Wyspa błądząca/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JULJUSZ VERNE



WYSPA BŁĄDZĄCA



POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILUSTRACJAMI







WYDAWNICTWO
BIBLJOTEKI POWIEŚCI PODRÓŻNICZYCH
DLA MŁODZIEŻY.




Z oryginału francuskiego
opracowała E. KOROTYŃSKA



Druk. Sikora, Warszawa



Rozdział I.

Dnia 17 marca 1859 roku, kapitan Craventy urządzał wspaniałe przyjęcie.
Nie był to bal, lecz serdeczne, miłe zespolenie się blizkich mu i znajomych, tych, co darzyli sympatją wyruszającą po cenne futra i żądne przygód Towarzystwo handlowe z kapitanem Craventy na czele.

Pod nadzorem kaprala Zolifa i jego młodej żony forteca zmieniła się do niepoznania. Zamieciono izby, poustawiano ławy drewniane dla gości, ogromne stoły uginały się pod ciężarem naczyń z potrawami a poza jadalnią w sąsiednich pokojach porozwieszano wspaniałe futra. Były tam puszyste skóry szarych niedźwiedzi, białych, również przepyszne bobry, lisy srebrzyste i sobole. Bogactwo wiało z tych ścian obwieszonych skórami zwierząt północy i spoglądano z podziwem na dobór przeróżnych barw i odcieni.
W środku salonu stał piec olbrzymi z żelazną rurą ogrzewającą corazto nowych przybyszy. A tymczasem na dworze rozpętały się żywioły: huczały przewlekle groźne wichry, szalała krew mrożąca w żyłach śnieżyca.
Pod wpływem tej niepogody drżał dom, poruszały się sprzęty — nie przeszkadzało to jednak ludziom tutaj zebranym do zajadania ze smakiem i do prowadzenia wesołej, z wybuchami śmiechu rozmowy. Do burz i wichrów, do huraganów i zamieci przyzwyczajeni byli ci odważni, zżyci z naturą podróżnicy.
Było ich tu dziewiętnastu, z porucznikiem Hobsonem na czele.
Między stałymi mieszkańcami fortecy znajdowały się dwie kobiety przybyłe z Nowego Yorku w celu odbycia podróży. Jedna z nich, Paulina Barnett, była tu szczególniej szanowana i otaczana opieką.
Sławna podróżniczka, nie raz jeden wyróżniana przez towarzystwa geograficzne, była kobietą lat średnich, wysokiego wzrostu, o oczach wyrazistych i twarzy nacechowanej niezwykłą energją.
Wdowa od lat kilkunastu, lubowała się w podróżach i nadzwyczajnych przygodach.
Przybyła tu ku wielkiemu zdziwieniu podróżnych z listem polecającym od dyrektora towarzystwa i zwróciła się do kapitana Craventy. Kapitan Craventy po przeczytaniu listu oznajmił przybyłej, że wyruszają aż do wybrzeży morza Północnego, nie wyobraża więc sobie, aby kobieta delikatna zdołała przetrzymać tamtejszy klimat i niewygody.
Odpowiedziała mu, że w obecnej roli nie jest ona słabą i wątłą kobietą, lecz laureatką towarzystwa i żadne trudy nie zniechęcą jej do projektowanej podróży.
W ten sposób weszła w skład personelu wyruszającego na północ.
Towarzyszka jej Magdalena, zacna i całem sercem oddana powiernica, była na pół służącą na pół przyjaciółką.
Starsza o lat kilka od swej pani przyjęła rolę opiekunki i otaczała ją troskliwością bez granic i opieką iście macierzyńską.
Siedziały obok kapitana, wsłuchując się w wypowiadane przez niego projekty i cele podróży, zachwycone tą wymarzoną przez Paulinę Barnett daleką wycieczką i zatopione całkowicie w myślach o mającym się odbyć na drugi dzień wyjeździe, gdy naraz ciszę przerwał okrzyk groźny, przerażające wołanie o ratunek.
Wskoczono od stołu, chcąc biedz na czyjś tak bardzo wymowny i rozpaczliwy krzyk, ale kapitan powstrzymał wszystkich w tym zamiarze, wysyłając jedynie sierżanta Longa aby wywiedział się, kto taki wzywa ich na ratunek.

Rozdział II.

Sierżant Long przybiegłszy do drzwi frontonowych, zawołał:
— Kto tam? Kto dobija się o tak spóźnionej porze? Hej!
— Otwierać! proszę otwierać! Idzie o życie ludzkie! Prędzej! prędzej!
Long otworzył bramę, ale zaledwie drzwi się rozwarły upadł, rzucony gwałtownie na podłogę.
Zdziwiony, porwał się z ziemi i spostrzegł sanie zaprzężone w sześć psów, lecące z szalonym impetem przez podwórze. Otworzył dalsze drzwi, dopuszczając do ostatnich, w których stali podróżni, zaciekawieni tem niezwykłem dobijaniem się do fortecy.
Tymczasem z sań wyszedł człowiek, od stóp do głów przyodziany w futra, zakrywające mu nawet oczy.
— Czy to składnica Zjednoczenia? — spytał.
— Tak jest. — Odparł kapitan.
— Czy mam przed sobą kapitana Craventy?
— Tak. A z kim mam przyjemność?
— Jestem kurjerem z Kompanji.
— Czy pan sam przyjechał?
— Nie, przywiozłem podróżnego.
— Podróżnego? Jakiż on ma do nas interes?
— Chce zobaczyć księżyc.
— Co? księżyc?
Kapitanowi przyszło do głowy, iż ma do czynienia z obłąkanym, ale nie było czasu na rozważanie.
Przybyły wyciągnął z sań jakąś nieruchomą bryłę coś w rodzaju worka pokrytego śniegiem i zabrał się do wnoszenia jej wewnątrz izby.
— Cóżto za wór? — spytał go kapitan.
— To mój podróżny, — odrzekł spokojnie zapytany.
— Któż to taki?
— Astronom Tomasz Black.
— Ależ on zmarznięty!
— To też niosę, żeby go odmrozić...
Złożono nieszczęsnego astronoma w pokoju na pierwszem piętrze, gdzie temperatura była jeszcze możliwa do przetrzymania, z powodu rozpalonego do czerwoności pieca. Zdjęto kalosze i futra ze zmarzniętego, który zdawał się być już martwy i rozpoczęto przywracanie do życia.
Tomasz Black mógł mieć lat pięćdziesiąt, tęgi, nizki, o posiwiałych włosach, oczach i ustach zaciśniętych, jakby były sklejone gumą, nie wydawał ani głosu, ani oddechu, leżąc przed ratującym go, jak nieruchoma bryła.
Kapral Zolif obracał nim ma wszystkie strony, tarł, potrząsał i mówił:
— Proszę pana, bardzo pana proszę! Cóżto? Nie myśli pan powrócić do przytomności?
Gdy nawoływania te nie pomogły, porucznik Hobson kazał przynieść śniegu i wspólnemi siłami rozcierać pacjenta, na którym ukazujące się białe piętna, świadczyły o ciężkiem przemrożeniu i odbierały nadzieję uratowania astronoma.
W pół godziny po zastosowaniu tych środków Tomasz Black poruszył się nerwowo, co wywołało wybuchy radości u zebranych przy łóżku podróżnych.
— Żyje! żyje! — zawołał uradowany porucznik.
Rozgrzewano go ponczem, wlewano szklankami, potrząsając nim jednocześnie, aż rumieńce ukazały się na policzkach, oczy rozwarły a usta poruszyły się powoli.
Zdołał nawet unieść się zlekka i głosem bardzo słabym, zapytać:
— Czy to forteca Zjednoczenia?
— Tak jest, — odrzekł kapitan.
— A pan jest kapitanem Craventy?
— Tak, panie. A czy mogę wiedzieć, w jakim celu pan tu przyjechał?
— Aby zobaczyć księżyc! — odpowiedział za niego kurjer.
Astronom nie zaprzeczył, ale pomijając zapytanie kapitana, badał w dalszym ciągu:
— Czy to porucznik Hobson?
— We własnej osobie! — odpowiedział zapytany.
— Jeszcze pan nie wyjechał?
— Jak pan widzi.
— A więc, — odrzekł Tomasz Black, — nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować panom za ratunek i przespać się do jutra rano.
Kapitan wraz z towarzyszącemi mu osobami odszedł pośpiesznie, pozostawiając tę oryginalną osobę w spokoju.
Nazajutrz, gdy Tomasz Black przyszedł zupełnie do zdrowia, dowiedział się kapitan o nim wszystkiego. Był to słynny astronom z Greenwich, z obserwatorjum najlepszego na całym świecie. Studjował on przyrodę od lat 20-u, oddając wiedzy wielkie przysługi.
Nie potrafił o niczem rozmawiać, jak tylko o gwiazdach i niebie, poza tem nie obchodziło go nic.
Miało być zaćmienie słońca, a wiadomo, że w takich razach księżyc otoczony jest substancją świetlaną w formie wieńca. Z czego więc składa się owo światło, czy nie jest to tylko złudzenie lub odbicie promieni sąsiednich świateł — to zbadać miał Tomasz Black i poto przyjechał.
Przebył Atlantyk, wylądował w Nowym Jorku, przeprawił się przez jeziora rzeki Czerwonej, z fortu do fortu, przewożony saniami pod opieką kurjera z Kompanji, pomimo zimy groźnej, pomimo mrozów straszliwych i niebezpieczeństw, aż znalazł się u kapitana Craventy w postaci zlodowaciałej bryły.
Naturalnie przyjęto go już jako żywego entuzjastycznie.



Rozdział III.

Rano, dnia 16 kwietnia, dziewiętnastu podróżnych wyruszyło w drogę, kierując się ku północy.
Indjanie w tym roku bardzo mało przywieźli futer, okolice te już wytrzebiono, trzeba było założyć gdzieś indziej przystań, w miejscach, obfitujących w zwierzynę.
Porucznik wybrał sobie najdzielniejszych z pomiędzy oficerów i żołnierzy i zaopatrzywszy się w dużą ilość żywności, napojów, ubrań i sań z psami, z nadzieją, że dobrze pójdzie jego zamiar i że zadowoli Kompanję, wyruszył ze swem towarzystwem.
Na czele jechał wspomniany porucznik Hobson i sierżant, za nimi Paulina Barnett i Magdalena, doskonale kierująca psami, długim batem eskimoskim, za nimi Tomasz Black i jeden z żołnierzy, kanadyjczyk Petersen. Kapral Zolif z żoną byli na końcu.
Skierowano się na północo-zachód, przeprawiając się przez szeroką rzekę.
Pogoda była prześliczna, ale było jeszcze bardzo mroźno, szczęściem jednak wiatr kierował się w inną stronę.
Wszyscy trzymali się szeregów i jak wyćwiczeni żołnierze, słuchając starszych oficerów, formowali trzy rzędy sań.
Jeden tylko Zolif napiwszy się trochę za dużo przed wyjazdem, był tak niemożliwy, że nawet żony, której zawsze ulegał i którą uwielbiał — nie słuchał. Napróżno wołała na niego, żeby jechał w rzędzie i nie rwał się na przód, napróżno przemawiała do jego rozsądku, Zolif pędził psy całą mocą eskimoskiego bata, aż upadł wraz z przerażoną swoją małżonką do śniegu. Szczęściem skończyło się na strachu, ale porucznik Hobson natarł mu dobrze uszu i ku jego wielkiemu wstydowi oddano kierownictwo saniami jego dzielnej i rozumnej żonie.
Przez piętnaście dni jechano bez wypadku i zajechano wreszcie przed przystań „Przedsiębiorstwo”.
Przystań ta dozorowana przez dwunastu żołnierzy, składała się z jednego drewnianego domu, otoczonego murem. Służyła ona przeważnie za skład futer przywożonych przez kupców i niezbyt była dla podróżujących wygodna.
Ale skorzystano z niej z radością. Szalona jazda saniami, mróz, dały się już wszystkim we znaki, przez dwa dni więc odpoczywano po trudach podróży i z nowemi siłami puszczono się w drogę, ku północy.
Wiosna podbiegunowa dawała się już odczuwać. Topniały śniegi, noce nie były mroźne, ukazywały się też kępki mchu, nędzne roślinki i małe bezbarwne kwiatki.
Wszystko to radowało wzrok podróżnych, których jedynym widokiem przez długie miesiące był śnieg i lodowe olbrzymie bryły.
Powoli podróżnicy, zachwycając się odradzającą się przyrodą, przywykali do chodzenia pieszo, aby lepiej zbadać budzące się do życia rośliny, w ten sposób ujmując ciężaru zmęczonym psom i pozwalając, aby wyszukiwały mchy i inne rośliny na swe pożywienie.
Ponieważ w lasach, przez które przeprawiano się i na lodowych polach, które nieodtajały jeszcze, było dosyć zwierzyny, przeto myśliwi zawołani, jak Hobson, Zolif i inni, zabrali się do łowów.
Znali oni obyczaje bobrów, lisów, soboli i niedźwiedzi, żaden podstęp nie był dla nich ukryty, żadne sidła nie były bezużyteczne.
Pewnego dnia, rankiem, dwóch najlepszych myśliwych i Paulina Barnett wraz z porucznikiem, puścili się o kilka mil na wschód.
Spostrzeżono wyraźnie ślady jeleni rogaczy i w parę godzin potem, czuwając za drzewem, ujrzano walczące z sobą zwierzęta.
Obecność tych zwierząt w stronie mroźnej, w jakiej nigdy nie widziano sarn ani rogaczy, wprawiła porucznika w zdumienie.
— Nic to dziwnego, — wytłomaczyła mu Barnett, — uciekają już od dłuższego czasu do miejsc spokojniejszych, aby nie być prześladowanymi.
— Ale o co się oni biją?
— To u nich we zwyczaju, — odrzekł Hobson. — Jak tylko słońce zacznie je ogrzewać, rozpoczynają walki.
Zaczęto się przyglądać jeleniom. Były to prześliczne zwierzęta o okrągłych rogach, o cienkich zgrabnych nóżkach.
Niektóre z nich miały sierść czerwonawą, inne były brunatne. Rogi białe, ale tylko u samców, samice nie miały zupełnie tej ozdoby.
Walka trwała zacięta. Zwierzęta nie widziały obserwujących ludzi, a gdyby i zauważyły, napewnoby nie przerwały takowej. Żołnierze, towarzyszący porucznikowi, mogli się do nich przybliżyć z łatwością.
— Może poczekamy, aż się pozabijają, — odezwał się jeden z żołnierzy, — i tak będziemy mieli zwyciężonych, a oszczędzi się proch i kula.
— A czy zwierzęta te mają jaką wartość w handlu? — spytała Paulina Barnett.
— O, tak, — odpowiedział Hobson, — skóra ich jest tak mocna, jak żelazo i wytrwała na wilgoć i suszę. Indjanie poszukują tych zwierząt.
— A mięso, czy też do użytku?
— Smak mięsa średni, nawet bardzo średni. Twarde jest i mało soczyste. Ale gdy niema lepszego, jedzą je i jest pożywne.
Podczas tej rozmowy walka ucichła. Czyżby jelenie miały dosyć krwi i bólu? Czy może zauważyły podróżnych?
Niewiadomo jaka była przyczyna, ale z wyjątkiem jednej pary, całe stado rzuciło się na wschód i żaden koń najbystrzejszy nie dognałby ich napewno.
Dwa pozostałe, uczepione do siebie rogami biły się zawzięcie i bez przerwy.
— Może byłby już czas z nimi skończyć? — zapytała Paulina Barnett, — lepiej zabić, niż pozwolić na takie mordowanie się wzajemne.
— Poczekamy jeszcze chwilkę, — odrzekł porucznik, — podejdźmy bliżej.
Podeszli bliziutko, o kilka kroków, ale zwierzęta nie uciekały.
Zczepione rogami nie mogły się rozplątać, co zdarza się często z rogaczami. Wtedy nieszczęsne stworzenia albo giną z głodu, albo pożerają je dzikie ptaki lub zwierzęta.
Jeden z żołnierzy wystrzelił, a gdy padły martwe, zdarł skórę, mięso zaś na żer zwierzętom zostawił.
Powróciwszy do fortu wyprawiono wspaniałe jelenie skóry i zabrano się znów do drogi.
Wyruszono teraz, jak i z początku, drogą, kierującą się ku północo-zachodowi, gdzie grunt był tak nierówny i pełen wyrw, że nieszczęsne psy, znane z niepomiernej szybkości biegu, ledwie że się wlec mogły z podróżnymi.


Rozdział IV.

