnik ma prawo wymagać jakiegoś rozwiązania. Musimy go więc zaspokoić o losach osób, które się w obrazie ukazywały.
Część ich znaczna do dziejów należy i o tych z historji więcej się dowiedzieć można, niż ze skromnego naszego opowiadania. Rok następujący 1757 rozpoczął dla Saksonji szereg pamiętnych klęsk. Fryderyk z zaciętością dalszą prowadził wojnę, z różnem szczęściem, lecz z wytrwałością żelazną. Nie był on dla niego pomyślnym. W bitwie pod Kollinem cztery owe półki saskie, które się w Polsce przechowały, przechyliły zwycięstwo na stronę Austrjaków; najpiękniejsza gwardja królewska w niej padła, zginął Fryderykowi generał Schwerin, nad którego zwłokami płakał. Hrabia Nostitz i Benkendorf, rzuciwszy się na Prusaków, położyli trupem najpiękniejszego żołnierza. Ziethen na drugiem skrzydle otrąbiał zwycięstwo, gdy oni zadali tę klęskę.
— To moja Połtowa — zawołał król, patrząc na pobojowisko.
Królowa Józefa, która już była chorą, podniosła się, dźwignięta tą wiadomością; ale wkrótce potem przyszła wieść o zwycięstwie pod Rossbach i ta ją dobiła. Pobożna pani zmarła, nie ustąpiwszy ze swej stolicy, nie dożywszy wzięcia Drezna przez Austrjaków, którym je zdać był zmuszony generał Schmettau.
Fryderyk, wydawszy rozkaz cofnięcia się z miasta, wprędce je zapragnął uzyskać. Obiegli Prusacy stolicę, otoczywszy ją wszystkiemi siłami. Rozpoczęło się straszliwe owo bombardowanie, które pół miasta obróciło w perzynę...
Znane są wypadki wojny siedmioletniej, wciągu której Fryderyk zrozpaczony nosił przygotowaną truciznę i kilka razy chciał sobie życie odebrać.
Dziwnie szczęśliwy skład okoliczności ocalił go i państwo, któremu groziła zagłada.
Fryderyk w sile wieku wyszedł na tę wojnę, w której szło o życie, nie jego, ale Prus świeżo powstałych; wrócił do Berlina złamanym osiwiałym starcem, choć napół zwycięzcą. Los w tem miał udział znaczny, ale wielcy ludzie wszyscy jemu coś są winni, czasami więcej niż sobie.
Zaledwie pokój w Hubertsburgu został zawarty, August i Brühl natychmiast opuścili Warszawę, śpiesząc do Saksonji, na ruiny i zgliszcza. Ministrowi ulubionemu, który łask swojego pana nie utracił do końca, wynagrodził August starostwa Spiskiego i pałacu Fürstenbergów w Dreznie, nie licząc łask innych.
Hrabina Brühlowa nie doczekała wszakże ani powrotu ani końca wojny i zmarła 1762 roku w Warszawie. Brühl przeżył króla i do zgonu był tym wszechwładnym panem Saksonji i Polski, jakimeśmy go, mimo nieudolności jego widzieli. Słabość króla stanowiła siłę ministra.
Dnia 1 maja, po zawarciu traktatu, śpiewano po kościołach Te Deum, galerja została otwartą. W sierpniu powrócił Hasse z Włoch i w operze dano Siroe, na dzień imienia króla w rocznicę ustanowienia orderu Orła Białego. Opera, w której Fryderyk umieścił magazyn wojskowy, w mgnieniu oka odświeżona została. Po Siroe nastąpiła Królowa Amazonek Talestris, z muzyką i librettem napisanem przez synową króla.
W październiku, gdy się przygotowywano do nowego widowiska »Leucippo« na dzień urodzenia Augusta, król, siedząc u stołu, wśród obiadu, pochylił się na krzesło i uderzony apopleksją, skonał.
Brühl przeżył go o kilka tygodni, jakby ich losy z sobą były związane; zachorował natychmiast po zgonie dobroczyńcy.
Kurfirst, który się z nim obchodził dosyć łagodnie, zażądał złożenia wszystkich urzędów; zostawiono mu jednak pensję znaczną...
