Złotowłosy chłopiec (Korotyńska, 1930)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Złotowłosy chłopiec
Podtytuł Baśń fantastyczna
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 3
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Korona“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
Złotowłosy
chłopiec.
Baśń fantastyczna
przez Elwirę K.
Z ilustracjami.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
Warszawa, ul. Marszałkowska 141.
DRUKARNIA „KORONA“
Warszawa, Żelazna 54
Tel. 426-14.






Przed wielu, wielu laty, w dalekim kraju, żył bardzo biedny drwal wraz ze swą pracowitą żoną i sześciorgiem małych dzieci. Pobłogosławił ich Bóg samymi synami.
Drwal po całych dniach rąbał drzewo w pobliskim lesie i nawet na obiad nie przychodził do domu. Cóżto była za radość dla dzieci, gdy pozwolono im zanieść obiad ukochanemu ojcu!
Każdy z synków chciał się czemś drwalowi przysłużyć, jeden niósł kromkę chleba dla ojca, drugi zupę, trzeci jarzyny i mięso, czwarty dzbanek z wodą, piąty talerze i łyżkę.
Szósty nigdy nic nie nosił. W ręku trzymał zawsze tylko laseczkę, ustrojoną kwiatami lub liściem i szedł zwykle na przodzie, przed swoimi braćmi. Był to chłopiec najzupełniej niepodobny do swoich braci i chociaż najmłodszy wiekiem, najsilniejszy był i najpiękniejszy.
Prześliczne blond włosy spływały mu na ramiona i szyję, błyszcząc, jak złoto, a cudne niebieskie oczy patrzyły na świat tak szczerze, że porywały serca wszystkich.
Ze złotowłosym bratem na czele chłopcy poszliby wszędzie i nie obawialiby się niczego. Zdarzało się często, że zabłądzili w lesie i szukając drogi spędzali godziny i dnie całe — nie zastraszała ich noc nawet, gdy mieli obok siebie silnego i rozumnego braciszka.
Pewnego dnia upalnego, dzieci przyniosły bardzo wcześnie ojcu obiad, pozostały na cały dzień w lesie, aby rozkoszować się chłodem i uzbierać trochę morw i borówek.
Nad wieczorem, gdy ukazywać się poczęły gwiazdy, kazał im ojciec wracać do domu, obiecując po ścięciu jeszcze jednego drzewa wrócić na noc do domu.
Dzieci usłuchały ojca i wziąwszy się za ręce powracały wesoło do domu. Na przodzie szedł najmłodszy z braci, jak zwykle z gałązką w ręku.
Noc zapadała szybko, upał się nie zmniejszał, było niezmiernie gorąco, ale dzieci nie zważając na ciemno i na zbliżającą się burzę, szły wesoło, przeskakując rowy i zagłębiając się w gęstwinę leśną.
Nagle przewodniczący im braciszek zatrzymał się. Szmer jakiś dał się słyszeć, jakieś odgłosy jakby zbliżały się do nich.
Podniósł chłopiec oczy ku wierzchołkowi drzewa i zobaczył błękitny obłok, rozściełający się na dużej przestrzeni.
Bardzo wysoko, na urwistej skale, siedziała piękna dama w aureoli złocistych blasków. Miała ona na głowie koronę z brylantów, włosy zaś jej świeciły jak promienie złote.
Przędła ona prześliczne złote nici, śpiewając pełną tęsknoty piosenkę.
Nie skończyła jeszcze wróżka swojej pieśni, kiedy naraz nić złota pękła. Złoty kłębek, wymykając się z dłoni, rozdarł hukiem powietrze i pogrążył się w ziemi, wydając huk przeraźliwy. Ziemia drżała, ogromne krople deszczu zalewały mchy leśne i trawy i przenikały sześcioro uciekających przed ulewą dzieci.
Ciemno zalało przestrzeń dokoła, nie widać było drogi do domu, błądząc, biegli synowie drwala przed siebie, nie widząc dokąd idą. Wreszcie wicher rozpędził ich, każdego z osobna i żadne z nich nie wiedziało, co się z jego braciszkami stać mogło.
Najmłodszy z nich błądził przez siedm dni i nocy po lesie, nie mogąc znaleźć drogi.
Uczuwszy głód, wyszukiwał jagód, lub też orzeźwiał się wodą z bijącego w lesie źródła. I tak przebył te kilka dni, niepokojąc się o braci, których był zawsze przewodnikiem, niepewny, jaki ich los spotkał. Często myślał o dobrym swym ojcu i matce, którzy kochali go nad życie i od ust sobie odejmowali, aby go nakarmić.
Ale złotowłosy chłopiec miał silny hart duszy. Nie płakał, nie rozpaczał, lecz wszelkiemi siłami starał się dobić do czegoś, coby byt rodzicom i jego braciom poprawiło.
Bo nietylko Bóg mu dał włosy złote, lecz i złote serce, myśląc tylko o drugich.
Razu pewnego, gdy chłopiec, znużony błądzeniem po lesie, wyszedł z gęstwiny, ujrzał z radością prześliczny park z pięknemi klombami. Woń cudnego kwiecia zalewała powietrze, napawając do omdlenia złotowłosego chłopca.