Hobson przyśpieszał wyprawę, chciał jak najprędzej znaleźć się na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i dotrzeć do przystani „Zażyłość”.
Droga, którą obecnie przebywali była bardzo zła i trudną do przejścia albo do przejazdu. Poprzeżynana wodą bieżącą lub bryłami lodu, tamującemi bieg sani, była zupełnie niezamieszkana, ani jednego człowieka, ani jednej chaty nie było na odległość dziesięciu mil wokoło. Zdarzały się tylko ślady rogaczy, nic więcej, czasem też niedźwiedzie stopy odbijały się na śniegu, widziano też kilka niedźwiedzi białych.
Po wielkich trudach towarzystwo przybyło do granicy koła podbiegunowego, stąd już ruszono śmiało ku celowi podróży.
Ale po pięknych dniach nastała nieopisana niepogoda.
Obłoki żółtej barwy zbierać się poczęły nad ziemią a w nocy straszliwy huragan, z wichrem, zmiatającym wszystko po drodze, rozigrał się tak okropnie, że podróżnicy zmuszeni byli opuścić sanie, których psy unieść już nie były w stanie i za poradą jednego z towarzyszących im żołnierzy, skryć się między lodowce, zasypawszy wpierw otwór śniegiem.
Czterdzieści ośm godzin trwała burza i coraz to wzrastała w swej mocy. Wicher wył bez przerwy a okropne ryki niedźwiedzi dodawały grozy całej tej walce żywiołów.
Ale na szczęście zwierzęta, zajęte sobą i swem bezpieczeństwem nie odkryły kryjówki naszych podróżnych. Przechodziły mimo śniegowego domku, nie zauważywszy ani psów, ani ludzi.
Ostatnia noc, z 25 na 26 maja była najokropniejsza.
Gwałtowność huraganu była tak straszliwa, że obawiano się słusznie obalenia się lodowców. Słyszano trzask ciągły i widziano drżenie olbrzymich głazów lodowych.
Śmierć okrutna czyhała na podróżnych, otoczonych przez niebotyczne lody.
Pod koniec jednak nocy burza ucichła wskutek silniejszego niż zwykle mrozu, który, jakby ściął powietrze i wicher powstrzymał.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca wlały w dusze zatrwożonych nadzieję.
Ziemia stała się gładszą i podatniejszą do dalszej podróży, wyjaśniło się niebo i w duszy wszystkich stało się i weselej i jaśniej. Hobson dał znak do wyjazdu i puszczono się w dalszą drogę z pośpiechem.
Zamiast kierować się prosto na północ, skierowano się na zachód.
Chciano dotrzeć do portu „Zażyłość”, zbudowanego na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia.
Pędzono tak szybko, że 30 maja przybyto do portu.
Port „Zażyłość”, leżący nad rzeką Mackenzie, był miejscem najbardziej wysuniętem na północ i miał łatwą komunikację z fortem Franklina na południu.
Składał się on z budynku dla oficerów, dla żołnierzy, z olbrzymich składów na futra. Wszystko to zbudowane było z drzewa i otoczone murem. Kapitan, będący tam dowódcą, był właśnie nieobecny, gdyż wyruszył z garstką Indjan i żołnierzy na poszukiwanie stron, bardziej przez zwierzynę odwiedzanych, aby zapełnić opustoszałe od zapasów składnice.
Wnieobecności kapitana, przyjął podróżnych w jego imieniu jeden z sierżantów. Był to przyrodni brat sierżanta Longa, podróżującego z naszą wyprawą i zwał się Felton.
Oddał się on całkowicie na usługi porucznika Hobsona, który chciał dać wypoczynek podróżnym, prosząc o trzydniowe pozostanie w porcie.
Ludzi i zwierzęta umieszczono natychmiast w bardzo wygodnych pokojach, najpiękniejszy pokój ofiarowano naturalnie Paulinie Barnett i jej towarzyszce.
Zapytano się zaraz na wstępie, czy niema gdzie Indjan w pobliżu i dowiedziano się, że są oni o trzydzieści mil od portu i że, chcąc wejść z nimi w stosunki handlowe, trzeba przebyć wody jeziora, gdzie obecnie przejście jest łatwe, gdyż pogoda sprzyja, cisza w powietrzu i nie zbiera się wcale na burzę, podobną ostatniej.
Obiecano też dać łódź i majtka, który w kilka godzin dowiezie ich do indyjskiego obozu. Na umowę z Indjanami miał jechać sam Hobson, ale Paulina Barnett uprosiła go, aby jej pozwolił towarzyszyć w tej wyprawie, na co zgodził się z największą przyjemnością, wyczuwając od pierwszego spojrzenia cześć i sympatję dla odważnej podróżniczki. Miano wyruszyć nazajutrz, a tymczasem postanowiono zapoznać się z okolicą.
Było tu bardzo pięknie. Na wodzie rosły prześliczne trzciny, trawy bardzo wysokie i wydające delikatny zapach kadzidła. Wokoło rosły olbrzymie drzewa i przeróżne krzewy, biegały zwierzęta, latały różnobarwne ptaki.
Najwięcej przelatywało kaczek edredońskich, krzycząc przeraźliwie, prześlicznych ze swem biało-złocistem pierzem.
Z innych ptaków widać było unoszące się w powietrzu gwizdale, arlekiny, stare baby, sokoły i szare o popielatej piersi i dziobie i łapkach błękitnych, oczach pomarańczowych. Gniazda tych ptaków przyczepione były do drzew olbrzymich i miały formę dużego tomu książkowego.
Upolowano parę dużych ptaków i co najważniejsze, zabito sobola.
Zwierzę to było niegdyś bardzo ponętne dla Chińczyków, Rosja dostarczała im futer tych w ogromnej ilości.
Po trzech godzinach przechadzki po okolicy wrócono do domu, gdzie czekała na nich wspaniała wieczerza, złożona z ryb i świeżego mięsa.
Po kilkugodzinnej pogawędce udano się na spoczynek, a nazajutrz o godzinie piątej rano Paulina Barnett i Hobson byli już do podróży przygotowani.
Namawiano i Tomasza Blacka, aby pojechał do Indjan, ale astronom wolał pozostać w porcie i nocami obserwować planety. Pogoda była piękna, gdy dwaj podróżni i przewodnik ich Norman wsiadali do rybackiej łodzi, aby przeprawić się przez jezioro.
Podróż ta raczej zwaćby się mogła przejażdżką, tak była niesłychanie przyjemna.
Po trzech godzinach jazdy zbliżano się już do miejsca, gdzie się miano zatrzymać. Wyjechano z portu o godzinie szóstej rano, a już o dziesiątej zatrzymano się na ziemi Indjan.
Trzej Indjanie ze swym szefem na czele wyszli naprzeciw przybyłym i przemówili po angielsku.
Mieszkańcy tamtejsi byli to Indjanie ze szczepu Zając, już oddawna tam osiedli, zajmujący się handlem. Futra zwierzęce dostarczali wogóle wszystkim przedsiębiorstwom, zajmującym się handlem skór zwierzęcych i zżyli się tak z Anglikami, że utracili nawet wrodzoną swą dzikość.
Paulina Barnett wraz z porucznikiem, udali się do obozu Indjan, położonego nad brzegiem o pół mili od jeziora.
Zastano tam ze trzydzieści kobiet, dzieci, mężczyzn, którzy trudnili się rybołóstwem i polowaniem, wytrzebiając bogatą w tych stronach zwierzynę.
Indjanie ci, którzy przybyli tu z Północnej Ameryki i doskonale znali się na obyczajach zwierząt, dali cenne wskazówki Hobsonowi a przedewszystkiem oznajmiono porucznikowi, że w stronach podbiegunowych, do których dążyli, nie było nikogo o tej porze, i nikt im przeszkadzać nie będzie w polowaniu.
Hobson podziękował doświadczonemu podróżnikowi za rady mu udzielone i poszedł po złożeniu podarków, wraz ze swą towarzyszką obejrzeć obozowisko.
Przeciągnęło się to do godziny trzeciej po południu, poczem pożegnano Indjan i wyszukano starego marynarza Normana, który oczekiwał z niecierpliwością ich powrotu, a dlaczego — wytłomaczymy w następnym rozdziale.


Rozdział V.

Norman, świetny znawca zmian atmosferycznych, był niespokojny. Od godziny zaczęło się coś zmieniać w powietrzu, co go mocno niepokoiło. Niebo zasnuło się chmurami, słońce nie pojawiało się, jak zwykle złociste, lecz przybrało barwę błękitnawą bez blasku i bez promieni. Fale wód szemrały cicho, ale ku południowi słychać było silne uderzenia fal i jakby grzmoty.
Wszystkie te zjawiska nie podobały się ogromnie marynarzowi, który znał wszelkie przejawy niebezpieczeństwa, obcował wszak wciąż z naturą i odczuwał w tej chwili grozę położenia.
— Jedźmy! Jedźmy prędzej! Panie poruczniku! — zawołał do Hobsona, spoglądając z przerażeniem na chmury nad głową wiszące. — Jedźmy natychmiast, nie tracąc ani minuty! Jest coś w powietrzu złowrogiego!
— Rzeczywiście, — odpowiedział Hobson, — niebo zmieniło się ogromnie, nie zauważyliśmy tego wcale.
— Czy boi się pan burzy? — spytała Barnett starego marynarza.
— Tak, pani, — odpowiedział Norman, — a burza na Wielkim Niedźwiedziu jest zawsze okropna. Huragan szaleje, jak na Atlantyku. Ta chmura brunatna nie zwiastuje nam nic dobrego. Być może, iż burza wybuchnie po przyjeździe naszym do domu... Ale jedźmy czemprędzej...
Hobson nie sprzeciwiał się wywodom starego marynarza, wiedział, że ten ostatni jest doświadczeńszy od niego i że może na nim polegać.
Wsiedli więc do łodzi, a wtedy Norman, jakby tknęły przeczuciem, wyszeptał:
— A możeby lepiej przeczekać?
Hobson spojrzał badawczo na starego i pomyślał, że gdyby był sam, pojechałby stanowczo do domu. Zawahał się więc z odpowiedzią. Ale Paulina Barnett zrozumiała jego wahanie i rzekła do porucznika:
— Proszę, niech pan porucznik nie zwraca na mnie uwagi i robi tak, jak gdyby mnie tu nie było.
Jeśli ten dzielny marynarz uważa, iż możemy jechać, to jedźmy natychmiast.
— A więc jedźmy! — zawołał Norman — i powracajmy jak najkrótszą drogą do domu!
Minęła już godzina, jak wyjechali, a mało co oddalili się od Indjan.
Chmury ciemniały, żagiel bił o maszt z gwałtowną siłą, a w powietrzu wyczuwało się burzę.
Podróżni siedzieli cicho, podczas gdy marynarz z trudem wypatrywał drogę, mgła bowiem panowała dokoła.
— Zaledwie się poruszamy! — odezwał się Hobson.
— O, tak, panie poruczniku, — odpowiedział Norman, — boję się, czy burza nie wybuchnie w stronie, ku której jedziemy — byłoby to bardzo niebezpieczne. Burze na tem jeziorze trwają i po dni piętnaście, a wtedy nie wiem, czybyśmy powrócili za miesiąc.
O godzinie wpół do piątej burza wybuchła. Błyskawice przerzynały niebo, grzmoty poczęły huczeć.
Słychać było krzyk uciekającego ptactwa, błądzącego rozpaczliwie w gęstej mgle, ponad jeziorem wiszącej.
Fala rzucała łodzią, jak łupiną od orzecha, uniosła ją do góry na sam pienisty swój wierzchołek i obracała nią, jak chciała.
— Na pomoc! Na pomoc! — krzyknął stary marynarz, nie mogąc podołać naporowi fal, przez huragan rzucanych.
Hobson i jego towarzyszka nie mogli mu dużo pomóc, nie byli obeznani ze sztuką wiosłowania podczas burzy.
Do łodzi wpadały bałwany, z obłoków spadł deszcz napół ze śniegiem, a wicher wyprawiał harce straszliwe. Norman starał się cofnąć ku południowym wybrzeżom Wielkiego Niedźwiedzia, ale było to niemożliwe.
Życie tych trojga ludzi od tej chwili było w ręku Boga.
Ale ani porucznik, ani Paulina Barnett nawet na chwilę nie wpadli w rozpacz. Przytuleni do swych ławeczek, pokryci od stóp do głowy pianą morza i płatami padającego śniegu, spowici w mgły ciemne, spoglądali spokojnie w przestrzeń. Ląd znikł im z oczu, widzieli tylko niewyraźnie starego Normana, który z zaciśniętemi ustami próbował jeszcze powstrzymać łódź od zanurzenia się całkowitego w falach.
— Uciekać! Uciekać za wszelką cenę! — szeptał marynarz.
W tej samej chwili o sto stóp za łodzią uniósł się straszliwy bałwan, pod nim utworzyła się przepaść bezdenna.
W przepaści tej woda była czarna, jak sadze. Łódź wpadła w tę przepaść, która stawała się coraz większa i coraz straszliwsza. Norman widział lecącą falę, porucznik i Paulina Barnett patrzali osłupiałym wzrokiem na słup wody, mający runąć ma nich.
I runęła wkrótce z okropnym hałasem, rozbiła tył łodzi z wielkim trzaskiem. Dał się słyszeć krzyk przerażenia pełen, — łódź znalazła się pod wodą, pogrzebana w górze pianistej.
Ale aczkolwiek napełniona wodą, uniosła się w górę... tylko marynarza nie było.
Hobson wydał okrzyk rozpaczy. Paulina obróciła się ku niemu.
— Norman! — krzyknął, pokazując puste miejsce po marynarzu.
— Nieszczęśliwy! — zawołała Paulina z boleścią.
Powstali, nie zwracając uwagi na to, że mogą zginąć w rozhukanych falach, ale nie widzieli nic.
I nie słyszeli ani krzyku, ani wołania o pomoc. A i ciało nie ukazało się na powierzchni... Stary marynarz znalazł śmierć w falach.
Porucznik i Paulina rzucili się z wyrazem rozpaczy na ławki. Teraz zostawieni byli sami sobie, a czy zdołają się wyratować bez tego dzielnego człowieka?
— Jesteśmy zgubieni, — odezwał się porucznik.
— Nie, panie Hobson, — odpowiedziała bohaterska kobieta. — Róbmy, co możemy, a Bóg nam dopomoże!
Wtedy to Hobson zrozumiał, czego warta była Paulina Barnett i jak potrafiła zagrzewać do wytrwania.
Zaczęli oboje wylewać wodę z łodzi, a gdy trochę ulżyli, nawet[1] fale zalewały i groziły zatonięciem.
— Musimy być gotowi na śmierć w falach, — odezwał się porucznik.
— Jestem gotowa! — odpowiedziała z prostotą Paulina Barnett.
Wtem olbrzymia fala uderzyła o łódź i okryła ją całą.
Łódź uniosła się na chwilę, fala wyszarpała ławki, rzuciła podróżnych na dno ich chwiejnej barki i zakryła przed nimi horyzont.
Straszna noc, nieprzenikniona, zasłoniła im wzrok, czuli, że to ich ostatnia godzina.
Jak długo to było, nie wiedzieli. Zrozumieli tylko, że przód łodzi zerwany, że są na deskach.
— Toniemy! — zawołał porucznik.
W rzeczywistości łódź, a raczej kawałek tylko łodzi zanurzył się w wodzie pod ich ciężarem.
— Pani! Pani! — krzyknął porucznik, — schodzę z łodzi, będę płynął obok pani, to wyratuję ją! We dwoje na tej wątłej desce zginiemy!
— Nigdy! — zawołała Paulina Barnett — ja wyjdę z łodzi, niech ginę! Pan potrzebniejszy!
— Byłbym podły! — krzyknął Hobson, — nigdy!
Tymczasem nowy bałwan wpadł na łódź i przykrył ją całą.
Porucznik porwał wpół swą towarzyszkę i starając się utrzymać jej głowę nad wodą, płynął ze swym ciężarem.
Czuł jednak, że sił mu na długo nie starczy i że zginą oboje.
Naraz usłyszał jakieś przeciągłe gwizdania. Nie były to głosy ptaków — ludzie szli im na ratunek.
Któżto mógł być, co pędził w rozhukane fale, aby ratować?...
Ostatkiem sił porucznik wydał okrzyk i zakrył go okropny pienisty bałwan. Trzej Eskimosi, płynąc w swoich kajakach zauważyli łódź, walczącą z bałwanami i rzucili się im na pomoc.
Kajak jest to podłużne czółno, wykonane z jednej kłody bardzo lekkiej, obciągniętej skórą foki i mającej wierzch i środek łodzi wyłożony skórami, u góry zaś jest mały otwór.
W otwór ten wsiada Eskimos, spokojny, że ani jedna kropla wody nie spłynie do wnętrza. Eskimosi trafili właśnie na chwilę, kiedy Hobson wydawał okrzyk.
Paulina Barnett i Hobson nawpół uduszeni poczuli czyjeś ręce wyciągające ich z otchłani, ale w ciemności, jaka ich ogarniała, nie spostrzegli, kto był wybawcą.
Jeden z Eskimosów zabrał do swej łodzi porucznika, drugi Paulinę i puścili się po pienistych falach jeziora.
W pół godziny potem oboje ułożeni zostali na piasku o trzy mile od portu.
Nie było tylko zacnego marynarza, który, być może, sam rzucił się w fale, chcąc ulżyć łódce ciężaru.



Rozdział VI.