Katolik w Polsce, ewangielik w Dreznie, na łożu śmierci Brühl wrócił do wiary, w której się urodził. Nałożono sekwestr na majątki, który w r. 1772 został zniesiony, i prawie cały przeszedł na dzieci Brühla. Oprócz innych po nim pozostałości, dlaczegobyśmy zapomnieć mieli o książce od nabożeństwa! Wyszła ona w tych czasach, gdy minister był jeszcze w najświetniejszem położeniu i gdy jej nie na pociechę w utrapieniach, ale dla ludzi potrzebował, którym się pragnął okazać natchnionym, uniesionym czystą miłością bożą. Odgrywanie tej roli religijnego człowieka należało do całości sztuki, którą z takim talentem doprowadził aż do spełnienia ostatniej, czarnej zasłony. Mors ultima linea rerum.
Simonis, w niełaskę wpadłszy, tułał się po Warszawie, przebywał jakiś czas w Białymstoku, w Wilnie, po dworach możniejszych panów polskich, odgrywając dwuznacznie rolę rezydenta, sekretarza, przyjaciela, wędrownika, wedle okoliczności.
Tymczasem, zdaje się, że przez jakieś tajemne kanały porozumiewać się musiał z dworem pruskim i uzyskać zapewnienie bezkarności (okupione zapewne znaczącemi jakiemiś wyznaniami), gdyż zaraz po zawarciu pokoju w Hubertsburgu zniknął z Warszawy, a wkrótce potem zapewniono, iż go w Berlinie widziano. Tu jednak Fryderyk, znacznie rozczarowany względem cudzoziemców, nie musiał go chcieć użyć do niczego, bo miejsca jawnego przynajmniej niemiał, a żył sobie jako człowiek prywatny i swobodny.
W roku 1774 Blumli, także odprawiony po śmierci Brühla, lecz dosyć zamożny, dzięki przeszłości, przybył do Berlina, mając powody opuszczenia Saksonji, i osiedlił się z nadzieją wstąpienia w służbę pruską. Siedział tu już pół roku bezskutecznie, gdy raz pod Lipami niespodziewanie się spotkał z Simonisem.
Poznali się obaj, choć obaj byli bardzo znacznie zmienieni na twarzy i na humorze. Zrazu zawahał się jeden i drugi, witać się czy nie; ale gdy Blumli podał rękę i napół się uśmiechał, Maks też ją wyciągnął.
— Co robicie w Berlinie? — począł Simonis.
Blumli, nie chcąc się spowiadać, złożył swą podróż na ciekawość, na brak zajęcia i zastrzegł się od pytań dalszych tem, że żadnego obowiązku nie ma, a nawet o żadnym nie myśli, zapewne po niejakim czasie wrócić chcąc do Szwajcarji.
Simonis, ubrany bardzo skromnie, dosyć podstarzały, z twarzą bladą i spokojną, gdy mu zadane pytanie Blumli nazad odesłał i zwrócił ku niemu, zrazu wahał się z odpowiedzią.
— Wyleczyłem się — rzekł po chwili — z choroby ambicji i z chętki dobijania do sfer, które nie każdemu bywają dostępne: gotów dziś jestem na małem się ograniczyć.
— Ale cóż robisz? zostajesz w Berlinie?
— Prawdopodobnie — rzekł Simonis trochę zakłopotany.
— Masz jakie zajęcie?
— Tak, jak żadnego.
Wszystko to były zagadki. Blumli, nie czując w nim chęci szczerego tłómaczenia, już go chciał pożegnać, gdy Simonisowi zebrało się na odwagę; wziął go pod rękę i odezwał się:
— Choć ze mną, do mnie.
O kilkadziesiąt kroków stamtąd, weszli do domu, na którego dole była cukiernia. Pominąwszy ją, Simonis zaprowadził przyjaciela w dziedziniec i w oficynie na prawo, której okna wychodziły na małą boczną uliczkę, zadzwonił na pierwszem piętrze. Służąca przyszła otworzyć.
Z drugich drzwi na chwilę pokazała się młodziuchna kobiecina, w domowym czepeczku, gosposia, niebardzo wykwintnie ubrana, i znikła. Simonis wprowadził Blumlego naprzód do swego pokoju, bardzo przyzwoitego i wygodnego; potem do mieszczańskiego saloniku, w którym widocznie były ślady kobiety. Blumli nie śmiał pytać o nic, ażeby przyjacielowi nie być zbyt natrętnym, gdy Simonis, rękoma biorąc dłoń jego, rzekł cicho:
— Widzisz, ożeniłem się!
— Jakto? żonaty jesteś? z kim?
Simonis westchnął, głos zniżając.
— Aspirowałem — rzekł — do daleko wyższych sfer i losów, ale prawdziwe szczęście nie ściele gniazda tak wysoko.
