Z papierów po nieboszczyku czwartym/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z papierów po nieboszczyku czwartym
Podtytuł Obrazek
Wydawca W. Czajewski
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piąty, o tem, jak uczennica przywitała swego mistrza i jak mistrz tłómaczył uczennicy, że, ani supinum nie jest burnusem, ani gerundium rotundą.

Ponieważ wyjechałem z Warszawy pociągiem nocnym, więc przybyłem na stacyę, wskazaną mi w marszrucie przez Biernackiego, o godzinie dziewiątej rano; szczęśliwie i bez żadnego wypadku.
Rządca oczekiwał na mnie. Gdy pociąg wchodził na stacyę, ujrzałem, jak stał na peronie. Było to bardzo grzecznie z jego strony i uprzejmości tej nie zapomnę mu nigdy — gdyż sam jeden w obcem miejscu możebym sobie nie poradził.
Przywitał mnie kordyalnie, z pewną poufałością, jak dawnego znajomego i odrazu zaprosił do bufetu, żeby, jak mówił, „wstawić“ coś gorącego.
Sądziłem, że się ta alegorya odnosi do herbaty, ale gdzież tam! Uprzejmy mój amfitryon zawczasu kazał przysposobić dwie porcye kotletów, które nie bez apetytu spożyłem, dziwiąc się, że człowiek może jadać tak rano.
Trzy konie porwały leciutką bryczkę i pociągnęły ją pędem wielkim po gościńcu. O godzinie dwunastej, w samo południe, stanęliśmy przed dworem.
W drodze jeszcze uprzedzony byłem przez mego towarzysza, że chlebodawca, a raczej pracodawca mój, niegdyś w swojem życiu coś sądził, i że z tej racyi, wszyscy tytułują go sędzią, co też i mnie czynić wypada; że, co jest konsekwencyą, wynikającą z powyższego, żonę sędziego należy tytułować sędziną; a panienka zaś nosi imię Wandy.
Dowiedziałem się również, że państwo sędziostwo wyjechali i z powrotem spodziewani są dopiero koło wieczora i że, na skutek tego, przedstawiony będę najpierwej mojej uczennicy, co się też stało.
Zaprowadzony byłem do małego saloniku, o dużem oknie weneckiem; pełno tam było kwiatów i światła, ślicznej słonecznej jasności.
W takiem oświetleniu przepysznem i na tle dekoracyi z naturalnej zieleni, ujrzałem dziewicę, którą obowiązany byłem zapoznać z Cezarem, Tacytem i Wirgilim, co zaraz od pierwszego spojrzenia wydało mi się nieco trudnem.
Gdym wszedł, podniosła się z krzesła i stanęła wyprostowana, wysmukła, jak trzcina, aczkolwiek pod względem wiotkości nie śmiałbym jej do trzciny porównywać.
Spojrzała na mnie bystro modremi, pełnemi inteligencyi oczami, niby badając mnie. Trwało to sekundę. Potem po twarzy jej przebiegł cały szereg drgnień delikatnych, prawie że niepochwytnych dla oka — i z nich utworzył się uśmiech bardzo przyjazny i pełen życzliwości.
Podała mi rękę i rzekła:
— Mam nadzieję, panie, że będziemy przyjaciołmi.
Wiem, że damom mówi się komplimenta, skłoniłem więc głowę i rzekłem:
— Sługą pani już jestem.
— A panie, cóż znowu? Nauczyciel powinien być przyjacielem i doradcą, ale nie sługą. Gdy staniemy odrazu na tym gruncie, stosunek nasz dalszy ułoży się jak najlepiej. Rodziców moich nie ma w domu, wyjechali, ale dziś powrócą. Korzystam z ich nieobecności i pomówię z panem w cztery oczy. Ojczulek mój zwykle mawia, że „clara pacta“... Czy dobrze powtórzyłam, panie?
— Doskonale.
— Otóż, jak panu wiadomo, ja się chcę uczyć po łacinie, a pan byłeś tak łaskaw, żeś się podjął być moim nauczycielem.
— Jeżeli zapytać wolno, jaki jest cel tej nauki?