O godzinie dziesiątej wieczorem Paulina Barnett i porucznik Hobson pukali do portu. Radość zapanowała ogromna, sądzono bowiem, że wskutek szalejącej burzy, zginęli w falach jeziora.
Ale gdy się dowiedziano o śmierci starego Normana, smutek ogarnął załogę.
Dobry ten i dzielny marynarz kochany był przez wszystkich ogromnie i pamięć jego pozostała nazawsze w sercach jego towarzyszy.
Co się tyczy odważnych Eskimosów, to ci, po otrzymaniu pochwał i podzięki, zaraz powrócili do domu, nie chcąc nawet zachodzić do portu. To co zrobili, zdawało się im bardzo naturalne.
Dzień i noc następną poświęcono odpoczynkowi, poczem wyruszono w dalszą drogę. W pierwszych saniach umieścili się porucznik i Paulina Barnett, Magdalena zaś jechała z sierżantem Long.
Przez całą drogę porucznik opowiadał swej towarzyszce różne przygody ze swego życia, Paulina, ze swej strony opowiadała mu swe przejścia w czasie odbywanych podróży.
W ten sposób dnie upływały im bardzo mile, a tymczasem psy pędziły galopem ku północy. Nie zatrzymywano się nigdzie ani na chwilę, w nocy nawet, która tu trwała tylko dwie godziny, pędzono bez przerwy. A pogoda była piękna, niebo jasne i od czasu do czasu ukazywała się zieleń drzew i szybko topniejące lodowce. Zwierząt nie widziano tu wcale, natomiast znajdywano ślady obozowisk, zagasłe ogniska i resztki nawet żywności.
Widocznie byli tu już niedawno poszukiwacze futer i przetrzebiwszy zwierzynę, której reszta umknęła zapewne przed prześladowcami, odeszli w inne strony.
W pięć dni po wyruszeniu z portu Hobson ukazał wszystkim rozciągające się morze i zatrzymał swych współtowarzyszy.
Tutaj to wypoczywano przez cały dzień, zachwycając się widokiem bezmiernego morza i przelatujących nad niem ptaków, poczem dnia szóstego czerwca udano się w dalszą drogę.
Nie napotykano tu dotąd zwierzyny. Prócz kaczek, których setki przelatywały nad jadącymi, nie widać było nawet innego ptactwa.
Po niejakimś czasie upolowano trochę białych zajęcy i spostrzeżono ślady niedźwiedzi. Musiało ich tu być dużo, ale nie spotykano nigdzie.
Pocieszano się tem, że wygłodzone zwierzęta przywędrują napewno w poszukiwaniu pożywienia na wybrzeże morza Lodowatego, a wtedy rozpocznie się polowanie na wspaniałe ich skóry.
Prócz tego o kilkadziesiąt mil drogi, zimą, gdy futra są najpiękniejsze, żyją bobry, srebrne i błękitne lisy i sobole.
Noga ludzka nie przechodziła tędy; zwierząt więc tam musiało być dużo i tam postanowiono utworzyć przystań i zatrzymać się w interesie Kampanji.
Nad brzegami morza Lodowatego znajdować się też miały zwierzęta, stanowiące żywność i odzież Eskimosów i Indjan.
Były to renifery, mięso ich niezwykle soczyste, skóra bardzo ścisła, włos miękki, do przędzenia podatny.
Jako siła powozowa, dla Eskimosa stanowi renifer wszystko.
Zwierzę to, je to, co mu dają, a więc tłuszcz foki, mech i trawy.
Te ostatnie wyszukuje sobie renifer pod śniegiem.
Zdawało się porucznikowi Hobsonowi, że nikogo tutaj nie spotka, że sam jeden będzie korzystał ze zdobyczy.
Tymczasem pewnego razu zauważył on obóz, dopiero co jakby opuszczony. Ludzie, którzy tu obozowali musieli być niedaleko.
— Oto nieprzyjemne odkrycie, — rzekł Hobson. — Wolałbym napotkać całe stado białych niedźwiedzi.
— Ale ludzie, którzy tu obozowali, — odparła Paulina Barnett, — są stąd bardzo daleko, wszak ognisko dawno wygasło i ani punktu czarnego na całej przestrzeni, któryby wskazywał, że idzie karawana poszukiwaczy futer. Zresztą skierowali się napewno na południe.
— To zależy od tego, czy ślady, które tu widzimy, są Eskimosów czy Indjan. Eskimosi idą zwykle na północ, tamci zaś na południe.
— A możeby po tych śladach dało się rozpoznać, jaki naród przechodził tędy. Wszak każdy ma inne obyczaje, chód nawet.
Paulina Barnett miała rację. Zaczęto oglądać dokładniej resztki obozowiska. Znaleziono koście zwierząt, które mogli jeść tak samo dobrze Indjanie, jak i Eskimosi, z tego więc nic wywnioskować nie było można.
Ale zdala dostrzegli już żonę kaprala Żolifa, obserwującą coś na ziemi.
Podeszli do niej, a wtedy Kanadyjka, obracając się ku porucznikowi, rzekła:
— Pan szuka śladów? Oto one!
I wskazała im dużo śladów, świetnie na lodzie odciśniętych.
Schylono się ku ziemi, wiedząc, że w ten sposób można rozpoznać czyje tędy przechodziły stopy.
Ślady te były dziwne. Bez wątpienia szli tędy ludzie, ale nie całą stopą, lecz jakby dotykając tylko noskiem bucika lodowatego gruntu.
— Są to ślady osoby tańczącej, — zauważyła pani Żolif.
Ale kto mógł być tak wesołego usposobienia, aby tańczyć tutaj na lądzie amerykańskim, o kilka stopni od bieguna?
— To nie mógł być Indjanin, — odezwał się porucznik.
— I nie Eskimos, — dodał Żolif.
— Nie, to był Francuz, — rzekł sierżant Long spokojnie.
Wszyscy przytwierdzili, że rzeczywiście, tylko Francuz mógł tutaj tańczyć — nikt inny!



Rozdział VII.

Odkrycie to nie ucieszyło bynajmniej Hobsona. Obawiał się, że ktoś jest w sąsiedztwie, że będzie miał konkurenta i postanowił iść szybciej niż dotąd, do miejsca, które obrał sobie na założenie przystani i magazynów.
Szli więc bardzo szybko, przechodząc dziesiątki mil przez dni parę.
Okolica była prześliczna, cała w zieleni drzew. Mnóstwo zwierząt i ptactwa widzieli podróżni, ciesząc się, że ich kampanja uda się w zupełności.
Przed oczami ich rozciągało się bezgraniczne morze, i już piątego lipca o trzeciej godzinie po południu podróżni stanęli na szczycie przylądka Bathurst, tutaj to porucznik Hobson postanowił się zatrzymać.
Miejsce to było jakby stworzone na rozłożenie obozu.
Otaczały je sosny, jodły, modrzewie, zdatne na budowlę i na opał. Wody tam płynące były słodkie, a więc zdatne do picia. Jedna z rzeczek, przepływających, otrzymała nazwę imienia Pauliny, a mały, jakby utworzony przez naturę port, jej nazwisko, z czego podróżniczka była bardzo zadowolona.
Pobudowano przystań w ten sposób, żeby była osłoniona ze wszystkich stron od wiatru i od zasp śnieżnych, które zawaliłyby cały budynek, grzebiąc zamieszkałych w nim ludzi.
Upał był nie do zniesienia podczas upatrywania miejsca dogodnego na przystań, ani jednej chmurki na całym horyzoncie, ani jednego podmuchu wiatru.
Podróżni zadowoleni z pięknej pogody, ani pomyśleli o tem, jak to będzie zimą, myśleli tylko o teraźniejszości.
Postanowiono najdalej za miesiąc być już w pobudowanym nowym domu, a każdy powinien był się według sił przyczynić do tej budowy. Na szczęście nie brakło drzew w tej okolicy.
W przeciągu miesiąca sierpnia dom mieszkalny był już wykończony, urządzeniem zaś wnętrza zajęła się Paulina Barnett z Magdaleną. Miejsce obrane na port, który przezwano „Nadzieją” było ze wszech miar wygodne. W rzece, zwanej „Paulina” było mnóstwo ryb różnego rodzaju, w odnogach morza przepływały ogromne wieloryby i inne olbrzymy, nad brzegiem usadowiły się foki.
Brakowało tylko w budowie kamieni, tych bowiem nie było tutaj zupełnie. Ale zastąpiono je skorupami mięczaków, zmielonemi i odpowiednio przygotowanemi. Że na mapach nie widzimy portu „Nadzieja”, wystawionego przez ludzi Hobsona, to dowód, że spotkał miejscowość tę los straszliwy, zatarłszy jej ślady.
Po zbudowaniu domu mieszkalnego, zaczęto robić meble.
A więc najpierw łóżka obozowe, olbrzymi stół o grubych nogach, ławy i dwie pakowne szafy do ubrań.
Dom mieszkalny dzielił się na 6 pokoików, jakby kajut, w których stały łóżka i stoły.
Paulina Barnett zamieszkała w pokoju wraz z Magdaleną, był to śliczny pokoik, okna jego wychodziły na jezioro. Małżeństwa zaś zamieszkały w pokoikach oddzielnych, w których były piece i kuchenki do gotowania.
Hobson zaczął teraz myśleć o zgromadzeniu prowiantów na czas zimowy. Wiedział, że w porze tej ani sposób wyjść na dwór, aby coś upolować.
Postanowił też zużytkować tłuszcz foki na opał i światło.
Za pięć tygodni miały zacząć już padać śniegi, postanowiono więc przedtem zapolować nie na futra dla kampanji, lecz na żywność. Nie tak to bowiem łatwo wyżywić przez zimę 19 osób i 60 psów.
Wyruszano więc na renifery, których mięso wędzono lub solono, na foki, z których wydobywano tłuszcz i napełniano nim beczułki.
Często bardzo i Paulina Barnett towarzyszyła myśliwym i nie ustępowała im w zręczności i odwadze.
Dzięki tym wycieczkom śpiżarnia napełniła się żywnością. Składnicę futer zapełniono też wkrótce. Były w niej prócz reniferów i białe zające, bardzo duże, o długich uszach, burych oczach i prześlicznym włosiu, tak delikatnem, jak puch łabędzi. Ważyły one od 10 do 15 funtów. Mięso ich nadzwyczaj smaczne. Wędzono je lub robione wyborowe pasztety, które żona Żolifa doskonale umiała przyrządzać, futra zaś składano w magazynie. Prócz na zwierzęta polowano też i na ptaki, których była tu moc niezliczona.
Pomijając kaczki, które zabijano setkami, były tu ptaki duże, białe, podobne do kuropatw, o wyśmienitym smaku.
Nazywano je kogutami topolowemi, gdyż przesiadywały na tych drzewach.
Korzystając z obfitości wód, miano też codziennie świeże ryby; dostarczali je do fortu i cierpliwy sierżant Long i Magdalena. Nieraz godziny całe spędzali bez słówka, żeby ryb nie spłoszyć, ale zawsze powracali z pełną siatką soczystych ryb, które jedzono na obiad lub wieczerzę, jak również solono lub wędzono na zimę.
Podczas polowań zauważyć było można obfitość niedźwiedzi.
Jedne z nich były brunatne, inne olbrzymie, były całkowicie białe.
Prócz tego ukazywały się tam często zwierzęta w gatunku wilków.
Były to ogromne szare drapieżniki, wysokie na 3 stopy, o bardzo długim ogonie, bielejące na zimę.
Kryły się one w wykopanych przez siebie norach, żywiąc się mięsem reniferów i ptactwa.
W lecie, zwierzęta te uciekały od podróżnych, mając obfitość pożywienia, ale w dni głodu gotowe były rzucić się na ludzi, zaś nory wykopane w pobliżu obozu, kazały się domyślać, że zwierzęta te nie opuszczały tych okolic.
Pewnego dnia myśliwi przynieśli do portu zwierzę ohydnej brzydoty, niewidziane jeszcze nigdy przez Paulinę Barnett i Tomasza Blacka. Zwierzę to miało krótkie nogi zakończone zakrzywionemi szponami, oczy straszne i dzikie.
— Co za obrzydliwe zwierzę! — zawołała Paulina Barnett, — jakżeż się ono nazywa?
— Szkodnik ten, wyniszczający bobry, wróg lisa i wilka zwie się u nas wolweresz, u innych narodów ma inną nazwę, — odrzekł uczony. — Mieszka w wydrążonej skale lub dziuplach drzew i dużo szkody wyrządza. Futro jego czarnej barwy, połyskujące, poszukiwane jest w handlu. Mięso bezużyteczne.
Prócz zwierzyny, ptactwa i ryb, zaopatrzono się też w napoje.
Uzbierano pączków pewnego gatunku balsamicznej topoli, które odpowiednio przyrządzane dają wyborne piwo.
Również z obficie tam rosnących cedrów, wyrabiano napój bardzo orzeźwiający. Warzywa były tylko dwa, możliwe do użytku.
Jedna roślina o korzeniu bulwiastym była niczem innem, jak dzikiemi gruszkami, nie dorastającemi wysokości buraków. Bulwy te u korzeni używały się za jarzynę. Druga roślina, zdatna na napój, nazywała się „herbatą Labradoru” — było jej ogromnie dużo, ulubione to pożywienie białych zająców. Herbata ta z dodatkiem kilku kropel wina lub wódki stanowiła wspaniały napój.
Apteczka naszych podróżnych posiadała też wiele koniecznych lekarstw, a i skrzynie cytryn na użycie w razie potrzeby.


Rozdział VIII.

Pierwsze dnie września nadeszły. Za trzy tygodnie śniegi pokryją ziemię i dlatego trzeba się było bardzo śpieszyć z przeróżnemi zajęciami.
Przedewszystkiem trzeba było przygotować tłuszcz na oświetlenie.
Postanowiono więc gromadnie iść na foki. To, co mieli w beczułkach, wystarczyłoby na miesiąc, a tymczasem kilka miesięcy zimowych, ciemnych bez przerwy, czekało na 19-tu podróżnych.
Siedziba fok znajdowała się o 15 mil od portu Bathurst, na wyprawę tę zaprosił porucznik Hobson i Paulinę Barnett. Wyruszono o godzinie ósmej rano, wziąwszy dwie pary sań dla przywiezienia fok. O godzinie dziewiątej sanie zatrzymały się przy zatoce.
Pozostawiono ztyłu sanie, aby nie przestraszać zwierząt i podsunięto się bliżej zatoki, aby obserwować foki, przeznaczone na upolowanie. Okolica ta, o piętnaście mil odległa od Bathursta, różniła się ogromnie od miejsca, gdzie był port „Nadzieja”.
Tam, jak wiemy, nie było ani kawałka kamienia, tutaj stały ogromne złomy skał, kolosy olbrzymie.
Hobson zamyślał wejść na wierzchołek jednej ze skał, aby rozejrzeć się po okolicy. Czasu mieli dużo, bo na foki było jeszcze za wcześnie, Hobson więc, Paulina Barnett i sierżant postanowili z tego skorzystać.
W kwadrans byli już na wierzchołku.
U stóp ich rozciągało się morze, które w północnej stronie zamykało horyzont. Nie było widać ani kawałka lądu, ani wyspy. Cały ocean wolny był od lodowców i to dokąd tylko oko mogło dosięgnąć.
Zwróciwszy się ku wschodowi Hobson spostrzegł okolicę zupełnie nową z pagórkami, jakby ściętemi, były to zapewne wygasłe wulkany. Obserwujący spostrzegli port „Nadzieja”, a nawet zauważyli dym, unoszący się z komina, widocznie pani Żolif przygotowywała obiad. Naraz dano znak z dołu, że czas na polowanie i Hobson wraz z sierżantem zeszli na dół, Paulina zaś pozostała na szczycie, nie chcąc patrzeć na zabijanie biednych stworzeń.
Na dole ruch był wielki. Foki zgromadziły się w ogromnej ilości — było ich przeszło sto.
Kilka z nich wpełzło na piasek, ale najwięcej spało.
Dwa duże, długie na 3 metry samce czuwały nad bezpieczeństwem pozostałych.
Myśliwi musieli zbliżać się z ogromną ostrożnością, korzystając ze skał, zasłaniających i wzgórków.
Otoczono z dwóch stron zwierzęta, aby zamknąć im powrót do morza. Na lądzie są one ciężkie i niezgrabne, ale w wodzie pływają, jak ryby, tak są zwinne i lekkie. Samcy czuwający na brzegu zdawali się być czegoś niespokojni, widocznie wyczuli niebezpieczeństwo. Obracali głową na wszystkie strony, ale zanim zdołali wydać głos na alarm, myśliwi pięciu kulami zabili strażników, potem dokłuli ich dzidami, reszta zaś umknęła do morza.
Pięciu zabitych były to bardzo dużej wagi zwierzęta. Kły ich były przedniego gatunku, ciało olbrzymie i tłuste, obiecywano więc sobie dużo z nich tłuszczu. Ułożywszy na saniach zabite foki, wyruszono do domu. Paulina zeszła na czas z wierzchołka i przyłączyła się do swych towarzyszy.
Odbyto pieszo drogę, sanie bowiem zajęte były przez foki.
Dla rozpędzenia nudy rozmawiano przez drogę o tem i owem, ale czas dłużył się, droga była jednostajna, a ciężar nad siły nie pozwalał psom szybko jechać, wlokły się więc pomału a za nimi i strudzeni podróżni.
Parę razy Hobson wstrzymywał pochód, chcąc dać biednym psom wypoczynek i w ten sposób droga, acz niedaleka, wydawała się wszystkim bardzo nużąca.
— Foki te za daleko się umieściły od portu, — odezwał się sierżant Long, — lepiejby zrobiły, zakładając swój obóz przy naszym porcie.
— Nie znalazłaby tam nigdzie odpowiedniej siedziby, — odpowiedział mu na to Hobson.
— Dlaczego, panie poruczniku? — zapytała ze zdziwieniem Paulina Barnett, — co im tam nie dogadza?
— Niedogodne są im brzegi wysokie i urwiste, potrzebują spadku łagodnego, aby móc wychodzić i wchodzić z łatwością — odrzekł Hobson.



Rozdział IX.