— Miłość więc? — przerwał Blumli
— Tak — rzekł Simonis — była to miłość, która się poczęła, gdy żona moja była prawie dzieckiem. Jam trochę o niej zapomniał, ale ona mi była wierną... No, no, i wróciwszy co było robić... ożeniłem się.
Ostatnie wyrazy dokończył niemal ze wstydem jakimś. Blumli aż się rozśmiał.
— A! na Boga! — zawołał — toś doskonale uczynił; zazdroszczę ci, jesteś szczęśliwy: cóż więcej potrzeba?
Z zawstydzenia Simonisa domyślając się, iż świetnego zapewne małżeństwa nie zrobił, Blumli nie pytał o szczegóły, gdy gospodarz wybiegł na chwilę do drugiego pokoju i, podszeptawszy tam coś, powrócił.
W dobry kwadrans otworzyły się dzwiczki i osóbka dziwnie podobna do owej słynnej czekoladnicy Liotarda, ale ciemnooka i ciemno-włosa, ubrana na prędce w jedwabną sukienkę, wniosła na tacce butelkę wina i ciasteczka.
Była to ta sama nieubrana gosposia, którą Blumli ujrzał wprzódy przez drzwi wpółotwarte. Simonis żonie swej przedstawił przyjaciela i ziomka. Młodziuchna jejmość usiadła przy nich, zapraszając i częstując z gościnnością natrętną ludzi nie wielkiego świata, a dobrego serca. Blumli znalazł ją bardzo miłą, wesołą i wdzięczną.
Kieliszki szły szybko jedne po drugich, gosposia przyniosła jeszcze jedną butelkę, a tuż wszedł nowy gość niewykwintnie ubrany, bo w fartuchu pod surdutem. Był to ojciec pani, cukiernik, który jako Szwajcara i ziomka przychodził poznać pana Blumlego. Zaczęła się tedy ożywiona rozmowa i gość dowiedział się z niej, że dawny sekretarz ministra, dawny sekretarz gabinetowy króla, dawny wielkich nadziei, ajent polityczny był dziś pomocnikiem cukiernika.
Karjera jego zdawała się być skończoną na zawsze, a Charlotta o żadnej innej myśleć mu nawet nie pozwalała, nasłuchawszy się o niebezpieczeństwach, na jakie mąż jej był narażony.
— Chwała Bogu! — mówiła żywo — w domu nam na niczem nie zbywa; niema czego się po świecie dobijać, narażając się na skręcenie karku, a nam to do czego?
Blumli, przesiedziawszy parę godzin u Simonisa, z westchnieniem mieszkanie jego opuścił. Jakkolwiek skromną nader była dola kawalera Maksa, majętniejszy od niego Blumli prawie mu jej zazdrościł.
Panna baronówna Pepita, po wywiezieniu Masłowskiego przez ojca, zamknęła się z początku i na świat pokazywać nie chciała; potem zmuszoną była na świat powrócić, ale się na nim zachowała obojętnie, dumnie i licznym swym wielbicielom, ażeby jej nie nudzili długo, dawała sumaryjną, bardzo ostrą odprawę. Wkrótce też, mimo wdzięku i mienia i zamożności jej, nikt się już do niej nie posuwał; mówiono sobie, że Pepita ma w sercu nieuleczoną jakąś miłość.
Masłowskiego młodego więcej już na dworze nie widziano. Ojciec nie poprosił nawet o uwolnienie go od obowiązków; jak go dał wprzódy Brühlowi, tak go potem samowolnie odebrał i na wsi zamknął.
Stolnik z tego powodu zerwał nawet z Ministrem i jego adherentami, stojąc w opozycji przeciw dworowi, któremu przebaczyć nigdy nie mógł, iż śmiał mu chcieć syna ożenić; nazywał to tyranią, absolutum dominium itp., i stał się zagorzałym republikanem.