Z radości, że wyszedł już z gęstwiny leśnej i że łatwiej mu teraz będzie znaleźć rodziców i braci, biegł szybko, nie zważając na zastawione na ptaki sidła.

Wpadłszy w nie, nie wiedział co począć, gdy wtem wyszedł ze swego domku ptasznik i powitał go z radością temi słowy:
— Ot i złapałem ptaszka — podobasz mi się, zostań u mnie...
Chłopiec zgodził się z chęcią, stracił bowiem już nadzieję odszukania swojej rodziny.
Roztropny z natury, bardzo szybko nauczył się łapania w sidła ptaków i na trzeci już dzień od poznania ptasznika złapał prześlicznego ptaka o błękitnej barwie piór. Ptak ten mienił się na skrzydłach od złota i był powierzchowności niezwykłej.
Gdy Złotowłosy chciał oddać ptasznikowi, ten odwrócił się naraz od niego, wołając: Zdala odemnie, niegodziwcze! Piekło tu ciebie przysłało! Idź precz ze swoim dziwnym ptakiem!
Przy tych słowach wydarł mu z rąk złapanego ptaka i podeptał w jego oczach, poczem wygnał Złotowłosego, wymyślając mu i złorzecząc.
Biedny chłopiec znowu rozpoczął swą wędrówkę, błagając Boga, aby mu dopomógł odnaleźć rodziców i braci.
Minął tydzień, zanim spostrzegł zdaleka prześliczne ogrody i parki. Doszedłszy do nich, stanął, zdumiony pięknością znajdującego się tam kwiecia i roślin przeróżnych.
Przecudne róże napełniały wonią powietrze, a narcyzy i heljotropy odurzały wprost chłopca. Z mistrzowstwem urządzone klomby zachwycały symetrją i przedziwnym doborem kolorów.
Wysokie stuletnie drzewa ocieniały to siedlisko cudów i piękna, a przepyszny wodotrysk oświeżał woniejące powietrze.
Chłopiec stał w podziwie, nie widząc, że zbliża się ku niemu właściciel tego ogrodu, dopiero, gdy do niego przemówił, ocknął się jakby z zachwytu i z radością zgodził się na pozostanie u niego.
— Potrzebowałem chłopca do pomocy — mówił ogrodnik — możesz więc tu zostać. Nauczę cię pielęgnowania roślin i szczepienia drzew, bądź tylko pracowitym i posłusznym.
Złotowłosy słuchał pilnie nauki i rad swego mistrza, a że był bardzo pojętny, zrozumiał sztukę ogrodnictwa tak szybko, że na trzeci już dzień posłał go ogrodnik do lasu, aby wyszukał krzak róży dzikiej dla zaszczepienia na nim róży. Złotowłosy spełnił jego żądanie i wrócił po chwili z gałązką różaną w ręku. Cała gałąź obciążona była przecudnemi złotemi różami.
Ale, zaledwie chłopiec pokazał swemu panu wspaniałe kwiaty, ogrodnik wpadł w gniew okropny i tupiąc nogami ze złości, zawołał:
— Zdala odemnie, niegodziwy chłopcze! Piekło tu ciebie przysłało! Idź precz natychmiast ze swemi złotemi różami!
I zdeptał cudne kwiaty, wyrwawszy je z rąk zdumionego dziecka i kazawszy mu się wynosić.
Złotowłosy znów został opuszczony i samotny. Błąkał się głodny i znużony po lesie, napróżno wyglądając kogoś żyjącego.
Wspominając dach swój rodzinny i miłość ojca i matki, chłopiec zalewał się łzami tęsknoty i żalu.
Błądził tak przez dni siedm, chodząc od drzewa do drzewa, od skały do skały, szukając śladu chociażby ludzi, ale szukał napróżno. Las był pusty i ciemny, stopa ludzka nigdy tu nie gościła; omijali go, bo ścieżynek i zakrętów miał tyle, iż trudno się było zorjentować i każdy, kto się tu znalazł, zawsze błąkał się miesiące całe, zanim do domu mógł wrócić.
Złotowłosy stracił już nadzieję wydostania się z tego lasu, gdy naraz siódmego dnia od odejścia z ogrodu, spostrzegł, iż dochodzi do końca lasu. Pędem wybiegł z tego błędnego miejsca i stanął jak wryty.
Przed nim rozciągało się morze, tak wielkie i przezroczyste, jakiego w życiu swojem nie widział. Kolor szmaragdu mięszał się tu z pięknym błękitem, a unoszące się fale zdawały się żyć i mówić.