Pierwsza połowa września już przeminęła, a zimy jeszcze i śniegu nie było.
Temperatura naturalnie bardzo ochłodła, noce były mroźne, lody tworzyły się powoli, czasem padł deszcz napół ze śniegiem, ale to był tylko wstęp do zimy.
Zimy oczekiwano tutaj bez trwogi. Zapasów żywności było bardzo dużo, zbudowano stajenkę dla domowych reniferów, a za domem skład duży do żywności. Zima, to znaczy noc, śnieg, lód, zimno, mogły przychodzić, tembardziej, że wszyscy zaopatrzeni też byli i w ubrania.
Uspokoiwszy się co do potrzeb swych towarzyszy, Hobson zajął się interesami Towarzystwa.
Nastał właśnie czas zmiany futer u zwierząt. Zmieniły swe szaty, otulając się nowym włosiem pięknym i lśniącym. Czas był na polowanie, w celu zdobycia futer.
Zaczęto polować najpierw na bobry, które ogromnemi stadami obsiadły małą rzekę — tam więc skierowano swe kroki.
Zastano je przy robocie. Właśnie urządzały sobie pod wodą wspaniałe apartamenty zimowe i były mocno zapracowane.
Złapano bardzo szybko całe setki bobrów, między nimi było ze 20 wielkiej wartości, o czarnym lśniącym włosie. Inne miały włos długi, błyszczący, ale koloru brunatno kasztanowatego, a pod tym włosem puch cienki szaro-srebrnego koloru. Myśliwi wrócili do swej twierdzy, bardzo zadowoleni z rezultatu wyprawy.
Skóry zostały wyprawione i ułożone w składzie według wartości.
Przez cały wrzesień i połowę października polowano wciąż bardzo pomyślnie.
Zabito ogromną ilość soboli, bielaków, ale największą ze zdobyczy były błękitne i srebrne zające.
Włos ich jest długi i gęsty i miękki; stanowi wspaniałe i ciepłe futro. Kilka z takich właśnie zajęcy ukazało się przy przylądku Bathurst, ale trudno je było zabić, są to bowiem zwierzęta bardzo chytre, przebiegłe i zwinne.
Zabito jednak dwanaście lisów srebrzystych, których futro czarnego koloru, ma gdzieniegdzie włos biały.
Błękitne lisy większej o wiele wartości, trudniej zabić, ale udało się i tych trochę uśmiercić. Jeden z lisów srebrzystych był niezwykłej piękności.
Cały czarny, jak sadze, o białych kończynach. Zabito go w niezwykłych okolicznościach. Dwudziestego czwartego września myśliwi wraz z Pauliną Barnett pojechali saniami do zatoki fok.
Rozpoznano ślady lisa już w przeddzień i postanowiono go zabić.
W godzinę jakąś po przybyciu do zatoki, zabito dość dużego srebrnego lisa. Widziano jeszcze kilka lisów tegoż gatunku, więc rozdzielono się w ten sposób, żeby chytre zwierzęta nie mogły im umknąć.
Wkrótce ukazał się jeden i tego to właśnie otoczono tak szczelnie, że biedak wymknąć się nie mógł.
Przez pół godziny nie można było zdobyć lisa, tak zręcznie i chytrze umiał się ukryć.
Wkońcu jednak lis postanowił się wydostać z niebezpiecznej sytuacji, ale Hobson urządził za nim pościg i poczęstował go kulą.
Tejże samej chwili rozległ się drugi wystrzał i lis padł na ziemię bez życia.
— Hurra! hurra! — zawołał Hobson. — Lis mój!
— I mój również, — dodał jakiś obcy człowiek, kładąc stopę na lisie, w chwili, gdy porucznik wyciągnął rękę po zabite zwierzę.
Hobson zdziwiony cofnął się. Sądził, że drugą kulę posłał sierżant, tymczasem stał przed nim jakiś nieznany mu myśliwy, u którego dymiło się jeszcze z lufy.
Dwaj rywale spoglądali na siebie w milczeniu.
Na scenę tę przyszła Paulina Barnett i reszta myśliwych i stanęli w pobliżu.
Do nieznajomego przyłączyło się ze dwanaście osób. Skłonił się on Paulinie Barnett z szacunkiem i przyglądał się swemu otoczeniu.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, doskonały typ podróżników Kanady, których, jako konkurentów najbardziej obawiał się Hobson.
Podróżnik miał na sobie dziwny ubiór, napół dziki, napół europejski.
Otaczali go ludzie jego typu i dziesięciu Indjan.
Hobson zrozumiał. Miał przed sobą Francuza, może agenta kompanij amerykańskich.
— Lis ten do mnie należy, — powtórzył porucznik, po chwili milczenia.
— Należałby do pana, jeśliby go pan zabił, — odrzekł nieznajomy w języku angielskim, z akcentem wyraźnie cudzoziemskim.
— Myli się pan, — odpowiedział żywo Hobson, — zwierzę to należy do mnie w każdym razie, chociażbym go i nie zabił!
Pogardliwy uśmiech zaigrał na ustach nieznajomego, wreszcie odrzekł:
— A więc, proszę pana, — zaczął, opierając się na swej strzelbie, — uważa pan Kompanję przy zatoce Hudson za bezwzględną władczynię całego okręgu północnej Ameryki?
— Bez wątpienia, — odpowiedział porucznik, — pan przecież należy, jeśli się nie mylę, do stowarzyszenia amerykańskiego?...
— Do Kompanji poszukiwaczy futer z Saint Louis, — odpowiedział z ukłonem podróżny.
— A więc sądzę, że ma pan przy sobie i pokaże mi pozwolenie polowania na tem terytorjum.
— Pozwolenie! — odparł pogardliwie Kanadyjczyk, — to są wyrażenia i wymagania starej Europy, które brzmią dziwnie i obco w wolnej Ameryce.
— Ależ pan jest nie w Ameryce, lecz na ziemi angielskiej! — z dumą zaprzeczył porucznik.
— Panie poruczniku, — odpowiedział mu Francuz, — nie jest to miejsce do roztrząsania tego rodzaju kwestyj.
— Wiemy tylko, że prędzej czy później, wypadki polityczne wyrównają tę postać rzeczy, i że Ameryka będzie amerykańska od cieśniny Magellana do bieguna północnego.
— Nie wierzę temu, — sucho odparł Hobson.
— Jakby nie było i jakieby nie były pretensje Kompanji, w każdym razie my panu nie będziemy przeszkadzali — odpowiedział Kanadyjczyk — a i pan, sądzę, nie będzie wchodził w nasze terytorjum. Wszak prawda? Co do naszej obecnej sprawy, to małostka. Moja fuzja i pańska mają inne naboje. Możemy więc zobaczyć, czyj nabój spowodował śmierć lisa, a wtedy wiedzieć będziemy, do kogo należy.
Propozycja była słuszna. Rozpatrzono zwierzę i przekonano się, że trafiły je dwie kule, jedna, należąca do Hobsona uwięzła w nodze, druga, z fuzji cudzoziemca, trafiła w samo serce, zadając cios śmiertelny.
— Lis należy do pana, — rzekł Hobson, nie mogąc nie okazać niezadowolenia na widok prześlicznego futra, przechodzącego w obce ręce. Francuz podniósł lisa, i gdy wszyscy myśleli, że włoży na plecy i zabierze do swego obozowiska, ujął zabite zwierzę, i zbliżywszy się do Pauliny Barnett, rzekł z uprzejmością:
— Damy lubią piękne futra. Proszę mi więc pozwolić ofiarować tego lisa na pamiątkę naszego poznania.
Paulina Barnett wahała się z przyjęciem, ale Kanadyjczyk ofiarował to z taką grzecznością i galanterją, że odmowa byłaby dlań wielką przykrością. Przyjęła więc z podziękowaniem.
Wtedy cudzoziemiec złożył ukłon przed Pauliną Barnett, pożegnał Anglików i znikł wraz ze swymi towarzyszami.
Porucznik dał znak do powrotu i przez całą drogę był mocno zadumany.
Inna Kompanja odkryła ich siedzibę, a to spotkanie z kanadyjskim podróżnikiem dawało mu dużo do myślenia i przewidywał różne przeszkody w zdobywaniu futer dla swego stowarzyszenia.
Dopiero po przybyciu do portu „Nadziei” — uspokoił się trochę i poweselał.


Rozdział X.

Było już 21 września. Dzień i noc stały się jednakowej długości, potem, gdy zbliżała się zima, noce były niezwykle drugie. 29 września stan atmosfery uległ ogromnej zmianie.
Termometr spadł do 41 stopnia Fahrenheita, niebo pokryło się chmurami i spadł deszcz. Zła pora roku nadchodziła.
Pani Żolif, zanim śnieg upadł, zasiała przywiezione przez porucznika ziarna zbóż i miała nadzieję na drugi rok piec już ciasto i chleb z wyhodowanej przez siebie mąki.
Hobson zaś zaopatrzył swych towarzyszy w ciepłe ubrania, aby spotkali mrozy z uśmiechem.
Wszyscy przyodziali się w wełniane, ciepłe ubrania, w skórzane spodnie, kurtki futrzane i buty nieprzemakalne.
Drugiego października pierwsze śniegi pokryły port Bathurst, który w kilka dni zmienił całkiem swój wygląd.
Pogoda była jednak możliwa, temperatura znośna, nie było bowiem wiatru, który bardziej dokucza zwykle niż mrozy.
Do składów przybyły nowe futra tych zwierząt, które zmieniały obecnie swą odzież na piękny, świeży włos, również polowano codziennie na ptaki przelotne, uciekające do klimatu umiarkowanego.
Polowano też na białe zające, na gwiżdżale, coś z gatunku łabędzi, długie do 5 stóp, upierzone na biało, a na głowie i ogonie na miedziano.
Podczas polowania, które mogło trwać zaledwie kilka godzin, spotykano całe bandy wilków, które z zuchwalstwem zbliżały się już nieraz do przystani.
Mając węch bardzo delikatny, czuły zapach, unoszący się z kuchni i to je ciągnęło do mieszkania podróżnych.
W nocy słyszano ich złowróżbne wycie, jakby ostrzegające przed napaścią.
Zwierzęta te, pojedyńczo spotykane, łatwo dadzą się pokonać, ale gdy całemi stadami włóczą się, grożą niebezpieczeństwem.
To też nasi podróżni, zawsze wychodzili uzbrojeni, aby w razie napaści mieć się czem obronić.
Niedźwiedzie również zbliżały się do domostwa i nie było dnia, żeby nie dawano sygnału, że są już niedaleko od podróżników.
W nocy zbliżały się do muru. Kilka z nich zostało ranionych tuż pod domem i uciekło, zostawiając krople krwi na śniegu.
Ale od 10 października ani jeden z tych drapieżców nie był zabity. Umiały zawsze umknąć w porę. W pierwszych dniach listopada wiatr zerwał się straszliwy i śnieg upadł obficie, pokrywając ziemię na dużą wysokość.
Trzeba było robić teraz ścieżkę do stajni i śpiżarni, przejść bowiem było niepodobieństwem. Mieszkańcy składnicy futer musieli teraz nosić łyżwy, na których sunęli z niezwykłą szybkością. Paulina Barnett nosiła też łyżwy i mogła rywalizować w szybkości ze swymi towarzyszami.
14-go października mróz ścisnął okrutny i wyjść było trudno, groziło bowiem zmarznięciem.
Wszelkie więc prace ustały, tembardziej, że dzień trwał kilka godzin zaledwie.
Zastawiono teraz w kilkudziesięciu miejscach sidła na zwierzęta i ptaki, które jeszcze nie odleciały i siedziano przeważnie w domu.
12-go listopada kolonji przybył nowy członek. Pani Mac Nap, jedna z podróżnych powiła syna zdrowego i dobrze zbudowanego, z którego ojciec był niezmiennie dumny.
Paulina Barnett została chrzestną matką dziecięcia, któremu dano imię Michał-Nadzieja. Chrzciny odbyły się z wielką uroczystością i dzień ten był wielkiem świętem w kolonji, ze względu na to, że mała istotka ujrzała światło dzienne pod 70-tym stopniem szerokości geograficznej!
W kilka dni potem słońce skryło się zupełnie na przeciąg dwóch miesięcy i rozpoczęła się noc podbiegunowa.
Noc ta odznaczała się gwałtowną burzą. Mróz był być może, trochę słabszy, ale wilgoć w atmosferze była nadzwyczajna.
Pomimo wszelkich możliwych środków, użytych na to, aby zimno nie dostawało się do wnętrza, wilgoć przeniknęła do mieszkań i dokuczała podróżnikom.
Śnieg padał ogromnemi płatkami, wyjść i otworzyć drzwi było niemożliwością, jednem słowem, mieszkańcy stali się więźniami. Wichry szalone wyły jednym ciągiem bez przerwy, obawiano się zawalenia domu, ale na szczęście zbudowany był bardzo solidnie, wreszcie śniegi okoliły go tak silnie, że stanowiły jakby jego podporę.
Mac Nap, który był głównym budowniczym, obawiał się tylko o całość kominów i poprawiał je często i umacniał.
Życie w kolonji ułożyło się teraz po rodzinnemu. Wszyscy mieli do siebie zaufanie, każdy zwierzał się ze swemi myślami.
Paulina Barnett czytywała często dla rozerwania siebie i towarzystwa, grano w karty dla zabawy tylko, nie dla wygranej, prócz tego naprawiano bieliznę, robiono obuwie, czyszczono broń.
Każdy miał wyznaczony swój dział roboczy i pilnował się tego gorliwie, z tego powodu panował ład wzorowy.
Burze nie ustawały ani na chwilę, straszliwe zadymki zakrywały ciemne i tak niebo i niesione wichrem leciały w dal.
Okna i drzwi domu były wciąż zamknięte, z czego wytworzyło się ogromnie ciężkie powietrze. Hobson chciał użyć do odświeżenia atmosfery pomp powietrznych, ale były tak zasklepione lodem, że działać nie mogły.
Postanowiono więc posłuchać sierżanta Longa i jedno z okien otworzyć.
Nie było to jednak tak łatwe, jak się zdawało. Lufciki były silnie przymarznięte i taką warstwą śniegu zasypane, że i mowy być nie mogło o otwarciu bez oczyszczenia i odgarnięcia z zewnątrz lodu i śniegowej zamieci..
Otwarto wreszcie jedno z okienek przy pomocy wszystkich mieszkańców, i świeże powietrze napełniło izbę, przesyconą i dymem, i nieopisaną ciężkością z powodu wilgoci.
Robiono to codziennie przy mniejszych już wysiłkach.
Tak przechodził powoli czas zimy podbiegunowej. Renifery i psy miały obfite w stajniach pożywienie, nie trzeba było więc je odwiedzać w okrutne mrozy.
Już od dziesięciu dni podróżnicy żyli tak odosobnieni, jak więźniowie, bez wychodzenia na świat — wydawało się to bardzo długie i bardzo męczące dla ludzi, przyzwyczajonych do pracy na świeżem powietrzu, jakimi są żołnierze i myśliwi.
Powoli znudziło wszystkich i czytanie i wesoła gra w karty, kładli się spać w nadziei, że ustanie wycie wichru i zawieje, ale budzili się z przeświadczeniem, że próżne były nadzieje...
Śnieg sypał bez przerwy, kominy potrzaskały od mrozu i zlodowaciałe w środku, nie przepuszczały dymu, który unosił się w pokojach, a burza nie ustawała na chwilę. Dopiero 28 listopada zaszła duża zmiana i burza ucichła.
Radość opanowała wszystkich, każdy chciał wyjść na świeże powietrze, rzucono się ku drzwiom, ale otworzyć je stało się niemożliwością, tak je zasypał śnieg i lód zasklepił, wyszli więc oknem. Mróz był duży, ale bez wiatru, przetrzymać więc można było to zimno.
Wyruszono do stajni, ze strachem myśląc o zwierzętach, które, być może, zasypane zostały śniegiem, cała bowiem stajnia była jednym blokiem lodowym i z trudem wybito otwór, z którego z piskiem radosnym i szczekaniem wybiegły psy, ciesząc się świeżem powietrzem i widokiem ludzi.
Wyszedłszy ze stajni, którą starannie zamknięto, podróżnicy odeszli kawałek drogi, aby przyjrzeć się prześlicznemu niebu, całkowicie usianemu gwiazdami.
Takiego nieba, tak błyszczącego od gwiazd, nie widział nikt z obserwujących to czarowne piękno.
Tomasz Black był zachwycony. Wpatrywał się w te cuda, wydając wciąż okrzyki pełne uwielbienia, klaszcząc w ręce z radości. Była to godzina ósma rano. W godzinę potem mróz, wzmagający się co chwila, kazał wracać do domu, do ciepłego komina.
Weszli wszyscy oknem, które zaraz zamknięto, i każdy z przyjemnością usiadł na swojem miejscu przy stole, na którem wkrótce ukazało się śniadanie.
Pomimo silnego mrozu Tomasz Black wolał obserwować gwiazdy, ale nie udało mu się to wcale.
Instrumenty paliły mu wprost mrozem w ręce, skóra z palców, trzymających lunetę schodzić poczęła i przyklejać się do narzędzia. Musiał więc zrezygnować ze swej obserwacji, ale postanowił przyglądać się cudom bez lunety. Miał wracać, ale zatrzymał go widok niezwykły, jakby przedwstęp do ukazania się zorzy północnej na tem cudnem, jaśniejącem niebie. Na niebiosach utworzyło się białe koło, przetykane cieniem blado-różowym, a otaczającym księżyc, który błyszczał tysiącami jakby brylantów.
W piętnaście godzin potem, na niebo weszła przepiękna zorza północna.
Zjawisko to miało w sobie wszystkie barwy tęczy, między któremi dominował kolor czerwony.
W pewnych miejscach nieba, zdawało się, że gwiazdy zalane są potokami krwi. Promienie drgały, jak żywe, otaczając zblakły wobec ich barw i światła księżyc.
Żadne pióro nie zdoła opisać czaru tego zjawiska. Pół godziny gościła zorza na niebie, poczem znikła odrazu, jakby czyjaś niewidzialna ręka zamknęła źródło elektryczne, które ożywiało zjawisko. Był już dobry czas dla Tomasza Blacka do powrotu do domu.
Jeszcze pięć minut dłużej, a jużby zmarzł na śmierć!


