Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Śmierć starego Pypcia sprowadziła znowuż do wsi komisyę. Przyjechał sędzia i doktór, pokrajali dziada, opisali go i wrócili do miasta. Zwłoki samobójcy pochowano na piaszczystym wzgórku, za cmentarzem. Ludzie, w nocy zwłaszcza, omijają to miejsce, bo podobno jakieś się upiory na niem pokazują.
Dzieci Pypcia straciły we wsi mir całkiem, ludzie zaczęli od nich stronić, a Florkowi, pomimo że aż do dziesiątej wsi zabiegał, nie udało się znaleźć dziewuchy, która chciałaby zostać jego żoną. Sprzedał też swoją część i powędrował daleko. Podobno do złodziei przystał i broi, dopóki go do kryminału nie wsadzą.
Do wsi sprowadził się drugi żyd Szymsio. Toczy on z Joelem ciągle zawzięte walki, przeklinają się nawzajem, skaczą sobie do oczu, raz stoczyli z sobą w samym środku wsi bój tak straszny, że aż ich wodą musiano oblewać, żeby się puścili. Wyniknęła z tego powodu wielka sprawa, do której z jednej i drugiej strony po kilkunastu świadków stawało. Sprawa z powodu wzajemności obelg skończyła się na niczem, ale ciekawość we wsi obudziła wielką, wszyscy z upragnieniem oczekiwali na rezultat — i ma się rozumieć oczekiwali bądźto u Joela, bądź u Symchy, według tego, ku któremu z nich się czyje sympatye skłaniały.
— Ten łajdak, ten gałgan, — mówił Joel do swoich stronników, — on będzie w kryminale siedział, żeby jego (rozumie się kryminał) czarny rok spotkał! Wy myślicie, że on jest żyd, prawdziwy, sprawiedliwy żyd, jak żydy bywają? Nie wierzcie temu, on jest cygan! on cały szelma jest!
Szymsio zaś mówił do swoich:
— W co ten Joel tak dufa?! Może w to że jest Mendla zięć, i że Mendel bogaty jest. Aj waj! co wy takiego gadania słuchacie, Mendel wcale nie jest bogaty, co miał to już dawno stracił przez różne głupie spekulacye. On jest wielki ryzykant, a teraz nie ma nawet tyle, żeby Joelowi dać na zapłacenie raty z karczmy. Tego szelmę Joela, tego rozbójnika, co mi przestęp drogi zrobił, co mnie podrapał i pokąsał wsadzę do kryminału — a ja wezmę karczmę na siebie. Obaczycie moi kochani ludzie, co to będzie! Dopiero zobaczycie że żyd żydowi nie równy, że jest pomiędzy nimi duża dyferencya! Aj waj! i jaka dyferencya! U mnie będzie zawsze wódka pierwszy gatunek! fajn wódka, taka wódka jak ja rozumiem! U mnie każdy chłop będzie miał kredyt, ja nie będę darł takiego procentu jak Joel, ja będę dla każdego usłużny... tylko niech tamten ztąd wylezie... ale spodziewam się że na to długo nie poczekamy, bo taki gałgan, jak on jest gałgan, zaplącze się w jaką kryminalną sprawę i pójdzie do aresztanckie roty, co się jemu już dawno należy....
Kłócili się z sobą Joel i Symcha, kłóciły się i wymyślały sobie ich żony, a nawet małe bachury Joela i Symchy rzucały jedne na drugich patykami i błotem, żeby stwierdzić antypatye swych ojców.
W miasteczku obaj wrogowie zjeżdżali się — w mieszkaniu Mendla robili obrachunek, dzielili się zyskami — i znowuż, powróciwszy do wsi, toczyli na nowo boje.
Wojna każda w ogóle jest ciekawa — to też i żydowska wojna w Biednowoli była niezmiernie zajmującem widowiskiem, tem się zaś od zwykłych wojen różniła, że nie strony walczące, ale neutralna strona ponosiła koszta i ciężary wojenne.
Joel, przekonawszy się że od czasu przyjęcia wspólnika, obroty finansowe powiększyły się w trójnasób, podziwiał mądrość swego teścia i nieraz mówił do niego:
— Aj rebe Mendel, rebe Mendel, wy macie złotą głowę, ona jest warta cały majątek! Z waszej porady ja robię dobre interesa i Szymsio robi dobre interesa i we wsi całkiem inny ruch się zrobił. Teraz dużo się poprawiło. Wielka szkoda że interes z lasem już skończony.
