Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Pościg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Anc
Tytuł Pościg.
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Pościg.

Noc długa, zimowa, rozpostarła swe skrzydła ponad równiną Maciejowicką, otuloną białym puchem śniegu, czarne fale chmur, rzucane wichrem zalewały cały horyzont.
Cisza dokoła! odbicie śniegu dozwala rozróżnić, chaty wieśniacze, zabudowania folwarczne, wielki dziedziniec, w głębi dwór (zwany „biały“ przez powstańców) okolony włoskiemi topolami, których bezlistne gałęzie, sięgające zda się w chmury, wydają suchy, niemiły łopat, za każdym podmuchem szalonego wichru.
I znowu cisza! — Tylko w dali odwieczny bór sosnowy, przetkany dębiną, za każdym podmuchem wiatru, odzywa się jękiem i skargą, że mu żyć kazano na tej ziemi mogił, gdzie służyć musi tylko na szubienice — trumny — i krzyże!
Był to Styczeń 1864 roku.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Mieszkańcy „Białego dworu“ znużeni całodziennem podejmowaniem u siebie oddziału żandarmów narodowych udali się tego dnia wcześnie na spoczynek.
Nagle, w tej ciszy rozlega się tętent konia, potem szybkie kroki na ganku, i gwałtowne stukanie do drzwi.
Pan Z. snać przywykły do takich niespodzianek, zerwał się z łóżka, a narzuciwszy niezbędne ubranie, wyszedł na spotkanie gościa.
— Kto tam?
— Proszę otworzyć, swój, oddział Jankowskiego będzie tędy przechodził przed świtem, proszę przygotować możliwie największą ilość prowiantów dla niego, ja jadę dalej z tem samem poleceniem.
I za chwilę koń wraz z jeźdźcem zniknęli w ciemności.
W mgnieniu oka cały dwór był na nogach, służba pod czujnem okiem pani Z., przygotowywała posiłek dla zgłodniałych gości. Wysłano chłopca, aby zbudził wieś całą, polecając wszystkim przygotować jak najwięcej chleba, kartofli, kaszy dla powstańców, którzy nadejdą.
We wszystkich okienkach zabłysły światła, w całej wsi zawrzała praca.
Przed świtem wysunęła się długa kolumna konnicy Jankowskiego, weszli do wsi, dowódca nie pozwolił zsiadać, podawano im więc na koń posiłek, chleb, mięsiwo brali do tornistrów, a resztą chętnie się rozgrzewali.
Jankowski serdecznie podziękował i przeprosił państwa Z. za trudy, prosząc, aby jeśli Moskale w ślad zanim nadejdą, zatrzymać ich koniecznie do wieczora.
Wkrótce cały oddział zniknął w półmroku nadchodzącego świtu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wicher nocny przyniósł odwilż. Białe puchy śniegu zciemniały, coś jakby deszcz, jakby mgła, unosiło się w powietrzu, tworząc fantastyczne cienie.
Wstał dzień smutny, ponury, jak dola tej ziemi, której przyświecał.
Mieszkańcy Ksawerynowa, tak się nazywała ta wioska, zajęli się usunięciem wszelkich śladów pracy nocnej, przez drogę przepędzono stado bydła i owiec, dla zatarcia wejścia konnicy.
Około 10 rano, nadjechał wózkiem chłopskim jeden z oficerów Jankowskiego, był wyczerpany, jechał na kilkotygodniowy urlop do rodziny, w „Białym dworze“ miał spocząć 48 godzin.
Pani Z. posłała służącę do wsi, aby zapowiedziała wieśniakom: w razie gdyby Moskale nadeszli, że ten pan, który przyjechał, to brat pani, pan Piotr.
Z południa, z tej strony, z której nadszedł Jankowski, ukazały się piki moskiewskie, wkrótce cała wieś była nimi zalana, a do „Białego dworu“ wpakował się cały sztab z pułkownikiem na czele. (Zapomniałam nazwiska).
Pułkownik zwrócił się do pana Z., z pytaniem:
— Gdzie Jankowski? On tędy w nocy przechodził?
— Nie wiem, spaliśmy mocno, wiatr huczał, wył całą noc, — nic nie słyszeliśmy.
— Nie wiecie! — no ja się tu dowiem!...
Cała horda rozlała się po pokojach. Naraz spostrzegli nieszczęsnego młodzieńca (Naturalnie w ubraniu jego zatarto ślady powstańca.)
— A! pan jesteś młody buntowszczyk?