— Do czasu pozostanie to moją wyłącznie tajemnicą.
— Szanuję cudze tajemnice, łaskawa pani, ale nie pytałem dla próżnej ciekawości; znając cel, do jakiego pani dąży, zastosowałbym do niego program wykładu.
— Podobno wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
— Do Rzymu zapewne; ale do medycyny inna, do filologii inna.
— Ach Boże! Jakże ja się panu wytłómaczę? Na lekarza kształcić się nie chcę, biskupem zostać nie mogę; niech więc stanie na tem, że pragnę się uczyć jako amatorka, dla własnej przyjemności.
— I jak daleko zajść pani w tej nauce zamierza?
— Jak najdalej.
— To bardzo daleko.
— A ileż czasu pragnie pani jej poświęcić?
— Czy na dzień?
— Nie, w ogóle.
— Bez ograniczenia, rok, dwa, trzy, pięć. To zależy. Nikt nas nie goni... Przez dwie godziny dziennie będę pańską pilna, uczennicą, reszta czasu należy do pana. A propos... zapewne pan grywa w preferansa?
Zdziwiło mnie to pytanie. Czyżby ta łacinniczka „in spe“ grywała także w karty? A może i tabakę zażywa?
— Grywam — odrzekłem — ale dlaczego pani o to pyta?
— Bo na wsi ta umiejętność jest prawie niezbędna.
— Więc i pani grywa?
— Nie; mówię, że jest niezbędna dla panów; ale wracajmy do rzeczy. Lekcya będzie od dziesiątej do dwunastej. Zastanie mnie pan codzień w tym pokoju. A może te godziny wolałby pan mieć dla siebie?
— A pani! cóż znowu? Kiedyż zaczniemy?
— Choćby zaraz. Ja panu zadawać będę pytania. Czy w samej rzeczy jest to język tak trudny jak mówią?
— Nie; jeżeli kto nie żałuje pracy, to mu idzie...
— A czy taki piękny, jak mówią.
— Ja nic piękniejszego nie znam.
Uśmiechnęła się trochę ironicznie.
— To pan chyba wielu rzeczy nie zna. A widział pan też kiedy las? gwiaździste niebo? burzę? Słyszał pan śpiew słowika, szum wody? Czytał pan naszych poetów?
— Widziałem, słyszałem i czytałem.
— I cóż?
— Nie widzę dobrej racyi do porównań — odrzekłem — tamto co innego, łacina co innego. Tamto piękne w swoim rodzaju, to w swoim. Gdy się pani uczyć zacznie, a przypuszczam, że z zamiłowaniem, gdy pani bliżej pozna mowę starożytnych Rzymian, przyzna mi pani słuszność.
— Chciałabym jak najprędzej.
— Będziemy szli systematycznie, po szczebelkach, od najniższego ciągle do wyższych. Zaczniemy od abecadła, potem pójdą deklinacye, zaimki, liczebniki, następnie konjugacye, gerundium, supinum...
— Co pan powiedział?
— Gerundium i supinum.
— Cóż to jest?
— Dowie się pani z czasem.
— Ja sądziłem, że to rodzaj zwierzchniego okrycia, jakaś peleryna, lub rotunda.
— Nie, łaskawa pani, nie peleryna to, ani rotunda; po półroczu lub po trzech kwartałach wytrwałej nauki dojdziemy do gerundium.
Uśmiechnęła się zagadkowo, a było w jej uśmiechu coś, co mi się niepodobało, jakaś złośliwość... może szyderstwo przelotne. Z czegóż ona szydzi? Czy z łaciny, czy ze mnie? Jeżeli z łaciny, to sama się na śmieszność naraża: jeżeli ze mnie, to... to ustąpię z tego miejsca. W każdym razie postanowiłem mieć się na baczności. Z chłopcem, wreszcie nawet z dwoma, z trzema, dałbym sobie rady, na małą dziewczynkę próbowałbym wpływać za pomocą łagodnej perswazyi, ale z taką panną!..
— Jeździ pan konno? — zapytała nagle.
— Jak żyję, nie siedziałem na grzbiecie tego użytecznego, ale zarazem i niebezpiecznego zwierzęcia.