Pan Ksawery, za karę, iż śmiał rozporządzać swem sercem, nie odniósłszy się wprzódy z tem do ojca, chociaż miał zapowiedzianem z góry, że o małżeństwie myśleć nie powinien, mianowany został ekonomem w majątku stolnika. Przychodził wprawdzie do stołu i niekiedy wzywany był do gości, ale zwykłe dni spędzał w polu, stodole, przy kosarzach, młóckach itp. Niekiedy ojciec dla złamania buty i swawoli młokosa, jak powiadał, sadzał go w smrodliwej gorzelni, nakazując pilnować żyda i wypędu wódki; czasem posyłał go biedką jednokonną do Hrubieszowa, Chełma i Lublina po sprawunki. Po półroczu dopiero dano mu lichego konia wierzchowego. Ojciec jednak, monitowany podobno przez duchownego, księdza dziekana Pietraszkiewicza, zliczywszy lata synowskie i obrachowawszy się z sumieniem, postanowił go ożenić, by krewkości młodzieńczej koniec położyć; chciał mu folwark Rudy wypuścić sam, rozpatrzywszy się po sąsiedztwie, wybrał mu pannę chorążankę Zerkowską, jedynaczkę, po najdłuższem życiu rodziców mającą posiąść sąsiednią wieś kapitalną Żłoby.
Pewnego wieczoru, gdy Ksawery, klucze od stodoły i lamusu odniósłszy, stał u progu, czekając na dyspozycję pańszczyzny, stolnik westchnąwszy odezwał się:
— Coś chciałem mówić... waćpanu przychodziła do ożeńku ochota... hm! Musiała już djablo bezżenność dokuczyć, kiedy aż Niemka zasmakowała! Wchodząc w to, nie jestem tyranem żadnym — dodał stolnik — na ożenienie wreszcie, acz antycypowane, piszę się, aby jakiego zgorszenia niebyło; ale sam waści wybiorę żonę.
Spodziewał się podziękowania stolnik; spojrzał: Ksawery stał i milczał, wcale nie rozradowany.
— Cóż tedy waszmość na to? — spytał.
— Ja nie mam ochoty do ożenienia! — wyrwał się Ksawery.
Ojciec stanął zaperzony, biorąc się w bok.
— A to tak! rozumiem! Jak ojciec sobie życzy, to nie. Otóż gdy mi się podoba, ożenię waszmości; bo prawo mam i po nosie sobie grać nie daję; rozumiesz waść?
Ksawery, nie chcąc ojca jątrzyć milczał.
Nastąpiło kazanie całe o posłuszeństwie, jakie dzieci są rodzicom winne, o przykazaniu bożem: »Czcij ojca i matkę twoją«, o Niemcach i Polakach, o niesforności młodzieży itp. Wysłuchał go cierpliwie pan Ksawery, nie ważył się ani słowem odpowiedzieć, ojca w rękę pocałował i odszedł.
Stolnik był markotny, ale uparty. Nazajutrz kazał synowi jechać do Żłobów, do chorążostwa, pod pozorem zamiany pszenicy na nasienie. Dał mu list do Zerkowskiego: Ksawery pojechał. Przyjęto go tu uprzejmie. Panna była zdrowa, hoża i wychowana po domowemu, a we dworze znać było gospodarstwo niezmiernie zabiegliwe. W izbie gościnnej jejmość z córką liczyły i gatunkowały motki i talki poodbierane ze wsi, ważono len i rozdawano, wcale się gościa nie wstydząc. Sam chorąży kilka razy z kluczami chodził do lamusa, ludziom nie wierząc. W dziedzińcu rozesłany był len naprzeciwko pokojów często przez drzwi otwarte ujrzeć było można przechodzących z różnemi gospodarskimi potrzebami ludzi. Chorążanka, milcząca, zarumieniona, przypatrywała się gościowi; matka też. Mówiono mało o rzeczach obojętnych.
Obiad, na który zaproszono, choć widocznie z występem, był niezmiernie prosty: legumina, która się nie udała, składała całą paradę.
Gdy Ksawery powrócił, jeszcze ledwie z konia nie zlazł, gdy już w ganku nań ojciec czekał. Próbkę pszenicy przywiózł. Wieczorem stolnik spytał o pannę, jak się podobała; Ksawery milczał.
Poszło tedy na upartego. Ojciec co trzeci dzień do Żłobów jeździć kazał w konkury, czasem sam towarzyszył. Sadzano pana Ksawerego przy chorążance. Młodzieniec był grzecznym, ale nic więcej. Rachując na krewkość i na świeżość panny, stolnik się omylił i był zły. Po niejakim czasie chciał zrobić zaręczyny; Ksawery, nawykły do regoru, rzucił mu się do nóg i powiedział, że nie może żenić się i nie ożeni. Scena była okrótna: hałas, wrzawa, aż się służba pode drzwi zbiegła. Stolnik wrzeszczał, czerwieniał, bił pięścią o stół; nic nie pomogło. Długo się jednak uspokoić nie mógł. Przeklinał dzień i godzinę, gdy syna oddał na dwór niemiecki, który mu jedynaka zepsuł i zrobił z niego jakieś stworzenie, niewiedzące samo, czego chciało.