Rozdział XI.

Dnia 2-go grudnia zimno było straszliwe, para wilgotna i przenikliwa unosiła się w powietrzu, zamrażając podmuchem swym wszystko na drodze spotkane.
Dostrzeżono na zamarzłym śniegu mnóstwo śladów niedźwiedzi i lisów, i założono nad głębokiemi jamami sidła.

Razu pewnego jeden z myśliwych kolonji, zwiedzając miejsca, na których ustawione były pułapki, nachyliwszy się nad jedną z nich, posłyszał ryk przeciągły i pomruk.
— To nie głos renifera, — odezwał się do towarzyszącego mu myśliwego, — to pomruk niedźwiedzia! Ale nie stracimy na tem zupełnie. Czy befsztyk z renifera, czy z niedźwiedzia — to jedno, a skóra piękniejsza niż tamtego.
Dwaj myśliwi mieli z sobą strzelby, wystrzelili wgłąb jamy i uśmiercili prześlicznego białego niedźwiedzia.
Najtrudniejszą sprawą było wyciągnięcie go z jamy. Musiano wezwać jeszcze kilku z kolonji, i wtedy to po wyciągnięciu olbrzyma, ujrzano okaz najpiękniejszego gatunku, tego rodzaju zwierząt podbiegunowych. Futro było przedziwnej białości, bez żadnej ciemnej bodaj plamki, puszyste i niezwykłej piękności.
Zdarto skórę ze zwierza, a najlepsze części jadalne dano do kuchni.
Dni następnych złowiono w sidła dużą ilość mniejszych zwierząt i kilka srebrzystych zająców. Błękitne były za przebiegłe, żeby wpaść w pułapkę, wogóle wszystkie gatunki lisów są ostrożne, a czasem, chociaż się i złapią, odgryzają łapę i uciekają, bojąc się niewoli lub śmierci.
Dziesiątego grudnia śnieg znowu zaczął padać, ale marzł natychmiast.
Hobson, bojąc się, aby który z mieszkańców nie dostał szkorbutu, który zawsze w tamtych strefach panuje podczas zimy, dał wszystkim po proszku na rozgrzanie i soku z cytryny.
Szczęściem, do tej pory nikt jeszcze nie chorował, wszyscy cieszyli się wybornem zdrowiem.
Przez kilka dni naprawiano i wzmacniano ogrodzenia koło domu ze względu na możliwość napaści ze strony dzikich zwierząt, których ryki rozlegały się naokoło domu. Tymczasem zaszło pewne zdarzenie świadczące o tem, że i w miejscu bezludnem, nie jest się zupełnie samotnym.
Pewnego ranka, 14 grudnia, sierżant Long, powróciwszy z wycieczki, zaraportował na końcu, że o ile go oczy nie mylą, gromada jakichś najeźdźców mieściła się o 4 mile od portu.
— Któż to taki? — spytał porucznik Hobson.
— Są to albo ludzie, albo morsy! — odpowiedział poważnie, sierżant. — Coś pośredniego!
Hobson zrozumiał. Wielu z naturalistów uznawało podobieństwo Eskimosów do morsów i fok.
Zaraz po otrzymaniu tej wiadomości, Hobson, Paulina, Magdalena i kilku żołnierzy wyruszyli zobaczyć owych przybyszów.
Po godzinie spaceru sądzono, że sierżant omylił się, że rzeczywiście były to albo zwierzęta, albo złudzenie wzroku, nikogo bowiem nie zauważono na swej drodze.
Ale sierżant Long spostrzegł coś szarego wychodzącego z bryły śniegowej i wskazując na to rzekł:
— Oto dym od morsów! od ich siedziby, panie poruczniku!
Tejże chwili, dwie istoty żyjące wyszły ze śniegowej chaty, ślizgając się na łyżwach. Byli to Eskimosi, ale mężczyźni, czy kobiety, tego wiedzieć nie było można, wszyscy bowiem byli jednakowo ubrani.
Rzeczywiście podobni byli do fok lub morsów. Było ich sześć osób: dorosłych czworo i dwoje małych.
Mieli oni ogromnie szerokie barki, co przy niskim wzroście zwracało wszystkich uwagę, nos spłaszczony, oczy małe, pod ogromnemi powiekami, usta wielkie, o wargach grubych, włosy czarne, długie, twarz bez zarostu.
Odziani byli w skórzane ubranie ze skóry morsa, w baszłyk, buty i rękawice z tegoż co i ubranie materjału.
Istoty te, napół dzikie, zbliżyły się do Europejczyków i przyglądały się im ciekawie.
— Czy nikt z towarzyszy nie umie po eskimosku? — spytał Hobson swego otoczenia.
Nikt nie znał ich mowy, ale raptem jakiś głos zabrzmiał wśród ciszy po angielsku.
— Witajcie! witajcie!
Był to głos Eskimoski, która zbliżywszy się do Pauliny Barnett, podała jej rękę.
Zdziwiona podróżniczka odpowiedziała paru słowami, które zostały doskonale zrozumiane. Zaproszono rodzinę dzikusów do portu.
Eskimosi zdawali się porozumiewać wzrokiem, co robić, wkońcu zgodzili się na tę wizytę i wyruszyli razem wesoło.
Kiedy przybyli do portu Eskimoska zaczęła klaskać w ręce z radości, wołając — Dom! dom!
Sądziła, że to domek ze śniegu, jak ich tam na lodowej przestrzeni, cóż za zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy wszedłszy zobaczyli olbrzymią umeblowaną wygodną salę, piec i stół zastawiony naczyniem.
Zdjęto z nich rękawice i baszłyki i usadzono koło stołu.
Teraz można było rozróżnić kobiety. Były to młode istoty z włosami przetykanemi zębami i pazurami niedźwiedzi, namaszczonemi tak tłuszczem foki, że włosy były kompletnie zlepione.
Dzieci było dwoje od 4—5 lat. Rozbudzone, patrzały szeroko otwartemi oczami na obecnych, nie rozumiejąc, co się z niemi dzieje.
Mężczyźni mieli lat około pięćdziesiąt, kolor cery był żółtawo czerwony, zęby ostre, podobni byli bardziej do zwierząt niż do ludzi.
Na rozkaz porucznika wniesiono żywność, na którą rzucono się z żarłocznością. Tylko młoda Eskimoska jadła wstrzemięźliwie i z pewną umiejętnością.
Jak się okazało, młoda kobieta służyła przez rok cały u gubernatora, którego żona była Angielką. Stąd znajomość języka i europejskiego ułożenia.
Po nasyceniu się i wypiciu sporej ilości wódki, za którą Eskimosi przepadają, używając ją od lat dziecięcych, pożegnano się, prosząc o odwiedzenie nazajutrz ich chatki.
Obiecano, o ile będzie pogoda, a że nazajutrz było bardzo ładnie i sucho, Paulina Barnett wraz z Magdaleną, porucznikiem i paru z kolonji skierowała się w stronę Eskimosów.
Na spotkanie ich wyszła młoda Eskimoska, wprowadzając do swej śniegowej chatki. Niewygodne było tam wejście. Otwór tak maleńki, że zaledwie przecisnąć się było można, ale trudniejsza jeszcze była możliwość wysiedzenia kilku minut w tej chacie.
Brak powietrza, odór nieprzyjemny z lampy i skór rozwieszanych koło komina, mieszał się z oddechem tylu osób, i sprawiał, że Paulina Barnett czuła, iż lada chwila zemdleje. Wyszła po pięciu minutach męki i natychmiast jej blednąca twarz nabrała żywych rumieńców, wskutek świeżego powietrza.
Eskimosi odwiedzali jeszcze port parę razy, po ośmiu zaś dniach pobytu, gdy upolowali dostateczną ilość morsów, po które tu właśnie przybyli, zmuszeni byli wracać do siebie.
Pożegnani serdecznie i obdarzeni dużą skrzynią z żywnością odjechali na saniach, dziękując dobrym Europejczykom za dary i za gościnność.
Eskimoska ofiarowała przy pożegnaniu cynowy pierścionek, wzamian za to Paulina Barnett dała jej bursztynowe paciorki, które z radością nieopisaną włożyła sobie na szyję.
Eskimosi obiecali latem odwiedzić port „Nadzieja” poczem raz jeszcze pożegnawszy ze łzami swych dobroczyńców, znikli w gęstej mgle zimowej na zachodzie.


Rozdział XII.

Piękna i sucha pogoda trwała jeszcze dni kilka.
Porucznik Hobson cieszył się, że tu właśnie port zbudowano, ogromna bowiem ilość zwierzyny pozwoliła w krótkim czasie zapełnić składy najpyszniejszemi futrami, a spiżarnie wyborowem mięsiwem.
Sidła zastawione złowiły dużą ilość białych zajęcy, wielu z wilków zastrzelono, broniąc się od napaści. Przychodziły one bandami pod dom, wyjąc przeraźliwie i wtedy wystrzeliwano je bez miłosierdzia.
Widziano również bardzo bliskie ślady niedźwiedzi i czatowano na nich bezustanku. 25-go grudnia znów musiano zaprzestać wszelkich wycieczek.
Wiatr zmienił kierunek, przeszedłszy na północ, a tymczasem mróz doszedł do najwyższego stopnia.
Niepodobna było przebywać na świeżem powietrzu bez obawy odmrożenia którego z członków.
Zanim zamknęli się w mieszkaniu, Hobson kazał zapełnić stajnię żywnością dla reniferów i psów pociągowych, bojąc się dla nich głodu przez kilka tygodni, które zapewne zmuszą mieszkańców fortu do siedzenia wciąż w domu. 25-go grudnia było święto Bożego Narodzenia, uroczyście obchodzone u Anglików.
Na stole wigilijnym znalazło się wszystko, co znajduje się i na stołach europejskich w ten dzień święty.
Był i olbrzymi pudding, dzieło pani Żolif i pończ dymiący na stole.
Zapalono wszystkie światła, a wtedy sala nabrała wyglądu fantastycznego.
Wtem silne światło wpadło do okien i czerwonym blaskiem napełniło salę.
Wszyscy wskoczyli na równe nogi, pytając siebie wzajemnie:
— Czyżby to pożar?
Ale ponieważ dom się nie palił, a innych zabudowań nie było wokoło, nie mógł być pożar, lecz jakieś nieoczekiwane zjawisko. Porucznik zbliżył się do okna i zrozumiał powód tego blasku.
To wybuchały zdala wulkany. Cały horyzont był w ogniu. Nie wylewała się lawa, lecz wulkany wyrzucały z wnętrza płomyki dla nikogo nie szkodliwe, oblewające ziemię całą i śniegi, różanym blaskiem.
— To piękniejsze od zorzy północnej! — zawołała zachwycona widokiem Paulina Barnett.
Jeden Tomasz Black zaprzeczył tym słowom. Dla niego to tylko było piękne, co było zjawiskiem niebieskiem, ziemskie, chociażby najcudniejsze, zwał pospolitemi.
Wszyscy podeszli do okna i dopiero straszliwy mróz zmusił zasiąść z powrotem do stołu. Nazajutrz i dni następnych mróz doszedł do kulminacyjnego punktu. Sądzono, że termometr nie będzie już miał stopni do wskazywania zimna.
Mróz był tak silny, że pomimo iż piece napalone, były do czerwoności, można było w pokojach dojść najwyżej do 2 stopni ciepła.
Koło pieca, najbliżej siedziała matka z małem dziecięciem, które kołysała każda z osób, po kolei zbliżających się do pieca dla rozgrzania się chwilowego.
Zabroniono surowo otwierania drzwi lub okien, gdyż para nagromadzona w pokoju zamieniłaby się natychmiast w śnieg.
Ze wszystkich stron słyszano silny trzask, jakby czegoś łamanie i druzgotanie, co dla osób, nieprzyzwyczajonych do podobnych odgłosów było przerażające.
Było to trzaskanie z mrozu drzewa, którego pniami otoczono dom dla bezpieczeństwa i zagrody.
Pomarzły likiery, wódki, piwo, rozsadzało beczułki, drzewo nie chciało się wcale zapalać i porucznik musiał użyć dużo tłuszczu, aby utrzymać płomień w piecach.
Niezwykłem zjawiskiem było to, że wszyscy czuli ogromne pragnienie, rozgrzewano więc wciąż wody owocowe i płyny i pito.
Drugiem zjawiskiem była senność tak wielka, że rozmawiając usypali, nie mogąc opanować śpiączki.
Dzielna zawsze Paulina Barnett opanowując senność, starała się i drugich ustrzedz od tego, to czytając, to opowiadając ciekawe rzeczy, to znów śpiewając pieśni, które chórem kończono.
Hobson zajrzawszy do termometru, przekonał się, że mróz coraz silniejszy.
31-go grudnia rtęć zamarzła w rurce. Było wtedy 44 stopnie mrozu!
Nazajutrz 1-go stycznia winszowano sobie wzajemnie i życzono w dalszym ciągu doskonałego zdrowia. 5-go stycznia termometr spirytusowy wskazywał 52 stopni zimna!
Hobson zaniepokojony był takim stanem temperatury. Bał się, że zwierzęta poczną szukać łagodniejszego klimatu i opuszczą miejscowość, w której pobudowano przystań handlową. Prócz tego niepokoiły porucznika podziemne odgłosy i drżenia wewnętrzne.
W pobliżu były wulkany, może to stać się dla kolonji niebezpieczne.
Nie mówił nic nikomu o tych swych przypuszczeniach, nie chcąc napełniać trwogą, wszystko to krył w sobie i dumał.
W straszliwe te mrozy nikt nie wychodził i nie wiadomo, czy renifery nie zjadły już swej żywności.
Nie było żadnego sposobu do zwalczania surowości temperatury.
Wilgoć zapełniała sale, lód czepiał się ścian, uciec od powiewów mroźnych, nawet w mieszkaniu, było niepodobieństwem.
Palono w piecu bez przerwy, ale pewnego dnia sierżant Long zawiadomił porucznika:
— Za kilka dni zbraknie nam drzewa.
— Co? drzewa nam zabraknie? — zawołał Hobson.
— Chcę powiedzieć, panie poruczniku, że w obrębie domu mieszkalnego niema ani kawałka drzewa, a iść po nie do składów — to znaczy utracić życie.
— Tak, — odpowiedział porucznik, — popełniliśmy wielki błąd, budując zdala od mieszkań magazyny. Trzeba było wreszcie wykopać jakieś przejście bezpośrednie z naszych mieszkań. Spostrzegłem to zapóźno, niestety. Ale któż mógł pomyśleć, że zimować będziemy w takich warunkach!
Powiedz mi, sierżancie, jaka ilość drzewa znajduje się w domu?
— Tyle, żeby starczyło na dwa lub trzy dni najwyżej — odpowiedział sierżant.
— Miejmy nadzieję, — uspokajał porucznik, — że mróz zelżeje i że będziemy mogli wyjść po drzewo do magazynów.
— Wątpię, — odrzekł sierżant, — pogoda prześliczna, gwiazdy świecą na firmamencie, wiatr utrzymuje się na północy i nie zdziwię się wcale, jeśli zimno trwać będzie dni kilkanaście, aż do zmiany księżyca.
— A więc, mój drogi Long, — przerwał mu porucznik, — przyjdzie chwila tragiczna, a wtedy czyż damy wszystkim umrzeć z zimna?
— Nie damy, mój poruczniku, — odrzekł spokojnie sierżant.
Hobson uścisnął dłoń dzielnego sierżanta, którego przywiązanie było mu aż nadto dobrze znane.


Rozdział XIII.