— Ty, Joel, — odpowiedział Mendel, — nigdy nie żałuj tego co już przepadło, bo od przepadniętej rzeczy nie ma procentu, a od żałowania boli głowa. Ty tylko myśl o tem co będzie i staraj się, żebyś nie miał przyczyny do żałowania... naprzód wszystko tak kieruj — żeby było git.
— I to prawda jest. Każde słowo co wy powiecie, to jest prawdziwa prawda... ja was za to bardzo szanuję rebe Mendel, obyście tak mieli długie życie!
Kusztycki pierwszy padł ofiarą wojny żydowskiej. Ciekawy z natury dowiadywał cię ciągle o jej przebieg, co mu zajmowało dość czasu. Chodził od jednej strony do drugiej na prześpiegi i wychylał przy tej sposobności kieliszki, a robotę w kuźni zaniedbywał. Już prawie wyswobodzony z długów zabrnął w nie znowuż i w procencie musi robić darmo koło wozów, biedek i podkuwania koni żydowskich.
Klnie bardziej niż dawniej i pije bardziej niż dawniej — i żona sprawia mu mydło częściej niż dawniej — ale to już mu nie wiele pomaga.
Rwanie zębów ludziom, sprawianie koni, zdejmowanie paskudników za poczęstunek wykonywa i w ogóle woli przyjmować zapłatę w spirytualiach, aniżeli w gotowiźnie.
— Pieniądze, — powiada, — to marność, bo je albo żydom trzeba oddać, albo baba z kieszeni wyciągnie — a co człowiek wypije, to przynajmniej wie że wypił na własność i że mu tego sam djabeł nie odbierze....
W domu gminnym, w kancelaryi, pani Domicella zajęta jest pisaniem. To co referuje nie ma charakteru urzędowego, jest to raczej nota poufna całkiem prywatnej natury.
Do skreślenia jej, szanowna dama wybrała czas nocny, jako porę najbardziej do pisania usposabiającą.
Usiadła przy stole kancelaryjnym, ubrana w powłóczystą bluzę jasno żółtej barwy — przyświeca jej blada zakopcona lampka, na stole rozpościera się arkusik różowego papieru z wytłoczonym wyrazem „Paris“ i intytulacyą: „Kochany Dyziu“.
Oparła łokieć na stole, pulchny podbródek na dłoni i siedziała tak przez czas dość długi. Zbierała myśli. Nareszcie gdy już całkowity plan listu dojrzał w jej głowie, pochwyciła pióro i z początku powoli, potem coraz szybciej pisać zaczęła.
List był następującej treści:

„Kochany Dyziu! Nie wart jesteś tego tytułu i bynajmniej nie zasługujesz na przebaczenie, ani na pobłażanie z powodu skandalu jaki zrobiłeś z Balcerem i młynarczykami o tę głupią gęś młynarczankę, która miała bezczelność łudzić się jakąś aspirancyą do naszego, twego nazwiska i do skoligacenia się ze mną! z osobą wyższej sfery i kondycyi, rzuconą przez zawistne pazury losu....