— To szkoda, ale mam nadzieję że się pan nauczy.
— Ja? A w jakimżeby celu?
— Choćby dla naszego towarzystwa. Nie będzie pan chyba zamykał się w swoim pokoju, jak odludek, ale zechce przyjmować udział w naszych wycieczkach i rozrywkach. Zapewne wiosłuje pan dobrze?
— Bynajmniej. Ze wstydem przyznaję, że i w sztuce nawigacyi biegły nie jestem. Uczyłem się i uczyłem innych wyłącznie na lądzie.
— To będziemy zabierali pana jako balast, to jest, przepraszam — rzekła zarumieniona — źle się wyraziłam, jako towarzysza.
Skłoniłem głowę w milczeniu, nie dając poznać, że porównanie do balastu sprawiło mi niejaką przykrość. Panna indagowała dalej.
— A grywasz pan w wolanta, w krokieta?
— Pojęcia o tem nie mam.
— Więc w cóż pan grywasz?
— W szachy, łaskawa pani, i to, pochlebiam sobie, nieźle; nadto w karty, w niedrogie gry komersowe.
— Grywa pan w szachy, to bardzo dobrze; jest ktoś, co się z tego ucieszy.
— Amator?
— Zapalony i podobno gracz dobry; nasi panowie nie chcą z nim zasiadać do szachownicy, uważają go albowiem za zbyt silnego przeciwnika.
— Któż jest ten pan?
— Nazywa się Tobiasz Tupet.
— Pierwszy raz słyszę podobne nazwisko i przypuszczam, że człowiek, który je nosi, jest pochodzenia cudzoziemskiego.
— Jest to żyd, zobaczy go pan zapewne niedługo, gdyż sądzę, że nieomieszka przedstawić się panu.
Rozmawialiśmy jeszcze z kwadrans o rozmaitych przedmiotach, o zabawach, o łacinie, o Tobiaszu; wreszcie pożegnałem moją uczennicę i poszedłem do oficyny, ażeby w nowem mojem mieszkaniu uporządkować książki i drobne ruchomości i zaprowadzić w niem ład, do jakiego zawsze byłem przyzwyczajony.
Czynność ta zabrała mi kilka godzin czasu. Gdym ją skończył, poproszono mnie do dworu.
Sędzia, był to mężczyzna, co się nazywa okazały, wysokiego wzrostu, dobrej tuszy. Siwy już, miał poważny wyraz twarzy i długie, zawiesiste wąsy. Pani sędzina, szczupła i niewysoka, miała powierzchowność bardzo sympatyczną, a na twarzy jej malował się wyraz wielkiej dobroci.
Przyjęli mnie nietylko grzecznie, ale przyjaźnie i przyznaję, że to odrazu ujęło mnie za serce.
Wieczorem przyszedł proboszcz i przyjechał pan Dukszner, cichy jakiś człowieczym i bardzo mało mówiący. Jak się dowiedziałem później, był to bliski sąsiad pana sędziego i prawie codzienny gość. Miał on mająteczek o dwie wiorsty ztamtąd, ale sam nie zajmował się już gospodarstwem. Prowadził je zięć, sam zaś pan Dukszner dał sobie, jak mówił, emeryturę, to jest czytywał gazety i codziennie prawie stawiał się na partyjkę u sędziego.
Gdy się już wszyscy zebrali, sędzia powiedział, że szkoda czasu, który, według angielskiego przysłowia, wart jest tyle, co pieniądze.
Szanując mądrość angielskiego narodu, zasiedliśmy bezzwłocznie do stolika.
Ma się rozumieć, zrobiłem z góry zastrzeżenie, że drogo nie grywam i grywać nie mogę. Moi partnerzy przyjęli je wybuchem śmiechu.
— A dobrodzieju, słusznie czynisz — rzekł ksiądz — że się drogiej gry obawiasz, ale trafiłeś właśnie na ludzi, którzy drogich gier nie cierpią. Jeżeli gramy, to nie dlatego, aby się zgrywać nawzajem, lecz aby przyjemnie czas przepędzić.