Miejscami na tej wodzie przezroczej widać było pagórki i wyspy usiane pięknemi kwiatami i porosłe wysoką trawą. Zdala za morzem widniały szczyty gór, do obłoków sięgające, na których wierzchołkach kładły się błękity niebios.

Całe chmary mew unosiły się nad wodami, żałosnem wołaniem dając znać, że są głodne i oczekują od ludzi, jeżdżących po morzu, ratunku.
Podczas gdy Złotowłosy przyglądał się tym cudom natury, pławiąc się w zachwycie i myśląc nad tem, w jaki sposób przepłynie on to wielkie morze, aby dostać się do rozłożonego za morzem wielkiego i wspaniałego miasta — nadpłynęła łódź duża i zbliżała się szybko do brzegu. W barce tej siedziało kilku rybaków, zajętych łowieniem ryb w morzu.
Na dnie łodzi leżały już całodzienne ich łupy, różnokolorowe łuski rybie błyszczały w słońcu barwami zórz i złota. Kiedyniekiedy któraś z mew upatrzywszy chwilę, gdy rybacy byli zajęci rozmową, długim swym dziobem porywała z dna barki rybę i z radosnym piskiem unosiła ją na maszt, aby głód zaspokoić.
Rybacy tak byli zajęci przyglądaniem się zachodzącemu słońcu, że nie spostrzegli ślicznego chłopca, który, stojąc nad brzegiem morza, z radością patrzał na zbliżającą się barkę.
Cieszył się, że może ci ludzie zechcą go przewieźć na drugą stronę, tam do tego miasta, gdzie może łatwiej i o rodzinie się dowie i jakieś, chociażby najlichsze, otrzyma zajęcie.
O, bo uprzykrzyło się biednemu dziecku tułać się tak bez nikogo życzliwego na świecie, cierpieć głód i największe niewygody.
W domu ojca nie opływał w dostatki, ale miał chociaż dach nad głową i czarnego chleba kawałek...
Stał więc uradowany w oczekiwaniu usłyszenia ludzkiego głosu, a tymczasem zatrzymała się barka u brzegu i głos jednego z rybaków zawołał doń wesoło:
— Hej, chłopcze, ślicznyś jak obrazek, podobasz się nam, jedź na morze, my cię nauczymy naszego rzemiosła!
Z radością wskoczył Złotowłosy do barki i zblizka zaczął się cudownemu morzu przyglądać.
A tymczasem rybacy siedzący w łodzi zapuszczali do wody sieci, ale, nic nie ułowiwszy, zaprzestali swojej roboty, śpiewając silnemi męzkiemi głosami znaną pieśń rybaczą:

W morzu przegląda się
Gwiazda przejrzysta,
Jak srebro błyszczy
Toń przezroczysta.
Płyń, barko moja,
Pogoda sprzyja,
Niech cię prowadzi
Santa Lucia (Luczyja).