Szóstego stycznia około jedenastej rano, żołnierz wartownik, stojący przy jedynem oknie, z którego można było coś dojrzeć po zmyciu szyb wodą gorącą, wezwał sierżanta i pokazał mu jakieś poruszające się masy. Sierżant przyjrzawszy się rzekł spokojnie. — Niedźwiedzie!
W rzeczywistości pół tuzina tych zwierząt przyszło pod ogrodzenie i ujrzawszy dym wychodzący z komina, ruszało ku domowi, gdzie byli zebrani nasi podróżnicy.
Hobson wydał przedewszystkiem rozkaz, aby zabarykadowano okno, przez które wejśćby mogły po rozwaleniu szyb łapami, było to bowiem jedyne wejście nie zakryte niczem.
— Teraz, — odezwał się sierżant, po zabarykadowaniu okna, — ci panowie nie wejdą bez naszego pozwolenia. Możemy teraz zwołać radę wojenną.
— A więc, panie poruczniku, — rzekła Paulina Barnett, — niczego już nam nie braknie w tej strasznej porze zimowania! Po mrozie, niedźwiedzie na nas napadają.
— Jeszcze nie po mrozie, — odparł Hobson, — i właśnie ten mróz przeszkadza nam do wyjścia do walki, bo nas zabije... Nie możemy wyjść naprzeciw tych krwiożerczych bestyj!
— Ależ zwierzęta te napewno stracą cierpliwość i odejdą, — odpowiedziała podróżniczka. Hobson pochylił głowę z powątpiewaniem:
— Pani nie zna jeszcze tych zwierząt. Straszliwa zima ogłodziła je i nie opuszczą naszej siedziby, o ile nie zmusimy do tego siłą.
— Czy pan jest w obawie? — spytała.
— Tak i nie, — odpowiedział porucznik. — Niedźwiedzie, wiem, że nie wejdą do domu, ale my, nie mam pojęcia, w jaki sposób wyjdziemy w taki mróz, o ile to będzie konieczne!
Przez cały dzień czuwano nad tem, aby niedźwiedzie nie zaatakowały domu.
Często bardzo, któryś z niedźwiedzi przystępował do okienka i kładł głowę, wydając przytem głuchy, pełen wściekłości ryk.
Postanowiono wywiercić w kilku miejscach w murze otwory, przez któreby można było strzelać do zwierząt.
Dzień się skończył. Niedźwiedzie przychodziły i odchodziły na chwilę, powracając i okrążając dom dookoła, ale nie próbując napaści. Żołnierze czuwali przez całą noc, a koło godziny czwartej rano, zdawało się, że niedźwiedzie opuściły swe stanowisko.
Jakież było jednak przerażenie, gdy jeden z żołnierzy, około 7-ej rano przybiegł z oznajmieniem, że niedźwiedzie weszły na dach.
Hobson, sierżant i paru żołnierzy pobiegło schodami na strych, aby stamtąd strzelać do napastników.
Niepodobna było jednak wytrzymać okropnego mrozu. Powrócono więc natychmiast i Hobson odezwał się w te słowa:
— Niedźwiedzie są na dachu, niebezpieczeństwa dla ludzi niema, gdyż nie wejdą do mieszkania, ale jest obawa utraty, zdobywanych z trudem skór zwierzęcych. Poszarpią napewno, wszedłszy na strych, a wszak to własność Kampanji, strzedz jej dobra jest naszym obowiązkiem.
Proszę więc, kto może, niech nam pomaga zabrać futra i umieścić je w naszem mieszkaniu lub gdzie w pobliżu.
W kilka minut wszyscy pomagali porucznikowi, a w godzinę potem wszystkie futra zostały już przeniesione do dużej sali. Podczas tej czynności, niedźwiedzie spacerowały w dalszym ciągu na dachu, starając się zerwać z niego pokrycie.
Tymczasem drugi wróg czyhał na spokój mieszkańców.
Ogień zagasał a nie było już drzewa na dokładkę.
Wszyscy siedzieli przy piecu, tuląc się jedni do drugich, czując, że ogarnia chłód, że mogą zmarznąć w mieszkaniu.
Ale nikt się nie skarżył, nawet kobiety po bohatersku cierpiały zimno. Pani Mac Nap konwulsyjnie przyciskała swe dziecię do zlodowaciałej piersi a niektórzy z żołnierzy drzemali snem gorączkowym.
O trzeciej zrana porucznik spojrzał na termometr i dostrzegł, że większy mróz jeszcze niż dnia poprzedniego, zapanował w mieszkaniu.
Stanął bezradny wobec grozy położenia, gdy raptem czyjaś ręka dotknęła jego ramienia.
Obrócił się — przed nim stała Paulina Barnett.
— Trzeba coś na to zaradzić, poruczniku Hobson, — powiedziała mu energiczna kobieta, — nie możemy tak ginąć bez ratunku!
— Ma pani słuszność, — odpowiedział porucznik czując budzącą się w nim energję.
Zawołał zaraz sierżanta Long, Mac Napa i jednego z żołnierzy i podszedł wraz z Pauliną Barnett do okna, chcąc przekonać się, czy możliwe będzie wyjście na dwór.
Ciepłą wodą odwilżono lód pokrywający szybę i wyczytano na zewnętrznym termometrze 72 stopnie mrozu.
— Mamy dwie rzeczy do wyboru, moi przyjaciele, — przemówił Hobson. — Albo narażać swe życie dla zdobycia drzewa, albo palić po kolei: stoły, drzwi, ławki, wogóle wszystko drewniane.
— Ryzykujemy — odezwał się sierżant.
Zaczęto przygotowywać się do wyprawy na podwórze, po drzewo i pierwszy, który miał wyruszyć o 50 kroków od domu, był sierżant Long.
Przewiązano go sznurem, trzymanym w domu przez towarzyszy, aby w razie nabrania już drzewa, mógł dać znać poruszeniem, aby go czemprędzej wciągnięto.
Ubrany w ciepłe futra i przewiązany wpół sznurem, sierżant wypił pół szklanki wódki dla rozgrzewki i wyruszył po drzewo.
Pierwsze drzwi od korytarza zostały otwarte. Wionął podmuch przerażającego mrozu, który pomimo futer przeniknął do głębi sierżanta i tych, którzy mieli w korytarzowych drzwiach trzymać sznur bezpieczeństwa.
Wszedłszy w drugie drzwi, o mało nie zadławił ich mróz, tak był silny.
Wypuszczono sierżanta i oczekiwano znaku jakieś kilka minut najwyżej, a przejście jego musiało być tak szybkie, że niedźwiedzie nie powinnyby dostrzedz sierżanta i nań czynić napaści.
W dziesięć minut potem, porucznik, Mac Nap i Raë podeszli do drzwi przedsionka, aby spostrzegłszy ruch sznura wciągnąć i sierżanta i wózek z drzewami. Minął kwandrans i najmniejszego ruchu!
Hobson przeraził się na dobre. Zawołał żołnierzy i postanowił ciągnąć sznur.
Pociągnięto z szybkością i poczuto, że u sznura wlecze się coś, ślizgając się po lodzie.
W kilka minut potem, przedmiot ten został wciągnięty do sieni...
Było to ciało sierżanta. Biedak nie zdołał dojść do magazynu i zemdlał, leżąc zaś na mrozie przez dwadzieścia minut, nie mógł być żyjącym.
Mac Nap i Raë, wydając okrzyki rozpaczy, zanieśli ciało do sieni, ale w chwili, gdy porucznik chciał zamknąć furtkę, poczuł gwałtowne pchnięcie i straszliwy ryk rozdarł powietrze.
— Na ratunek! — zawołał Hobson. — Do mnie! — Na wołanie to nadbiegła Paulina Barnett i całą siłą przytrzymywała drzwi z porucznikiem.
Ale okrutna bestja, opierając się całem olbrzymiem cielskiem o drzwi domu, nie dopuściła do zawarcia drzwi.
Kobieta wyrwała z za pasa Hobsona jeden z pistoletów i oczekiwała spokojnie na ukazanie się paszczy zwierzęcia.
Zaledwie wysunął się łeb niedźwiedzia, Paulina wpakowała kulę w otwartą paszczę napastnika i z westchnieniem ulgi ujrzała padającego z rykiem potwora.
Drzwi zamknięto, ciało zaś sierżanta przeniesiono do dużej sali i ułożono przy piecu.
Ale ostatnie węgle już zagasały, jakżeż ożywić zmarzniętego?
— Pójdę! pójdę przynieść drzewa! — zawołał Raë.
— Tak pójdziemy razem, — odezwał się przy nim głos jego żony.
— Nie, moi przyjaciele! — zawołał Hobson. — Nie unikniecie zmarznięcia lub śmierci od niedźwiedzi! Palmy wszystko, co może być spalone!
I wtedy ci nieszczęśliwi, napół zmarznięci rzucili się do rąbania stołów, ław i stolików.
Chwila jeszcze, a piec w kuchni i w dużej sali rozlewał wokoło blaski i ciepłe powiewy płomieni.
Temperatura w pokoju zmieniła się natychmiast i zaczęto cucić sierżanta.
Rozcierano mu ciało wódką i flanelą, wlano do ust wódki i powoli, powoli, obieg krwi został przywrócony, a białe plamy znikać poczęły.
Ale sierżant cierpiał straszliwie i przez długi czas nie mógł ani słowa przemówić.
Położono go w ogrzanem łóżku i Paulina Barnett wraz z Magdaleną czuwały przy nim noc całą.
Hobson zaczął myśleć nad tem, co będzie, gdy zabraknie opału. To co zdobyli kosztem swych wygód, starczyć mogło na dni parę zaledwie.
Mróz nie zelżał, przeciwnie stawał się coraz silniejszy, nie pomogła i zmiana księżyca.
W mieszkaniu, wskutek ciepła, wszyscy poczęli się ruszać żwawo, jaśniej na świat patrzeć. Pani Żolif ugotowała gorące śniadanie, przyrządziła poncz, który mógł już pić i sierżant — jednem słowem było weselej i żołnierze nabrali takiego animuszu, że gotowi byli iść na niedźwiedzie.
Ale Hobson nie chciał narazić na niebezpieczeństwo swych ludzi, oczekując odejścia zwierząt.
Dzień zdawał się przemijać spokojnie, gdy naraz koło 3-ciej popołudniu, dał się słychać nieopisany hałas w przedsionku i koło domu.
— Oto już są! — zakrzyknęli żołnierze, chwytając za broń.
— Niechaj nikt nie schodzi ze swego miejsca! — zawołał porucznik spokojnym głosem.
Posłyszano straszliwy hałas, stuk, ryk zwierząt, które oderwały kawałek pokrycia dachu i chodziły po strychu.
Ale co najgorsze, to to, że niedźwiedzie ciężarem swym rujnowały komin.
Zgromadziły się na dachu w bliskości ciepłego komina i ogromnem swem cielskiem uderzając o cegły, zrzucały je z hałasem.
Wkrótce piece nie wytrzymały i nie mogły dawać ognia i ciepła, znalazłszy się bez luftów. Niedźwiedzie bowiem rozwaliły komin.
Było to prawdziwe nieszczęście i nic dziwnego, że ludzie, nawet tak dzielni, byli zrozpaczeni.
W chwili, gdy ognie pogasły, dym gęsty zapełnił pokój, tak gęsty, że pogasił lampy.
Trzeba było opuścić mieszkanie, jeśli się chciało ratować od uduszenia, a iść na podwórze, znaczyło iść na śmierć!
Dały się słyszeć krzyki mdlejących kobiet, atmosfera była nie do zniesienia.
— Przyjaciele! — zawalał Hobson, porywając siekierę — na niedźwiedzie! na niedźwiedzie!
Był to jedyny ratunek! Trzeba było pozbyć się za wszelką cenę tych zwierząt.
Wszyscy bez wyjątku wyruszyli na niedźwiedzi, weszli na drabinę prowadzącą na strych z Hobsonem na czele i rozpoczęła się walka.
Słychać było krzyk pomieszany z przeraźliwym rykiem zwierząt, a walczono wśród zupełnych ciemności.
Ale w chwilę po rozpoczęciu walki dał się słyszeć huk, grzmoty i ziemia drżeć i trząść się poczęła.
Dom pochylił się ku ziemi, mury rozstąpiły się i przez szpary Hobson i jego towarzysze zobaczyli uciekające z rykiem niedźwiedzie!


Rozdział XIV.

Gwałtowne trzęsienie ziemi nawiedziło ten kawałek lądu.
Hobson wiedział, co to było i czekał jeszcze czegoś straszniejszego. Był pewny, że zostanie wraz ze wszystkimi pochłoniętym przez ziemię.
Ale na szczęście było tylko to jedno wstrząśnienie, potem słabe pochylenie domu w stronę jeziora i nastąpił zupełny spokój. Ziemia weszła znowu w stan bezwładu i ciszy.
Zaczęto naprawiać zepsucia, zreperowano kominy, opatrzono rany żołnierzy, których podrapały trochę niedźwiedzie.
Przez dni kilka palono resztę krzeseł i łóżek, nawet podłogi, wyjść bowiem do składu było niepodobieństwem.
Jednakże, w kilka dni po tym ostatnim wypadku Hobson zauważył zmianę w atmosferze.
Gwiazdy nie błyszczały tak silnym blaskiem, niebo nie było tak jasne, a termometr wskazywał mrozu mniej o kilka stopni.
Mgły i pary poczęły się unosić w powietrzu, stanowczo zaczynała się zmiana na lepsze.
12-go stycznia wiatr przeskoczył na południo-zachód, śnieg począł padać, a termometr pokazywał zimno o 15 stopni mniejsze od poprzedniego.
Dla mieszkańców wyspy, tak bardzo doświadczonych, była ta radość ogromna.
Tego szczęśliwego dnia, o godzinie 11-ej rano wszyscy wyszli z domu, trzymając się jednak w blizkości fortu, aby nie narazić się na spotkanie z niedźwiedziem.
W tej porze słońce jeszcze nie ukazywało się na horyzoncie, panował zmrok, ale w każdym razie było już jaśniej niż dotąd podczas mrozów.
Ujrzano poważne zmiany wskutek trzęsienia ziemi zdziałane.
Cała masa lądu pochylona była ku jezioru, a cała ziemia ku zachodowi i wzniesiona ku wschodowi.
Ani portu Barnett, ani rzeki Pauliny, nie było widać — znikły zupełnie!
— Panie poruczniku, — odezwała się podróżniczka, — niema już ani portu ani rzeki mego imienia! Nie mam szczęścia!
— Rzeczywiście, niema ich! — odpowiedział porucznik, — ale, jeśli pani pozwoli, nazwiemy jezioro pani nazwiskiem. Ono będzie napewno wierne i nie zginie nawet po trzęsieniu ziemi!
Pani Żolif najpierw odwiedziła stajenkę, gdzie znalazła psy zdrowe i wesołe, renifery wychudzone trochę, ale przy życiu, jeden z nich tylko już nie żył i to od niedawna.
— Widzi pani, — rzekł porucznik, — wszystko dobrze, wybrnęliśmy z nieszczęść i to tak świetnie, jakieśmy się nie spodziewali!
— Zawsze byłam pełna nadziei i otuchy, — odpowiedziała Paulina Barnett, — mając przy sobie takich ludzi, jak pan i jego podwładni.
— Pani energja, świetny humor, pogodne usposobienie sprawiły, żeśmy mieli zapał, żeśmy nie upadli pod ciężarem ciężkich doświadczeń i pani to dziękuję w imieniu mojem i wszystkich mych towarzyszy!
— Zapewniam pana, panie Hobson, że pan przesadza...
— Nie, nie przesadzam, i to co ja mówię w tej chwili, powtórzą wszyscy.
Ale pozwól pani zapytać o pewną rzecz.
W czerwcu, kapitan Craventy przyśle do nas żywność, a ci, co do nas przyjadą zabiorą cały transport naszych futer.
Prawdopodobnie i nasz astronom Tomasz Black wyruszy z tą ekspedycją do kraju.
Czy szanowna pani zechce z nim od nas odjechać?
— Czy mnie pan chce odesłać, panie Hobson? — zapytała uśmiechając się podróżniczka.
— Ach! pani...
— A więc, mój poruczniku, — odparła Barnett, wyciągając dłoń do Hobsona, — proszę pana serdecznie o pozwolenie spędzenia jeszcze jednej zimy w porcie Nadzieja.
Na rok przyszły pojadę z Kampanją drogą na zatokę Behringa.
Porucznik zachwycony był tem, co odpowiedziała podróżniczka. Żywił do niej gorącą sympatję i nawzajem był przez nią darzony życzliwością i serdecznem zaufaniem.
Dwudziestego stycznia skończyła się noc pod biegunowa. Po raz pierwszy ukazało się na chwilę słońce i powitane zostało wesołemi okrzykami podróżnych.
Od tej pory długość dnia poczęła wzrastać.
Od lutego do 15 marca były jeszcze dni bardzo zimne i niepogodne. Albo mróz, albo śnieżyce panowały w tym czasie bez przerwy. W dnie takie niepodobna było polować i dlatego zajmowano się przez tych kilka tygodni pracą w domu.
I bez polowania wpadły w zastawione sidła przeróżne zwierzęta, których futra zapełniały skład, napełniając dumą tych, którzy dla Kampanji przysposabiali tak duży zasób futra.
Koło 20 marca ukazały się łabędzie, lecące wielkiemi stadami ku północy, wydając przeraźliwy gwizd.
Ale, ziemia i morze były jakby jednym lodowcem, śnieg leżał wszędzie i o cieple nie było mowy.
Dopiero w pierwszych dniach kwietnia zaczęło topnieć, a 15-go tegoż miesiąca nie było ani kawałka lodu ani mrozu.
Ziemia pokrywała się powoli mchem i roślinkami, ozimina zasiana przez panią Żolif też wzeszła i zazieleniła ziemię.
Długie dnie powróciły i rozpoczęły się polowania.
Spodziewano się przybycia ludzi, z Kampanji i starano się upolować jak najwięcej soboli i lisów.
Nie widziano wcale od czasu trzęsienia ziemi niedźwiedzi, nie znajdowano nawet ich śladów.
Widocznie wstrząs ziemi spowodował ich ucieczkę, są to bowiem zwierzęta bardzo nerwowe.
Miesiąc maj był bardzo dżdżysty, padał i śnieg z deszczu, mgła rozpościerała się nad ziemią, a tak gęsta, że trafić było trudno do portu.
Nadszedł czerwiec, zrobiło się pogodnie i bardzo gorąco, tak, że mieszkańcy wyspy zrzucili swe zimowe ubranie i zabrali się do reperacji domu...
Prócz tego Hobson kazał wybudować duży skład na pomieszczenie futer, ten bowiem, który był, okazał się za mały. Zwierząt było bardzo dużo, futer gromadziło się coraz więcej, terytorjum okazało się bardzo na port podatne.
Oczekiwano przybycia ludzi z Towarzystwa, dużo bowiem sprzętów brakowało do nowozbudowanego pomieszczenia, trzeba było i więcej naboi i mebli, brak było gwoździ, śrub, i t. p.
Ale czerwiec minął a kapitan nie przysyłał zasiłków.
Hobson przeraził się tem trochę, zwłaszcza, gdy mgły gęste zaczęły zasłaniać horyzont.
Wszyscy byli zaniepokojeni, a i astronom również obawiał się pozostać na zimę, zwłaszcza wobec konieczności w takim razie niedotrzymania słowa tym uczonym, którzy go wysłali na obserwację księżyca.
Minęło kilka dni lipca, za dwa miesiące nastać już miała zima, a ekspedycji ani śladu!
18 lipca miało być oczekiwane przez Tomasza Blacka zaćmienie, na drugi dzień zaraz po obserwacji miał astronom wyjeżdżać z portu.