Tu autorka listu zatrzymała się. Wyrażenie „rzuconą przez zawistne pazury losu“ wydało jej się niezbyt trafne. Przekreśliła je więc i napisała „przez szpony losu“, lecz przekreśliła i to. Nareszcie aż podskoczyła na krześle, znalazła frazes:

„rzuconą z szalonej procy losu w przepaść nizkiej populancyi i wszelakiego chamstwa, ale niedoczekanie jej, żeby to się stało, ja tego Dyziowi nie powinnam nigdy przebaczyć, ale wzgląd na nasze kuzynostwo, na przyjaźń jaka nas łączyła, a wreszcie jak Dyziowi wiadomo na niezgłębioną dobroć serca kobiecego, które, to jest którego łagodność nie ma ani początku, ani końca, ani środka, wzięłam pióro do ręki aby napisać do Dyzia nie w moim interesie, gdyż wszystkie reweranse mego życia znikły i zmarniały w nietrafnej i niedobranej egzystencyi okraszonej grubym mezaliansem, który nie wyniknął z żadnej spekulacyi, z żadnego romantycznego wypadku, ale poprostu z rozpaczy serca skaleczonego, które postanowiło wyjść za co się trafi, aby wyjść i przekonać niewiernego, że się bez jego łaski wygodnie obejdzie i żeby widział całą nizkość swojej arogancyi, żem ledwie miała czas zoryentować się i zostałam zawiedziona w nadziejach snów dziewiczych i wyższego polotu, o czem bardzo dobrze Dyziowi wiadomo, że nawet nie ma o czem wspominać — więc nie dla mojej satysfakcyi, ale dla dobra samego Dyzia piszę, żeby Dyzio koniecznie starał się dostać napowrót do sądu do Biednowoli, bo Dyziowi nigdy i nigdzie tak dobrze nie będzie jak w Biednowoli, gdzie istota nieszczęśliwa i w same tylko zawody i różne turbancye wyposażona, przy mężu gamajdzie, jak Dyziowi wiadomo, jedno ma pragnienie żeby Dyzio był otoczony siostrzaną opieką, żeby Dyzio miał dobre pożywionie i serce ufne, które w stałości przechodzi wszelką imaginacyę... i wszelką ludzką ambicyę. Sędzia nasz opuścił swoją posadę, zaś chłopi powołali na to miejsce kolonistę Dmuchałę, który jako chłop wprawdzie trochę piśmienny, ale chłop zawsze i na każdym kroku potrzebować będzie światłego i pełnego edukacyi oraz inteligencyi przewodnika — a trudno sobie wyobrazić, żeby mógł wyszukać bardziej pożądanego i posiadającego lepsze aplikacye i kwalifikacye niż Dyzio; na ławników wybrano Stępora Jana i tego szelmę szwaba Balcera, który Dyziowi zrobił taką nieprzyjemność i skandal, ale na szczęście chciwy grosza niemczysko nie przystał na to i woli dalej siedzieć w swoim wiatraku, aniżeli sądzić sprawy... Na skandal niech Dyzio nic nie zważa, bo już ludzie na wsi zapomnieli, a ta piękność wypasiona na kluskach, ta Róźka, do której wzdychanie niech Dyziowi niebo przebaczy, już przestała być niebezpieczna, gdyż wyszła zamąż za młynarczyka Fryca i osiadła we młynie w Wólce — byłam przez ciekawość na ślubie i doprawdy niewiem, co Dyzio w tej szwabce powabnego widział, wyglądała jak tłomok upstrzony wstążkami. Druga siostrunia młodsza, podobno jak dorośnie, bo jeszcze szesnastu lat niema, choć na dwadzieścia wygląda, ma być wydana za młynarczyka Wojtka; gdyby był się Dyzio z Róźką ożenił, koligacya z Balcerem i z Wojtkiem podkopałaby do reszty moje wątłe zdrowie i byłabym legła w grobie, jak Dyziowi dobrze życzę; niechże Dyzio natychmiast rozpocznie starania o to pisarstwo w Biednowoli, a ja zapomnę o wszystkiem i przyjmę Dyzia z otwartemi rękami, tem bardziej że na tej pustyni Dyzio będzie, jak i był zresztą, jedyną duszą, która mogła się do moich wyższych aspirancyj dostroić... i pod względem pochodzenia, towarzystwa mi dotrzymywać. Pozdrawiam Dyzia serdecznie, zawsze szczerze i niezmiennie przywiązana kuzynka Domicella“.
P. S. „Nazwiska nie piszę, bo nie ma się z czem popisywać i wolę zawsze ten czarny punkt na tle mego nieszczęsnego losu, zakrywać welonem zapomnienia“.

Gdy pani Domicella skończyła pisać, wszedł do kancelaryi małżonek jej, który tylko co od wójta powrócił.
— Cóż to duszko? — zawołał zdumiony, — piszesz o tej porze?! Jak cię kocham nie ma żadnych zaległości, wszystko odrobione.
— Wiem o tem lepiej niż pan, — odrzekła wyniośle, — prawie wszystkie czynności przechodzą przez moje ręce, a jeżeli są odrobione to większa w tem moja zasługa niż pana...
— A więc?
— Więc chcesz wiedzieć co pisałam? doprawdy?
— To jest... jakby to powiedzieć? nie koniecznie, ale tak oto... z ciekawości jako mąż.