Chłopiec, choć nie znał tej pieśni, śpiewał wraz z nimi, sam dziwiąc się, skąd zna te słowa i jakim sposobem śpiewać wraz z nimi może, nigdy tej pieśni ani jej melodji nie słysząc.
Rybacy patrzeli z podziwem na prześlicznego chłopca i zachwycali się jego pięknym głosem; wreszcie jeden z nich postanowił jeszcze spróbować szczęścia i zapuścił sieci do morza.
Gdy nic nie wyciągnął, Złotowłosy wziął sieć, i śmiejąc się, że ci, co go mieli uczyć łowienia ryb, sami niczego nie potrafią ułowić, zapuścił daną mu przez rybaków sieć i o dziwo! — wyciągnął złotą, o cudnych blaskach — koronę!..
Na ten widok rybacy, uniesieni radością, rzucili się na kolana przed Złotowłosym i wydając okrzyki tryumfalne: Niech żyje król! Niech żyje nasz król! — włożyli na złote pukle chłopca, wyłowioną przez niego koronę.
Chłopiec stał w barce zdziwiony tem wszystkiem i nie wiedząc, coby to mogło znaczyć, wreszcie spytał się rybaków dlaczego go zwą królem.
— Przed wielu, wielu laty — mówił jeden z rybaków — w kraju tym panował król wielce potężny. Miał on przecudną żonę, którą wybawił z rąk żarłocznego smoka i posadził przy sobie na tronie, ale która nie dała mu potomka.
Bolał król nad tem i nie wiedział, kogoby na tronie po sobie osadzić. Miał brata starszego, ale ten przez czarownicę w orła skalnego zaczarowany, czaru tego zrzucić z siebie nie był w stanie, stryj zaś króla był człowiekiem tak małego serca i tak bezlitośnym, że obawiał się mu swój ukochany naród powierzać.
Długo myślał król nad tem, coby począć, wreszcie przywołał przed siebie mędrca-wróżbitę, a ten mu poradził, aby państwo pod tymczasową zostawił regencją, a koronę królewską wrzucił do morza.
Królem ma zostać ten, kto koronę tę z morza wyłowi. Przepowiedział jednocześnie, że koronę posiądzie cudnej piękności chłopiec i królować szczęśliwie będzie.
Opowiedziawszy to, rybacy skłonili się raz jeszcze przed Złotowłosym i puścili się na środek błękitnego morza wraz ze swym nowym królem, wydając wciąż entuzjastyczne okrzyki: Niech żyje nasz król! Niech żyje nasz król!..
Okrążali tak brzegi morza, wołając do rozradowanego ludu: Mamy króla! Niech żyje! a lud szczęśliwy temi samemi okrzykami witał wybrańca.
Radość zapanowała ogromna, gdy się dowiedziano w kraju o znalezieniu korony przez cudnie pięknego chłopca.
Kraj bowiem, pozbawiony króla, upadać powoli zaczynał. Regencja nie dbała ani o oświatę, ani o bogactwo narodu. Z kwitnącego, niegdyś za starego króla, państwa, ruiny prawie zostały. Skarbiec pusty, złoto wywiezione za granicę, dopełniały upadku tego świetnego kiedyś królestwa.
W porę więc wyłowiono koronę i w porę zasiadał na tronie rozumny złotowłosy chłopiec, którego pierwszem zadaniem było kraj podźwignąć z upadku, pozakładać szkoły, pobudować kościoły i odrestaurować budynki.
Przyprowadziwszy kraj swój do porządku, Złotowłosy rozpoczął poszukiwania swojej rodziny — nie czul się bowiem szczęśliwym, wiedząc, że u ojca drwala bieda nieraz dokuczała wszystkim i że pięciu starszych braci nie byli w tym wieku, aby módz już na siebie zarabiać.
Poszukiwania zostały pomyślnym uwieńczone skutkiem.
Na drugi dzień po wysłaniu swych zaufanych, ujrzał Złotowłosy całą swą ukochaną rodzinę. Matka postarzała po stracie najukochańszego dziecka, drwal pochylił się od pracy, tylko pięciu braci królewskich trzymało się dobrze i zdrowo i stawszy się dzielnymi rycerzami na dworze swego brata, odwagą i siłą wsławili się w wielu bitwach.
Złotowłosy ożenił się wkrótce po wstąpieniu na tron z Czarnobrewą królewną i szczęśliwie i długo panował.
Pamięć o Złotowłosym królu przechowywała się długo w narodzie, który imię jego zawsze ze czcią wspominał




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.