Postanowiono więc, o ileby nikt się nie zjawił do tego czasu, wysłać swą ekspedycję wraz z Tomaszem Black, któraby jednocześnie zabrała ze sobą cały zapas najkosztowniejszych futer i po upływie sześciu tygodni znalazła się w kolonii Zjednoczenia u kapitana Craventy. Po tem postanowieniu astronom poweselał i ożywił się.


Rozdział XV.

Mgły nie ustępowały, słońce ukazywało się tylko czasami z pośród chmur, smutne i zamglone. Martwiło astronoma, który bał się, że obserwacja mu się nie uda.
Ale na szczęście dnia 18 lipca słońce zajaśniało pięknie, wiatr rozproszył chmury i Tomasz Black, był niewypowiedzianie uradowany.
Wszyscy chcieli być obecni obserwacjom czynionym przez uczonego i zebrali się z zadymionemi szkłami do oglądania tak rzadkiego zjawiska.
Koło godziny dziesiątej rano rozpoczęło się oczekiwane zjawisko.
Tarcza księżyca, dotknęła tarczy słońca i na nie wchodzić poczęła.
Wszystko na ziemi przybrało żółto pomarańczową barwę, o dziesiątej zaś połowa tarczy słonecznej została zakryta.
Psy, biegające na swobodzie poczęły wyć i żałośne wydawać szczekania, kaczki rzuciły w przestrzeń odgłosy wzywające do nocnego spoczynku, szukając przytem odpowiedniego do snu miejsca, matki, szukały swych piskląt, wzywając je do ułożenia się pod ich skrzydłami.
Dla wszystkich tych stworzeń, jakby noc nadeszła, a był to jeszcze ranek.
O godzinie 11-ej połowa słońca została zakryta, przedmioty nabrały barwy fioletowej.
Było już pół zaćmienie a za cztery minuty powinnoby być zupełne.
Pojawiły się planety: Merkury, Wenus i niektóre konstelacje, jak: Byk, Orion, Strzelec. Ciemności ogarniały ziemię.
Tomasz Black, bez ruchu, bez mowy, wpatrzony w słońce, które obserwował przez lunetę, bez oddechu prawie oczekiwał końca zjawiska.
Naraz wskoczył jak oszalały, krzycząc na cały głos:
— Ależ księżyc ucieka! ucieka! Niknie!
W rzeczywistości księżyc przepłynął jakby po słońcu tylko do połowy je zasłaniając i znikł, nie wywołując całkowitego zaćmienia.
Tomasz Black opadł na ziemię złamany tym ciosem.
— Co się stało? — spytał go Hobson zdumiony.
— To się stało! — wykrzyknął astronom, — że zaćmienie nie było całkowite, że dla tej półkuli nie było zjawiska! Czy słyszy mię pan? Zaćmienie częściowe!
— A więc pana obliczenia były fałszywe?
— Fałszywe! patrzcie! fałszywe! Mów pan to komu innemu, nie mnie! panie poruczniku!
— A więc? — spytał zaniepokojony Hobson.
— Nie jesteśmy tam, gdzie myślimy...
— Co? — zawołała Paulina Barnett.
— Port Bathurst nie jest pod tym stopniem w jakim się znajdował, gdyśmy przybyli; zmienił swe położenie i dlatego zupełnego zaćmienia widzieć nie było można!...
Wszystko teraz było jasne dla porucznika, różne zmiany, różne zjawiska, wszystko!
Port Bathurst posunął się o trzy stopnie na północ!
Port Bathurst zbudowany był nie na gruncie, nie na piasku nawet, ale na lodowcu!
Lodowiec ów z biegiem czasu pokrył się roślinnością i zielenią i zdawał się był ziemią.
Trzęsienie ziemi oderwało lodowiec od kawałka prawdziwego gruntu i zagnało go na północ. Stąd i obserwacja Tomasza Black nieudała i wiele innych zjawisk.
Mniemana wyspa posuwała się powoli wraz z mieszkańcami ku oceanowi — co będzie dalej?
Hobson widział, że położenie ich jest prawdziwie rozpaczliwe, ale obdarzony silną wolą i niespożytą energją umiał stłumić w sobie poczucie grozy położenia, nie mówiąc nic swym towarzyszom o niebezpieczeństwie. Wiedziała tylko o tem Paulina Barnett i zrozpaczony, rwący sobie włosy astronom.
Biedny uczony, zmartwił się bardzo, że nie zobaczył tego, poco jechał i znosił trudy, biegał więc z jednego miejsca na drugie, nie mogąc usiedzieć.
Włosy miał zjeżone, wzrok prawie błędny, klaskał w ręce, to znów opuszczał je z gestem rozpaczy...
Wreszcie wyciągnął pięść ku słońcu i spoglądał na nie bez przerwy, jakby grożąc za doznany zawód.
Uspokoiwszy się trochę, Tomasz Black podszedł do porucznika.
— Przyszedłem tu, — przemówił — aby przypomnieć panu, żeś miał nas doprowadzić do pewnej granicy. Dlaczego stało się zupełnie przeciwnie?
— Omyliliśmy się, panie Tomaszu Black, — oto wszystko, — rzekł spokojnym tonem porucznik.
— Oto wszystko! — krzyknął astronom, którego irytował spokój, z jakim przemawiał Hobson.
— Dowiodę panu, — odezwał się porucznik, — że nie tylko ja byłem winien, pan zawiniłeś podobnie.
Wszak po naszem tutaj przybyciu, pan, jako astronom zmierzyłeś stopnie równoleżnika, określiłeś położenie Bathursta.
— Ale jakże? w jaki sposób mogłem się omylić? — zawołał szarpiąc się za włosy uczony. — Narzędzia moje miernicze w porządku, ja sam nie jestem ślepcem... Co to znaczy?
— Panie Tomaszu Black, — odpowiedział na jego wykrzyki Hobson, — ani ty ani ja nie jesteśmy niczemu winni.
Posłuchajcie mnie, — zwrócił się do Pauliny Barnett, sierżanta i Magdaleny, — ale proszę ani słówka nikomu o tem, co powiem — nie mówić... To wielka tajemnica, która musi być ukryta, ze względu na spokój tych ludzi.
Gdyśmy przybyli w te strony przed rokiem, przylądek Bathurst znajdował się tam, gdzie być powinien, teraz zaś jest o wiele dalej, z powodu, że został oderwany. Wyspa ta, na której jesteśmy, jest wyspą lodową.
Trzęsienie ziemi oderwało ją od gruntu i teraz posuwa się z biegiem wód...
— Dokąd? — zapytał sierżant.
— Tam, dokąd się Bogu podoba!
Wszyscy stanęli w zdumieniu, ciszę przerwała Paulina Barnett.
— Biedny pan Black! — odezwała się do uczonego, — przyznać należy, że żaden z astronomów nie miał tak dziwnych i ciężkich przejść!


Rozdział XVI.

Nowa, nieprzewidziana sytuacja zmusiła Hobsona do ciągłego spoglądania na mapę.
Wyspie pływającej groziły dwa niebezpieczeństwa.
Albo uniesiona zostanie z biegiem wody ku biegunowi północnemu, gdzie czekałaby podróżników śmierć z mrozu, albo zapędzona na południe, straci swój lodowy fundament i skierowawszy ku oceanowi Spokojnemu, zatopi wszystkich w jego nurtach.
Wkońcu postanowił wraz z sierżantem i Pauliną Barnett wyruszyć w okolice, aby się przekonać, czy niema gdzie choć kawałka lądu w pobliżu, aby móc mieć jakieś oparcie w razie niebezpieczeństwa.
Obejrzano wszystkie strony, przespacerowano aż nad brzeg wyspy lodowej i nie zobaczono niczego prócz wód niezmierzonych dokoła. Przekonano się przytem, że pędzono teraz w kierunku wschodnim i że grubość lodu, który stanowił jakoby fundament wyspy coraz to cieniał i grunt ziemisty pogrążał już nad brzegami w wodzie.
— Zagłębiamy się w morzu powoli! — zamruczał sierżant — pod spodem coraz mniej lodu!
— Ach! zima! zima! — zawołał Hobson, uderzając nogą o przeklęty grunt osadzony na lodowcu.
Pragnęli teraz zimy, tak jak przedtem pożądali lata, a skłaniała ich do tego obawa przed zupełnem odtajeniem lodu, który ich jedynie utrzymywał na powierzchni.
Ale nie było żadnej oznaki, aby zima nadeszła, ciepło było zupełnie.
Mieszkańcy wyspy błądzącej czuli się dobrze. Pożywienia było dużo, pomimo że nie przysłano dotąd niczego z portu Zjednoczenia. Biszkoptów i sucharów nie brakło, lekarstw również, co zaś do zwierzyny, to wciąż była świeża. Wszystkie zwierzęta, nie mogąc przejść gdzieindziej, rodziły się i mieszkały na wyspie, dostarczając wybornego mięsa podróżnikom.
Wszystkim, którzy nie wiedzieli o tem, w jakiem są niebezpieczeństwie było tu bardzo dobrze. Wychwalono roztropność Hobsona w obraniu tutaj miejsca na składy, cieszono się z obfitości zwierząt i wygód.
Paulina Barnett wraz z Magdaleną zabrały się do szycia odzieży na zimę. Użyto do tego najcenniejszych i najcieplejszych futer ku zdumieniu wszystkich, ale taki był rozkaz porucznika Hobsona.
Pogoda była dotąd piękna, gdy naraz 27-go sierpnia, niebo zachmurzyło się straszliwie, śnieg począł padać, burza wyrywała drzewa z korzeniem lub łamała pnie słabszych, Hobson z trudem wrócił z polowania do domu, widząc po drodze okropne spustoszenia.
Huragan trwał trzy całe dni i noce bez przerwy.
Gdy ustał, porucznik poszedł rozejrzeć się wokoło, gdy naraz, ku wielkiej swojej radości, spostrzegł duże łodygi roślin amerykańskich, wiatrem widocznie zaniesione na wyspę. Miała więc być niedaleko już ziemia!
Podzielił się swem spostrzeżeniem z sierżantem i postanowił iść z nim na wyprawę, aby być może, spostrzedz już gdzieś zdala ląd stały.
Powiedziano o tym zamiarze Paulinie Barnett, która, jak zwykle, chciała im towarzyszyć i dopiero prośba Hobsona, aby pozostała w porcie i dała opiekę pozostałym, skłoniła do zrezygnowania z wyprawy.
Wieczorem, o godzinie 9-tej, gdy wszyscy prócz podróżniczki spali smacznie w swych łóżkach, Hobson i sierżant wychodzili cicho z mieszkania. W korytarzu spotkali Paulinę Barnett, która chciała im raz jeszcze uścisnąć dłonie.
— Do jutra, — powiedziała do porucznika.
— Tak, do jutra, — odrzekł Hobson — do jutra... bez zawodu...
— A jeśli się pan opóźni?..
— Proszę w takim razie oczekiwać na nas cierpliwie. Być może, iż będę chciał w dzień rozejrzeć się po okolicy...
— A jeśliby pan nie powrócił za dwa dni? — spytała podróżniczka.
— To będzie znaczyło, że nie wrócimy zupełnie! — odpowiedział spokojnie porucznik.
Drzwi się otwarły, wyszedł Hobson ze swym sierżantem a Paulina Barnett zamknęła za nimi bramę i niespokojna, zadumana, chodziła po pokoju, gdzie czekała już na nią Magdalena.
Deszcz i wichura towarzyszyły obu podróżnym. Opierając się na laskach, podtrzymując się wzajemnie, szli obaj, rozglądając się dookoła.
Przeszedłszy cztery mile, usiedli pod drzewem aby wypocząć, mieli jeszcze sześć mil do przebycia, tyle bowiem przestrzeni było do przylądka Michała.
— Droga ciężka! — zawołał porucznik.
— O, tak! wicher i ulewa dają nam koncert. Ale dosyć wypoczynku, mój poruczniku!
— O, tak, dosyć wypoczynku! — powiedział Hobson.
Poszli, a tymczasem ciemność zalała horyzont, ani jednego światełka, naraz sierżant zatrzymał Hobsona.
— Tylko nie tędy! — odezwał się.
— Dlaczego?
— Bo tutaj morze!...
— Jakto! Morze! Ależ nie doszliśmy przecie do południo-wschodniego brzegu!
— Proszę zobaczyć!
W rzeczywistości, fale uderzały o brzeg u stóp porucznika.
Hobson zapalił krzesiwo i zbadał kierunek wskazówki w busoli.
— Nie, — powiedział — to jeszcze nie jest morze, nie przeszliśmy jeszcze polanki oddzielającej nas od przylądka Michała.
— A więc co to być może poruczniku?...
— Oderwany w czasie huraganu kawał naszej wyspy lodowej, roztopił się i zamienił w wodę. Chodźmy dalej!...
Hobson i sierżant poszli na prawo, wgłąb wyspy, kierując się pasem wody, u ich stóp przepływającej.
Szli tak przez dziesięć minut, bojąc się, nie bez słuszności, aby nie być odciętymi od południowej części swej wyspy.
Trwoga ogarnęła dzielnego człowieka. Któż zaręczy, że i z reszty wyspy nie będą się odrywały kawałki, czy dotrwają do zimy?
Tymczasem szli coraz dalej, trzymając się za ręce.
Raptem zerwała się straszliwa wichura i rozłączyła ich gwałtownie, rzucając obu na dwie różne strony.
— Sierżancie! sierżancie! — zawołał z całej siły Hobson.
— Jestem tutaj! — odpowiedział spokojnie sierżant.
Zaczęli ku sobie pełznąć, gdyż iść było niepodobieństwem, wreszcie dotarłszy do siebie, przywiązali się do swych pasów sznurem i w ten sposób szli nierozłączni, wreszcie wykopali jamę i zagłębili się w nią zmęczeni i rozbici nad miarę.
Było wtedy wpół do dwunastej w nocy. Siedzieli bez słowa, przytuleni do siebie, a wokoło nich padały jodły i brzozy, drżała ziemia.
Wtem o wpół do trzeciej rano sierżant wykrzyknął:
— Widziałem!
— Co takiego?
— Ogień!
— Ogień?
— Tak!... tam... w tej stronie.
I wskazał ręką na południo-zachód. Czyżby się mylił? Lecz nie! Hobson, spojrzawszy w tym kierunku ujrzał słabe światełko.
— Tak! mój sierżancie! widzę ogień! — ziemia jest blisko!
— A może to światło z okrętu? — zauważył sierżant.
— Okręt na morzu podczas tak szalonego huraganu! To niemożliwe! Mówię ci, że to ląd, i to bardzo blisko, o mil kilka zaledwie!
— A więc dajmy sygnał!
Zapalili ognisko z gałęzi i czekali, czy odpowie im kto w podobny sposób, ale nikt nie dawał już znaku życia.
Tylko, jakby z głębi morza wydarł się krzyk rozpaczy i ucichł..
W kilka minut potem poczęło świtać, gwałtowność burzy o wiele zmalała, niebo zrobiło się jasne.
Wtedy podróżnicy spostrzegli, że nie było ani kawałka lądu w pobliżu, morze i morze dokoła.
Przez cały ranek Hobson i sierżant Long chodzili po wyspie.
Pogoda była piękna, deszcz ustał, wiatr tylko jeszcze dokuczał.
— A więc, mój poruczniku, — odezwał się sierżant, — trzeba pogodzić się z losem!
— Trzeba, mój sierżancie, — odpowiedział Hobson, — trzeba zostać na naszej wyspie i oczekiwać zimy! Ona tylko może nas uratować.
Było już południe. Hobson chciał wrócić do portu przed wieczorem i zadecydował powrót do domu.
Szli zadumani, myśląc nad tem, czy podczas huraganu wyspa nie rozpadła się na dwie części, czy nie są teraz oddzieleni od swych przyjaciół? Mogli się wszystkiego tego spodziewać!
Powrócili tą samą drogą, co i wczoraj, napotykając po drodze mnóstwo drzew obalonych, liści porozrzucanych.
Wtem porucznik ujrzał olbrzymi lodowiec, który odłączył się od wyspy i szedł w przeciwną stronę.
— Powoli spotka i naszą wyspę to samo, — odezwał się do sierżanta, — lody urywać będzie huragan i potoniemy, o ile zima nie przyjdzie na nasz ratunek.
— Co Bóg da, to będzie! — odrzekł sierżant spokojnie.
O godzinie 4-ej weszli do domostwa i zastali swych towarzyszy przy robocie. Na drugi dzień, 3 września, śnieg pokrył ziemię, temperatura obniżyła się o kilka stopni, zbliżała się zima.