Potwierdził to sędzia i pan Dukszner i tak oto utworzyła się partyjka, wcale dobrze dobrana. Żadnemu u nas nie chodziło o zyski, lecz o kombinacye i rozrywkę.
Przytem szła gawędą, co się zowie. Pan Dukszner miał świeże wiadomości, trzymał kilka gazet i prawił o polityce, jak wytrawny dyplomata.
Ksiądz miał zawsze pogodny humor i rozweselał towarzystwo; sędzia, o ile mu artretyzm nie dokuczał, opowiadał rozmaite i bardzo zajmujące niekiedy wspomnienia i epizody z dawnego życia towarzyskiego.
Człowiek ten był jakby żyjącą kroniką okolicy i to nawet szerokiej; znał wybornie wszelkie koligacye i stosunki rodzinne swojej sfery, wiedział: kto z kim jest w jakim stopniu pokrewieństwa, a daty wszelkie wybornie pamiętał.
Był to człowiek, aczkolwiek niemłody, jednak w całej sile życia, tylko owo cierpienie nieznośne, które czasem po kilka miesięcy przykuwało go do miejsca, kwasiło mu humor i odbierało wesołość, jaką miał z natury.
Ksiądz, domator ogromny, od piętnastu lat wybierał się, z porady lekarza, do Karlsbadu, ale wybrać się nie mógł i wyjazd z roku na rok odkładał. Pan Dukszner leczył się w domu kamforą i wręcz twierdził, że tylko ten jeden cudowny środek podtrzymuje życie ludzkie, a wszelkie wody są wierutnem głupstwem, wymyślonem przez lekarzy, na użytek złotych młodzieńców, goniących za posagiem i panien, które pragną wydać się za mąż bogato.
Jeden tylko sędzia co dwa lata odbywał podróż do Trenczyna, na Węgry, do gorących źródeł, ale uważał to sobie za ciężką pańszczyznę i po dwumiesięcznej nieobecności wracał do domu, jak do raju.
Jak mi opowiadał Tobiasz Tupet, sędzia zawsze, mniej więcej na tydzień przed powrotem do domu, pisywał do Biernackiego, żeby się postarał o dobrego i pewnego w nogach konia.
„Ponieważ — pisał — czuję się lepiej na zdrowiu, przeto chcę trochę się rozruszać i codziennie mam zamiar gospodarstwo objeżdżać“.
Biernacki zaraz udawał się na jarmark, lub do znajomych i szkapę spokojną dla sędziego kupował. I po każdym powrocie z Trenczyna ta sama historya się działa.
Sędzia wybierał się w pole; chodził po pokoju wyprostowany, dowcipkował, kazał sobie podawać pamiątkową szpicrutę, którą przed laty, od pewnego, bardzo znakomitego generała dostał.
Wychodził potem na ganek, popatrzył, popatrzył na konia i mówił do rządcy:
— Wiesz, Biernasiu, szkapa zdaje się dobra, ale dziś wyjątkowo każ zaprządz do bryczki; obawiam się żeby od konnej jazdy nie wrócił mi ból.
Takie wyjątkowe dni bywały codzień do jesieni, w jesieni znowu wilgoć, zimą mróz, wiosną chlapanina.
Wierzchowiec szedł do brony, a sędzia od czasu do czasu objeżdżał gospodarstwo na bryczce, a najczęściej siedział w domu, bo ból wracał, jakby na potwierdzenie teoryi pana Duksznera, który tylko w kamforę wierzył i kamforą wszystkich chciał ratować.
Takie to było nasze, codzienne prawie, kółeczko preferansa, w które się tak nagle i niespodziewanie dostałem.
Czasem, ale to bardzo rzadko, gdy sędzia czuł się zupełnie dobrze, zbieraliśmy się na probostwie, wypadało też i pana Duksznera odwiedzić.
Niekiedy nie było partyi preferansa wcale, goście przyjechać nie mogli. W takim razie graliśmy z sędzią we dwóch, w pikietę, lub w beziga, który w owym czasie uchodził za grę bardzo modną.
Zgadzaliśmy się z sędzią w zdaniu, że gra ta, aczkolwiek modna i zagranicą wymyślona, jest jednak mocno niedorzeczna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.