Odłożono zaręczyny ad futura, nieodstępując od nich. Energja ojca walczyła z mocnem postanowieniem syna. Postrzegł w końcu pan Masłowski, że w nieodrodnem dziecku jego własna krew grała. Na radę do księdza dziekana... Ten życzył zostawić to czasowi: nie było w istocie innego ratunku, bo się stolnik do ostateczności posuwać nie chciał.
Życie Ksawerego było istotną próbą wytrwałości i męstwa. Lecz wesołe jego dawne usposobienie, swoboda umysłu, śmieszek na ustach, lekceważenie wszystkiego, zmieniły się bardzo. Pan Ksawery stał się milczącym, ponurym, zamyślonym, wreszcie blednąc mizernieć poczynał i chorzeć. Stolnik, który go jednego miał i po swojemu kochał, nie okazując po sobie nic, zakłopotał się.
— A choćby go też te niemieckie amory uleczyć miały — mówił sobie w duchu — co niemożliwe to na żaden sposób.
Chciał go kędyś wyprawić, znaleźć pozór jakiś do zerwania, wymyślić lekarstwo; ale ani on sam, ani ksiądz dziekan nie zdobyli się na żaden plan wykonalny.
Nastąpił wreszcie koniec wojny, wyjazd dworu z Warszawy i oddalenie się z nim panny Nostitz do Drezna. Ksawery, który, pomimo nadzwyczajnej ojca pilności, potajemnie pisywał do niej i odpowiedzi różnemi odbierał drogami, wpadł w większy jeszcze smutek, gdy mu oddalenie się baronówny nawet stosunki z nią listowne utrudniło. Stolnik się cieszył, gdy Niemcy pociągnęli do Drezna.
W tejże samej prawie chwili u mieszkającego w blizkości podkomorzego wypadł obchód imienin uroczysty, który na sposób saski solenizowano. Szlachta się zjechała z całego sąsiedztwa na mil dziesięć; szopę wystawiono, aby stół na kilkaset osób w niej umieścić; niewiem wiele beczek wina sprowadzono umyślnie.
Stolnik, który był znany z tego, iż w podobnych okazjach dostał kroku najtęższym, począł tego dnia iść o lepszą z lubelskim mecenasem Zawistowskim, także hulaką, jakich mało. Obaj zdrowia wymyślali, kielichy coraz ogromniejsze, osobliwsze sposoby picia; drugiego dnia wprawdzie Zawistowski legł bez zmysłów, a stolnik, nad nim pogrzebowego wypiwszy, tryumfował; lecz do domu wróciwszy, i sam się położył.
Leczył się kwaśnymi ogórkami, kapustą, śledziem, różnymi wymysłami; nazajutrz jednak nie wstał, a we dwa dni dostał gorączki i majaczył. Posłano po fizyka do Lublina, a ten oświadczył, że chyba silna bardzo natura zwycięży, bo w medycenie on środków nie widzi. W ciągu tygodnia było ciągle gorzej i coraz gorzej, spodziewano się kryzys, ale zamiast niej przyszło osłabienie i konanie. Stolnik, poczuwszy zbliżający się koniec, posłał po dziekana, spowiadał się bardzo przykładnie i umarł prawie przytomnie, synowi dawszy błogosławieństwo. O ożenieniu żadnem mowy nie było. Ksawery znalazł się więc panem woli i swobodnym. Pogrzeb stolnika przy ogromnej frekwencji obywatelstwa, ze stypą należną pamięci tak znanego pana, odbył się w Chełmie i kosztował na one czasy sumą znaczną. Wdziawszy żałobę, stolnikowicz pozostał w domu, regulując pozostałe interesa. Nie ruszył się wcale przez cały rok i sześć niedziel poczem nabożeństwo jeszcze w aniwersarz za duszę nieboszczyka odprawiwszy, do Warszawy pojechał. Dziekan który od czasu do czasu bywał, obserwował go i badał, wcale nie umiał powiedzieć, coby myślał. Tymczasem podróż się przeciągnęła.
Dowiedziano się nierychło, iż z Warszawy ruszył Ksawery do Drezna. Złożyło się to właśnie, iż tu w październiku przybył.
Króla przywróconego krajowi przyjmowano tu uroczyście, a Brühl dbał o to, aby mu na zwykłych nie zbywało rozrywkach.
Ale minister sam, jakkolwiek w łaskach zawsze u pana, dla którego był niezbędnym, czuł się nie tak wszechmocnym, nie tak siebie pewnym jak wprzódy.