— To ci nie daje żadnego prawa do przeglądania moich korespondencyj prywatnych. Sekretów żadnych nie mam, ale kontroli poddawać się nie myślę... i radzę panu nie wszczynać takich głupich kwestyj.
— Duszko, duszko, — rzekł Kobzikowski, — jesteś kobieta wielkich zalet, inteligentna, światła, powiem nawet — genialna — ale czemu ja od ciebie nigdy dobrego słowa nie słyszę?
— Dla czego? Mam się tłomaczyć? Zniżać się do usprawiedliwień... Nigdy!
— Ale dla czego Domciu-serce, dla czego?
— No — boś gamajda i koniec!
Na tym argumencie kończyły się zwykle wszystkie rozmowy państwa Kobzikowskich.
Ani długoletnie wspólne pożycie, ani uległość i pokora męża, nie mogły zatrzeć w sercu pulchnej pani Domicelli żalu, że popełniła mezalians i że z wysokich progów arystokracyi zeszła na mizerny padół Biednowoli, między niższą populancyę i same chamstwo.
Gdyby przynajmniej posiadała jakiś tytuł; gdyby była sędziną, lub w najgorszym razie wójtową, to może, może pogodziłaby się z losem, co się tak po macoszemu z nią obszedł — ale być pisarką gminną, chłopską pisarką, to szczyt poniżenia i cierpień...
Biedna istota! aby zapomnieć o smutku, jadła konfitury, paliła papierosy — niekiedy pisywała listy do Dyzia i to była jedyna osłoda jej złamanego życia.
Biedna, nieszczęśliwa pani Domicella...
Grzędzikowski Onufry, stary dziad kościelny, wykopał grób dla Pypcia i na tem zakończył swoją grabarsko-cmentarną karyerę... Łopata wypadła ze zgrabiałej, trzęsącej się i narobionej dłoni...
Długo dość chorował, skarżył się na zimnicę i kolki, a chwilami bredził całkiem od rzeczy, chociaż przecież rozum i wymowę jego w całej parafii znano. Widocznie musiało mu się coś w tej wielkiej głowie popsuć.
Na kilka dni przed zupełną utratą przytomności Grzędzikowski odezwał się do żony w te słowa:
— Już to ja sam miarkuję i widzę, że się zostaniesz na ten przykład wdową, ale się nie martw, bo stan wdowieński, na ten przykład, bywa Bogu miły. Święta Zofija też była wdową i została na ten przykład świętą. I ciebie też na tym świecie niedługo, jako że jesteś babsko kruche i całkiem duchu w tobie niewiele.
— Et! nie pleć.
— Słuchaj tedy na ten przykład, kiedy ci powiadam i wiedz: jest we skrzyni na samem denku trochę groszowiny, to ci na twój krótki żywot wystarczy, jeżeli będziesz na ten przykład statkowała, i jeśli ci się nie zechce po weselach i po muzykach latać.
— Człowieku! toć mnie już kopa lat minęła!
— Wiadoma rzecz, że w babie na ten przykład, żeby ona złota była nawet i perłami nadziewana lekkość do samej śmierci siedzi i nie wiadomo, czy po śmierci gdzie się zapodziewa...
Onufrowa nie chciała słuchać dalszego ciągu perory, lecz pobiegła po Kusztyckiego i po Walencichę, żeby dziada, jako ludzie wiedzący, ratowali.
Wezwani przyszli i odbyli konsylium, które tem się od zwykłych odróżniało, że chory przyjmował udział w naradzie, a lekarze pili wraz z chorym lekarstwo.
Walencicha zaordynowała, żeby dać Grzędzikowskiemu trzy kieliszki z pieprzem, trzy bez pieprzu, trzy zaś z goździkami i żeby go okadzić. Kusztycki nie miał nic przeciwko temu, ale z góry oświadczył, że to się na nic nie zda, bo choroba siedzi za głęboko w środku i na żaden sposób na wierzch wyciągnąć się nieda. Lekarze wypili z chorym po trzy z pieprzem, bez pieprzu i z goździkami, Walencicha go okadziła, ale chory poznał, że Kusztycki ma racyę, prosił o księdza i o to, żeby wybrano suche deski na trumnę.