Pani Z. widząc, że młodzieniec straciwszy głowę, zbladł jak płótno, szybko przesunęła się pomiędzy oficerami, mówiąc:
― Panowie, mój brat jest słaby, dopiero wczoraj podniósł się z ciężkiej choroby, dajcie mu pokój, patrzcie jaki blady — a zwróciwszy się do mniemanego brata, wcisnęła mu w rękę butelkę z wódką i kieliszek, dodając:
— Piotrze, częstuj panów.
Pan Z. również z wielkim kielichem chodził od jednego do drugiego i nalewał im prostą wódkę, gdyż trudnoby było inaczej nasycić pragnienie blisko 40 Moskali, i na każde zapytanie: dokąd poszedł Jankowski? — lub ten młody pan to buntowszczyk? — pan Z. odpowiadał, wsunięciem w rękę pytającego, kieliszka wódki.
Żołnierze, którym wytoczono kilka antałków gorzałki, rozgospodarowali się we wsi, zabierając, co się tylko dało, pomimo surowego zakazu hulania, który to zakaz oficerowie, wybiegając na ganek, ciągle powtarzali.
Kazano sprowadzić na dziedziniec ludność całej wioski, aby indagować: dokąd poszedł Jankowski i czy ten młody pan we dworze, istotnie jest bratem pani?
Moskale każde pytanie popierali biciem w twarz lub nahajką po plecach; krzyki oficerów, lament wieśniaków, płacz dzieci, napełniły powietrze.
Lecz na wszystkie pytania była jedna odpowiedź:
— Spaliśmy w nocy — o Jankowskim nic nie wiemy, — ten pan we dworze, to pan Piotr — brat pani, siedzi tu dawno, jest chory.
Wszelkie policzki, kułaki, nahajki, nic nie pomogły!
We dworze, chcąc cały pułk zatrzymać, dano oficerom bigosu, sera i chleba czarnego (cały zapas białego oddano Jankowskiemu); ten ostatni okrutnie ich rozgniewał, a na wszelkie tłumaczenia, że biały się wyczerpał, twierdzili:
— Dla buntowszczyków macie biały, a dla nas to czarny!...
Płacz i lament na dworze nie ustawał, egzekucya nahajek trwała dalej, wraz z bezwzględna grabieżą, a na wszelkie prośby i uwagi państwa Z., robione pułkownikowi, że jego żołnierze biją i rabują i kiedy on przyrzekł, po ludzku się obchodzić, pułkownik odpowiadał:
— Powiedzcie wy, lub niech oni powiedzą, dokąd poszedł Jankowski, a my stąd wyruszamy.
Trwało to do wieczora. Pułkownik dał rozkaz wymarszu, lecz cały sztab ledwo mógł się utrzymać na nogach, tak był spojony. Żołnierze zaś siadając na koń, mieli wozy, siodła i baszłyki pełne łupów.
Nakoniec ruszono. Niestety jeden z poruczników tak był pijany, że nie widział, jak jego koledzy wyszli. Gdy obejrzał się po pustych pokojach, strach wrócił mu przytomność. Przerażony, zwraca się do pana Z. mówiąc:
— Baryń, ja nie Matwiejew, jej Bohu — ja Matusiewicz, ja nie Moskal, ja Rusin, — a co będzie jak Polaki przyjdą?
— No, to pana powieszą.
— Powieszą!? — Wy nie dacie — Baryń, jej Bohu! — ja nie Matusiewicz, Rusin, ja Matuszewski Polak, jej Bohu! Polak!
I z temi słowy podszedł do pana Z, a obejmując go za szyję, zaczął całować.
Pan Z. wywinął się z tak wstrętnego uścisku, nalał kielich wódki i wsunął go w rękę opoja, to dopełniło miary, wypiwszy, runął na ziemię. Włożono go wtedy na wóz i podwieziono za oddziałem.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy horda Mongołów zniknęła im z oczu, mieszkańcy wioski odetchnęli...
Wokoło pustka — zniszczenie!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dzielny lud spełnił swój obowiązek!
Zapewne to zboże wyrosłe na łanach zroszonych krwią bohaterów maciejowickich, wyhodowało takie plemię!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Wiatr ucichł — tumany mgły zmieniły się w puchy łabędzie, białe płatki z cichym szelestem sypały — sypały — napełniając powietrze, jakby szeptem błagalnej modlitwy: za tę ziemię zdeptaną stopą najezdnika — za ten lud katowany — za jednego z najdzielniejszych obrońców Ojczyzny Jankowskiego — który wkrótce miał ponieść śmierć męczeńską.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Anc.