Nie mówiliśmy w ciągu powieści o zajściach jego z hrabią Wackerbarth Salmour, niegdy przybocznym młodego kurfirsta, który Brühla nienawidził i w otwartej z nim był wojnie. W czasie siedmiolecia, gdy kurfirst mieszkał jakiś czas w Dreznie, a Wackerbarth z nim był także, udało się nieskończenie w małych rzeczach zręcznemu Brühlowi ściągnąć podejrzenia Fryderyka na nieprzyjaciela swojego, którego król pruski w Kistrzynie osadził. Wkrótce jednak intryga się wydała, puszczono go na wolność, ale cała rodzina, przyjaciele, stronnicy Wackerbarthów, całe otoczenie księcia Ksawerego, wszystko to, co stało poza dworem króla, tchnęło nienawiścią przeciw Brühlowi.
Młoda żona Fryderyka Chrystyana, Marya Antonia Bawarska, była też dla niego niebezpieczną współzawodniczką. Młodość, talenta, śmiałe chwytanie wszystkich środków, wiodących do opanowania władzy, obiecywały, że wszystko pod siebie zagarnie. Godziny panowania Brühla były policzone. Marya Antonia malowała, znała się na sztuce, pisała libretta, komponowała muzykę do opery i króla starała się zająć wszelkimi sposoby.
Kurfirst nie liczył się wcale. Był to dobry, łagodny, spokojny człowiek, chory od dzieciństwa i niemogący chodzić o swej sile. Matka napróżno starała się go namówić do zrzeczenia się tronu i ustąpienia praw ulubieńcowi jej, energiczniejszemu Ksaweremu.
Na dworze krzyżowały się więc wpływy różnych kółek, a choć Brühl zawsze panował nad królem, musiał się oglądać na przyszłość. Książę Ksawery nie krył się z nienawiścią ku niemu... August III nie tak w latach był podeszły, jak życiem zbyt wygodnem, zbyt pieszczonem wycieńczony. Bawiono go już jak dziecię, i to zdziecinnienie codzień było wybitniejsze, stawało się śmiesznem. Kuratela Brühla była nieuchronnie potrzebną, lecz stała się rażącą.
Masłowski wpadł do stolicy wśród nagromadzonych w niej zabaw, któremi starego pana rozerwać usiłowano. Zaczęło się to od weneckiego skoczka Cassaty, który sześćdziesiąt sześć sztuk pokazywał na linie, przyczem była arcyzabawna psia komedja, w budzie na Nowym Rynku. Później za Pirnajską Bramą, nad Elbą, na łące urządzono strzelanie do ptaka, którego siedem lat mieszkańcy Drezna nie mieli. Tysiące się też ludu na nie zbiegło. W dzień orderowy dnià 30 sierpnia, pierwszy raz w oczyszczonej operze grano Siroe, a w Brühlowskim ogrodzie na Frydrychsztacie było orderowe strzelanie do celu i stół dla kawalerów. Wszyscy ci panowie występowali w uroczystych szatach karmazynowych, bogato srebrem szytych. Był dla zabawy i sejm saski, było i wiele innych rozrywek.
Panu Ksaweremu jednak wcale o nie głowa nie bolała, szukał baronówny i znalazł ją nareszcie przy podstarzałej stryjence, dobrowolnie od dworu usuwającą się. Spotkanie było czułe i milczące. Stara baronowa, która stręczyła Pepicie kogo innego, ozięble przyjęła Polaka, ale sprzeciwić się nie mogła dawno postanowionemu małżeństwu.
Koniecznie formalności, które je poprzedziły, zabrały tyle czasu, iż Masłowski przytomnym był jeszcze uroczystej abdykacji generała Rutowskiego komendanta Drezna, którego miejsce zajął Chevalier de Saxe. Z powodu tego Brühl cały dwór wspaniale przyjmował znowu w ogrodzie swoim. Gotowano się do pierwszej próby Leucippa, gdy tegóż dnia król od stołu już nie wstał... W parę dni potem, po ślubie cichym w kaplicy królewskiej, Masłowski z żoną wyjechał do domu.
Nie umiemy powiedzieć zaprawdę, jakie było pożycie młodej pary, ale to pewna, że potomkowie jej choć z cudzoziemki urodzeni, mimo obawy nieboszczyka stolnika, nigdy w niczem nie dali poznać, iż obcej krwi kropla w ich żyłach płynęła.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.