Stało się według jego woli. Kiedy umarł, zaraz przyszedł Maciej Łomignat, a że był do wszystkiego majstrowaty więc też sporządził trumnę fundamentalną, na urząd, jak się należy, słowem piękny statek i wygodny...
Piotr z Jasiem wykopali grób na cmentarzu między krzakami pachnącymi i Grzędzikowski legł w tym grobie na sen wiekuisty.
Kiedy pogrzeb się skończył, kanonik przywołał Piotra do siebie i rzekł:
— Mój kochany Piotrze, gdzie ja będę dziada szukał? Mogę trafić na pijaka jakiego, choć i nieboszczyk za kołnierz wylewać nie lubił — albo na łotra, i zamiast posługi i pożytku będzie tylko kłopot i zmartwienie.
— Toć prawda, księże kanoniku.
— Otóż, mój Piotrze, mnie się zdaje, że dla ciebie to akurat miejsce. Jesteś człowiek poczciwy i trzeźwy — zdrowie ci jeszcze służy jako tako, sądzę więc że zechcesz ostatek życia, w pracy, w posłudze przy domu Bożym, i wreszcie obok wnuczka twego przepędzić. Cóż myślisz o tem mój stary?
Piotr księdzu do kolan się skłonił.
— Wielmożny kanoniku, — rzekł, — już dla mnie lepszej służby nie szukać, boję się tylko czy potrafię spełnić wszystko jak należy.
— Nie wielka to sztuka, może tylko wśród zimy, gdy ziemia bardzo stwardnieje, ciężko ci będzie na cmentarzu robić — ale na taki wypadek, wolę ci kogo przynająć, a mieć ten spokój, że przy kościele jest człowiek uczciwy. Namyślaj się tedy.
— Ha, cóż się namyślać. Będę wedle sił moich pracował.
— To dobrze. Dziś już musisz na Anioł Pański zadzwonić, — a co jest jutro do roboty — to ci Jaś pokaże.
— Słucham wielmożnego kanonika.
— Ale, ale... Słyszę że nasz organista kręci się za miejscem, chciałby sobie coś korzystniejszego upatrzyć. Jeszcze roku w tej parafii dobędzie, a potem niech mu Bóg dopomaga, niech znajdzie lepsze miejsce. Otóż nie będę także nowego szukał, przez ten czas Jaś douczy się tyle, że będzie mógł zająć jego miejsce.
Staremu łzy radości zakręciły się w oczach.
— Ach! żebym ja jeszcze onej radości doczekał!
— Doczekasz mój Piotrze, doczekasz. Przecież żyją ludzie dłużej niż ty. W Wólce jest chłop, który blizko sto lat ma.
— Ha! wola Boża...
— Tak, tak; od jutra tedy Piotrze jesteś na służbie. Jaś ci rozpowie co trzeba będzie robić, o wynagrodzeniu pomówimy wolnym czasem. Teraz idź z Bogiem.
Piotr nie poszedł, ale pobiegł, o ile stare nogi na to pozwalały — pobiegł prosto do chaty Stępora i opowiedział wszystko co się stało. Wszyscy się bardzo ucieszyli.
Po wieczerzy zaś Piotr z gospodarzem bardzo długo rozmawiał.
Odeszli kawałek po za dom, na miejsce w którem łączka przytykała do pola, zapalili fajki i usiedli nad rowem. Piotr opowiadał jako Jasiowi niedługo będzie całkiem dobrze — i że już nie ma na głowie innego kłopotu, prócz tego, żeby swemu wychowankowi dobrej żony wyszukać.
Jan śmiał się.
— A toć, — powiada, — dzieciak, gdzie jemu o żonie myśleć! Przecież nie dawne czasy, jak gęsi pasł!
— Zdaje nam się bo zdaje, mój Janie. Lata lecą jak ptaki skrzydła mające. Sami powiadacie, że niedawno Jaś gęsiami ganiał, i oto dziś już w kościele na organach wygrywa. Ani się obejrzycie, jak mu się wąsy wysypią...
— No, to wtenczas będzie sobie żony szukał. Mało to dziewek na świecie.
— Ej Janie, Janie, skoro z wami o tem mówię, to znaczy, że cościć miarkuję, a myślę że i wy też sobie miarkujecie, jeno nie chcecie się przyznać. Powiadacie że dziewek na świecie dość... juścić wiadomo że dość, ale dziewka dziewce nie równa. Jedna będzie próżniak, druga kłótnica, trzecia nie gospodyni, insza tylko za tańcami.
— Wiadomo, aby tylko na skrzypcach zadudlił, to insza z łańcucha się urwie...
— Toż mnie o to głowa boli, żeby Jaś co dobrego dostał i z familii porządnej, z domu dobrego... Doczekam, albo i nie doczekam tego czasu, ale umarłbym spokojnie, gdybym wiedział, że waszej Magdy dziewucha będzie kiedy w Biednowoli organiściną. Jak myślicie Janie?
— Hm. Nijako to ryby przed niewodem łapać... ale jakby co do czego przyszło, ja przeczyć nie będę; jeszcze zięciowi i Magdzie zapowiem, żeby też nie przeczyli.
— Pamiętajcież Janie.
Jan jeszcze powiedział, że czas, że teraz nie ma sobie czem głowy zaprzątać, ale w duchu bardzo pragnął, żeby się tak stało, bo mając gospodarstwo duże, i pieniędzy dość, okrutnie chłopisko na honory zrobił się chytry. Już ławnikiem przy sądzie został — i choć nie pokazywał tego po sobie, ale rósł jak ciasto na drożdżach, gdy usłyszał, że go kto „panem sędzią“ nazywa. Rozłakomiony na honory, nie gniewałby się gdyby wnuczka jego organiściną została. Zawszeć i to coś znaczy....
Zazdrości Stęporowi zaszczytu sołtys Józef Gwizdał, który podczas wyborów dobrze zabiegał, żeby go na ławnika powołano, i niemało na to wydał pieniędzy. Zabiegi nie powiodły się, pieniądze poszły na marne, ale sołtys udaje że go to nic nie obchodzi.
— A mnie co! — powiada swoim zwyczajem, — w moim rodzie nijakich urzędników nie było, ja sobie jestem gospodarz obsiedziały, grunt swój mam, pieniądze mam — a wszystko reszta u mnie plewa i wiecheć!
Wszystko w cichej, spokojnej Biednowoli idzie po dawnemu; ludzie orzą, sieją, a jak przyjdzie czas zbierają co Bóg dał. Odmiany żadnej nie ma — tylko między żydami stała się kwestya.
Joel pogodził się ze swoim zawziętym wrogiem-wspólnikiem i już się nie kłócą.
Stało się to z powodu, którego sam nawet Mendel, chociaż taki mechanik do interesów, nie przewidział.
Podczas gdy Joel ze swoim wspólnikiem wojnę najzawziętszą toczyli, osiedlił się w Biednowoli trzeci żydek, wcale nie wspólnik i nie wtajemniczony w interesa. Myślał on sobie tak: niech się tamci dwaj kłócą, niech sobie wyrywają pejsy, włóczą po sądach, ja będę całkiem spokojny, i zamiast wdawać się w bitwy, będę prowadził z chłopami interesa.
Gdy Joel dostrzegł niebezpieczeństwo natychmiast, wspólnie ze swoim rzekomym wrogiem, uderzył na nieproszonego gościa.
Zrobił się wielki gwałt, awantura, bitwa — ale ów trzeci ustąpić ani myślał, powiedział im wprost:
— Moi kochani, ja także potrzebuję żyć i wypędzić się niedam.
Wtenczas Joel zaskarżył go do rabina, ale Mosiek, takie ów przybysz miał imię, jako sprawiedliwy chassyd, odrzekł, że Joela rabin nic nie znaczy, że jemu podobniej wodę wozić, aniżeli tytuł rabina nosić.
— Więc w co ty wierzysz, gałganie! — zawołali wspólnicy.
— Ja wierzę w mego „rebe“, do którego jeżdżę przynajmniej jeden raz w roku na święta.
— A gdzież on jest, ten twój wielki rebe?
— Nad pruską granicą.
Ponieważ z Biednowoli do pruskiej granicy bardzo daleko, a Mosiek ciągle wódkę sprzedawał, przeto wspólnicy udali się do Mendla po radę, w jaki sposób odwrócić nieszczęście.
Mendel myślał dość długo i rzekł:
— Lepiej razem z wilkiem jeść cudze mięso, niż dać swoje własne do jedzenia wilkowi... nie ma co, moi kochani, przyjmijcie tego gałgana do współki.....

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.