Nazajutrz Paulina Barnett wraz z Magdaleną wyruszyły za dom, aby zobaczyć zmiany, jakie zaszły wskutek huraganu.
Nie prosiły o żadnego z żołnierzy dla bezpieczeństwa, gdyż nie było się czego obawiać.
Niedźwiedzi nie było na wyspie, opuściły ją widocznie podczas pamiętnego trzęsienia ziemi, a innego niebezpieczeństwa nie było.
Obie kobiety, nie mówiąc nikomu, że wychodzą, wyszły o godzinie ósmej rano, uzbrojone tylko w nóż i łopatę do odkopywania śniegu i skierowały się na zachód.
Paulina Barnett mogła doskonale przyjrzeć się przeróżnym zwierzętom, których futra zapełniłyby olbrzymie składy. Ale nie zabijano, bo i po co? Sami, błądzący na wyspie, nie mogli myśleć, że kiedyś na tym lodowcu dopłynąć zdołają do Zjednoczenia.
Te bezbronne zwierzęta, jakby rozumiejąc, że nikt na nie polować nie myśli, podchodziły do ogrodzenia domu i coraz bardziej oswajały się z ludźmi.
Pewnie instynkt im mówił, że są one takimi samymi więźniami na wyspie, jak i ludzie i jednaki los je czeka.
O godzinie 9-ej obie kobiety przebyły cztery mile, zauważywszy ze zdziwieniem, że im dalej były od mieszkalnego domu, tem mniej było zwierząt.
Widocznie uważały się za bezpieczniejsze przy ludziach i dlatego trzymały się pobliża domu.
W godzinę potem Paulina Barnett zauważyła ślady, które Magdalena przyjęła za odciski stóp zwierzęcych, czemu stanowczo sprzeciwiła się podróżniczka.
— Nie, to są ślady stóp ludzkich, — rzekła do Magdaleny — musimy iść tą drogą, może napotkamy kogo w tej stronie.
Poszły i po chwili Paulina Barnett ukazała odcisk jakiegoś ciała na śniegu, najwidoczniej padł ktoś tutaj, nawet wyraźnie odciśnięta była ręka.
— Ręka kobiety lub dziecka! — zawołała Magdalena.
— Tak, — odparła podróżniczka, — dziecka lub kobiety, znużonej, cierpiącej, idącej ostatkiem sił... upadającej...
Uniosła się i poszła... Patrz! ślady prowadzą dalej...
— Ale kto to? kim mogła być ta istota? — spytała Magdalena.
— Któż to odgadnie? Może był tu ktoś, tak samo, jak my na tej wyspie uwięziony? A może burza wyrzuciła rozbitka... Przypomnij sobie, co mówił porucznik. Ten ogień, ten krzyk... Pójdźmy Magdaleno, może zdołamy kogoś uratować!..
I Paulina Barnett, pociągnęła z sobą swą towarzyszkę, kierując się wciąż śladami, między któremi zauważyła i krople krwi.
Ślady doprowadziły do przylądka Eskimosów, ale naraz urwały się, była tylko jakby wązka ścieżka wygładzona czemś na śniegu. Widać było gdzieniegdzie kawałki poszarpanej odzieży, składającej się ze skór foki i futer.
— Chodźmy, chodźmy! — powtarzała Paulina Barnett, której serce uderzało gwałtownie.
Magdalena postępowała wciąż za nią. Przylądek Eskimosów był już o pięćset kroków.
Weszły obie na wierzchołek i nie zobaczyły nikogo.
Ale ślady prowadziły ku morzu...
Paulina Barnett skierowała się na prawo i w chwili, gdy dosięgała wybrzeża, zatrzymała ją Magdalena.
— Zatrzymaj się! — zawołała.
— Nie, Magdaleno! nie! — krzyknęła podróżniczka, — pójdę!
— Zatrzymaj się i spojrzyj! — odrzekła Magdalena, zatrzymując swą towarzyszkę.
O pięćdziesiąt kroków od przylądka stała biała, olbrzymiej wielkości masa i poruszała się, wydając głośne ryki.
Byłto niedźwiedź podbiegunowy, niepospolitej wielkości. Dwie kobiety stały nieporuszone, przyglądając mu się z nieopisaną trwogą.
Olbrzymie zwierzę chodziło wkółko, okrążając coś w rodzaju dużego pakietu ze skór leżącego na śniegu.
Podniósł potem ów pakiet do góry, napowrót rzucił na śnieg i powąchał.
Pakiet ten można było wziąść za nieruchome ciało morsa.
Paulina Barnett i Magdalena nie wiedziały co o tem myśleć, gdy naraz opadł kaptur, pokrywający głowę i wysunęły się z mniemanego pakietu długie ciemnej barwy włosy kobiece.
— To kobieta! — zawołała podróżniczka, rzucając się na ratunek.
— Zatrzymaj się! Niedźwiedź. On jej żadnej nie zrobi krzywdy!
Niedźwiedź, rzeczywiście, przyglądał się ciału kobiety, obracając je tylko, ale nie myśląc rozszarpywać. Odchodził i wracał nanowo. Jakby zastanawiał się nad tem, co ma począć. Nie spostrzegł nawet dwóch kobiet, tak był obserwacją zajęty.
Wtem rozległ się jakby trzask. Ziemia zadrżała we wnętrzu, zdawało się, że przylądek Eskimoski pogrąży się w morzu...
Oderwał się rzeczywiście olbrzymi kawał wyspy, unosząc niedźwiedzia i ciało kobiety.
Paulina Barnett wydała okrzyk i chciała się rzucić ku oderwanemu lodowcowi.
— Czekaj, czekaj jeszcze, moje dziecko! — wołała Magdalena, zatrzymując ją energicznie.
Na hałas wynikły z oderwania się kawałka wyspy, niedźwiedź wydał ryk przeraźliwy, zostawił ciało kobiety i skierował się ku oderwanej części wyspy. Jak oszalały biegał, szarpał grunt pazurami, rozsypywał wokoło siebie śnieg i piasek i znów wracał do bezwładnego ciała.
Potem, ku wielkiemu zdumieniu dwóch kobiet, złapał za odzież leżącą, przebył brzeg lodowca i wszedł w morze.
Kilku rzutami przepłynął wodę i skierował się ku brzegom wyspy.
Tutaj to ułożył na ziemi ciało kobiety.
Tejże chwili Paulina Barnett, wydarła się z rąk Magdaleny i skierowała się ku brzegowi wyspy.
Niedźwiedź, ujrzawszy ją, stanął na dwie tylne łapy i z głuchym rykiem szedł prosto na podróżniczkę.
Ale na dziesięć kroków przystanął, pochylił swą olbrzymią głowę, potem, jakby pod wpływem strachu i zdziwienia, wobec zmian zaszłych w przyrodzie, odwrócił się, wydał ryk przeciągły i odszedł spokojnie wgłąb wyspy, nie obejrzawszy się nawet poza siebie.
Paulina Barnett podbiegła wtedy do leżącego bez ruchu ciała.
Krzyk wydarł się z jej piersi.
— Magdaleno! Magdaleno! — zawołała.
Magdalena podeszła, przyglądając się ciału kobiety.
Było to ciało młodej Eskimoski Kalumah.
Kalumah na pływającej wyspie, o dwieście mil od lądu! To było nie do uwierzenia!
Obie kobiety pochyliły się nad młodą Eskimoską, dopatrując w niej życia.
Z radością przekonały się, iż biło w niej serce. Bardzo słabo wprawdzie, ale uderzało jeszcze. Krew była tylko na ręku, którą zadrasnęła widocznie padając na lodowiec, Magdalena obandażowała ranę chustką i rozpoczęła wraz ze swą towarzyszką rozgrzewać i przywracać do życia dziewczynę.
Wlano jej w usta odrobinę wódki i wycierano skronie i ręce.
Upłynęło kilka minut. Obie ratowniczki czekały przerażone na rezultat swoich zabiegów — życie w leżącej przed niemi Eskimosce tliło zaledwie i mogło lada chwila zagasnąć.
Wtem lekkie westchnienie wyszło z piersi Kalumah, ręce poruszyły się słabo, i zanim jeszcze oczy zdołały się otworzyć, wyszeptała te słowa:
— Pani Paulina! Pani Paulina!
Podróżniczka zdumiała, słysząc swe imię wymówione w takich okolicznościach.
— Żyje! żyć będzie! — zawołała uradowana Magdalena, która uczuła pod swą ręką ożywiające się ciało.
— Nieszczęśliwe dziecko! — szeptała Paulina, ze wzruszeniem. — Moje imię wymawia w chwili tak strasznej, może w chwili śmierci!
Ale Kalumah nie umarła. Otworzyły się oczy, wzrok był jeszcze błędny, nieświadomy, jakby nieprzytomny, ale padł odrazu na podróżniczkę.
Eskimoska poznała dobrą panią, imię jej padło raz jeszcze z jej ust pobladłych, a ręka znalazła się w dłoni wzruszonej Pauliny Barnett.
Starania kobiet odniosły pożądamy skutek.
Kalumah, której wycieńczenie pochodziło nietylko ze znużenia i mrozu, lecz i z głodu, zaczęła przychodzić do zupełnej przytomności.
Od czterdziestu ośmiu godzin młoda dziewczyna nie jadła zupełnie, kilka kawałków zimnej zwierzyny i trochę wódki przywróciły jej siły, i, w godzinę potem Kalumah mogła ruszyć w drogę ze swemi wybawicielkami.
Podczas tej godziny wypoczynku Eskimoska dziękowała za uratowanie jej od śmierci, poczem opowiedziała całą swą historję..
Nie mogła żyć bez dobrej pani, porzuciła Eskimosów i poszła szukać Europejczyków.
Nie przypadek więc, lecz tęsknota rzuciła ją na pół martwą nad brzeg lodowej wyspy!
W kilku słowach powtórzymy tu, co opowiedziała młoda dziewczyna.
Obiecała Europejczykom, że przyjedzie na rok następny, podczas lata.
Nadszedł miesiąc maj, Kalumah postanowiła wykonać swą obietnicę.
Opuściła więc strony, w których spędziła zimę i w towarzystwie jednego ze swych braci, skierowała się ku wyspie Wiktorji.
W sześć tygodni potem, w połowie czerwca, przybyła do Nowej Bretanji, która znajdowała się w sąsiedztwie z portem Bathurst.
Rozpoznała doskonale góry wulkaniczne i o dwadzieścia mil dalej natrafiła na zatokę morsów, gdzie ona i jej rodzina tak często polowali na te zwierzęta.
Ale cóż jej było za zdziwienie, gdy nie zobaczyła na północy ani przylądka Eskimosów, ani portu Bathurst!
Kalumah zrozumiała, co się stało. Albo wyspa zatonęła w morzu, albo błądzi gdzieś po niezmierzonych przestrzeniach wód.
Kalumah płakała gorzko, nie znalazłszy tych, których przyszła z tak daleka odwiedzić.
Szukała wszędzie zaginionego portu, ale napróżno. Zrozpaczona, postanowiła wrócić na zachód do Ameryki, gdzie była jej rodzina najbliższa.
Niespodziewała się już ujrzeć ukochanej swej pani Pauliny i nikogo z portu Nadzieja. Była pewna, że dawno zginęli w falach morza.
Powróciwszy do domu, zajmowała się wciąż zwykłą swą pracą, aż do chwili, gdy straszliwy huragan nawiedził ich okolicę.
Wtedy, łowiąc ryby na morzu, spostrzegła jakąś olbrzymią bryłę płynącą zdaleka, jakby oderwaną od czegoś i w umyśle jej powstało przypuszczenie, że to wyspa z jej przyjaciółmi i z panią Pauliną, za którą tak bardzo tęskniła.
Powróciła do domu, złapała pochodnię, zapaliła i zaczęła nią potrząsać.
Był to ogień widziany przez Hobsona i sierżanta.
Jakżeż się ucieszyła, ujrzawszy zapalony też ogień w pobliżu.
Ale wszystko wkońcu znikło. Wsiadła więc w swój kayak i poczęła gonić odpływającą wyspę.
Wiatr pędził ją ku ciemnej bryle, która po godzinie szalonej jazdy dziewczyny, okazała się wyspą błądzącą.
Wydała wtedy krzyk przeciągły, słyszany przez Hobsona, jakby z głębi morza pochodzący i gonić poczęła szmat ziemi, na której byli jej drodzy przyjaciele.
Huragan był jednak tak gwałtowny, siła wichru tak straszna, że rzucało nią i miotało na wszystkie strony, aż wyrzuciło na brzeg lodowy zemdloną.
Tutaj znalazła ją Paulina Barnett i wyratowała wraz ze swą towarzyszką.
Gdy skończyła opowiadanie, podróżniczka odezwała się z uśmiechem:
— Moje dziecko, to nie ja ciebie wyratowałam, ale to szlachetne zwierzę, niedźwiedź podbiegunowy, który przeniósł cię w bezpieczne miejsce.
I jeśliby do nas kiedy przyszedł, uszanujemy go, jako twego istotnego wybawcę!
Kalumah, nasycona i wypoczęta, upieszczona przez obie zacne kobiety, nabrała tyle sił, że mogła iść wraz z niemi do portu.
Nakazano również dziewczynie, aby nie mówiła nikomu o tem, że domniemana wyspa jest lodowcem, przerażenie bowiem ogarnęłoby wszystkich.
Była już godzina trzecia, kiedy trzy kobiety puściły się ku domowi, a o piątej — były już na miejscu.
Można sobie wyobrazić jak powitano Kalumah.
Radość napełniła wszystkich, była ona jakby węzłem łączącym ich ze światem, witano ją i pieszczono.
Młoda Eskimoska wzruszona była przyjęciem.
Cieszono się, że spędzi całą zimę u nich, że dopiero latem odjedzie w swoje strony.
Tymczasem porucznik i Paulina Barnett, odszedłszy na stronę rozmawiali o wypadku z Kalumah i o tem, że wyspa była o jakąś milę tylko oddalona od amerykańskiego lądu, i że wichry z dwóch stron dmące odegnały ją o całe mile i dziś stoi w stronie najbardziej niebezpiecznej, niosąc w niedalekiej przyszłości śmierć wszystkim, którzy się na niej znajdują.
Jedna zima mogłaby uratować, wtedy bowiem po tafli lodowej morza mogliby dotrzeć do brzegów.
Nazajutrz, czwartego września, Hobson wyszedł nad brzeg wyspy i zauważył, że jest ona między dwoma przeciwnemi prądami i, że gdyby lód ściął morze, mogliby te dwieście mil, oddzielających od brzegu, przebyć saniami i znaleźć się szczęśliwie na wybrzeżu Azji.
Tymczasem przygotowywano się do przebycia surowej zimy.
Zgromadzono moc pożywienia dla psów i reniferów. Karmiono psy dobrze, aby miały siłę do jazdy, dawano im mięso zabijanych przez myśliwych zwierząt, co zaś do reniferów, to stajenka ich była pełna mchu i ilość jego napewno mogła starczyć na całą porę zimową.
Doświadczeni już teraz, zgromadzili w domu i w korytarzach tak wiele drzewa na opał, że nietylko na czas zimowy, ale na cały rok starczyć mogło.
Wszystko było przygotowane na zimę i żaden z tych pracujących gorliwie, żołnierzy tnie wątpił, że znajduje się na wyspie prawdziwej. Gdyby wiedział, w jakim jest położeniu, nie pracowałby tak gorliwie.
Zwiastowały zimę wędrówki ptaków, na południe odlatujących, chmary łabędzi, do ciepłych ciągnących krajów i zimniejszy wiatru podmuch.
Kilku odlatującym ptakom uwiązano na szyi kartkę z opisem położenia wyspy błąkającej się po morzu, nazwiskami tych, którzy na niej mieszkali i puszczono je potem na swobodę.
Robiono to w tajemnicy przed wszystkimi, wiedzieli tylko o tem: porucznik Hobson, sierżant Long i Paulina Barnett wraz ze swą towarzyszką.
Co do zwierząt, które odchodziły zwykle na zimę do łagodniejszego klimatu, to teraz nie mogły tego uczynić, będąc odgrodzonemi morzem od lądów, do których chciałyby dążyć.
Pozostały więc z ludźmi, kręcąc się koło domostwa, jakby tutaj tylko czując się bezpiecznemi.
Dnia 10-go września, stała się rzecz mocno zatrważająca porucznika.
Oto wyspa zaczęła płynąć i to bardzo szybko ku północy.
Porywał ją prąd ku Kamczatce płynący! Pędziła ku tym bezludnym stronom morza podbiegunowego, skąd się nie powraca już nigdy.
Hobson zwierzył się Paulinie Barnett z obawą niebezpieczeństwa im grożącego i zapytywał, co ma począć, czy nie lepiejby powiedzieć wszystko towarzyszom podróży.
Ale Paulina Barnett, a i sierżant Long, stanowczo zaoponowali, mówiąc, że może się to jeszcze zmienić, a lepiej przedtem nie napełniać rozpaczą nieszczęśliwych.
Od 11 września wyspa zaczęła robić dwanaście do trzynastu mil dziennie, w stronę północy.
Hobson, obserwując jej bieg stale, widział w jaką lecą przepaść.
Teraz jedynym ratunkiem byłaby zima — lody utrzymałyby na morzu wyspę błądzącą i łatwiej możnaby dotrzeć do lądu saniami lub nawet na łyżwach.
W obecnej chwili niemożliwą była ucieczka, gdyż łódź nie była gotowa i tak szybko nie możnaby jej skończyć, ze względu na niebezpieczeństwo tylu ludzi rzuconych na igraszkę burzliwych fal morza.
Tymczasem śnieg począł padać, zbliżała się szybkim krokiem zima.
Nakoniec w nocy z 16 na 17 września ukazały się pierwsze kry na morzu. Były to jakby ostre kryształki odosobnione, pokrywające powierzchnię.
Hobson patrzał z błyskiem nadziei w oczach na ten wstęp zamarznięcia wód morskich, ciesząc się, że w przeciągu doby może być wyspa zatrzymana przez gruby na trzy stopy lód i wszyscy zostaną uratowani.
Ale nie stało się to jeszcze. Wyspa pędziła, w dalszym ciągu rozrywając powłokę cienkich kryształków, przebywając całą milę na godzinę.
Hobson widział, że są zgubieni!...
Tymczasem dnia 27 września zauważył porucznik, że wyspa Wiktorja stoi w miejscu nieporuszona. Stoi przymarznięta do zlodowaciałego morza o sześćset mil od lądu.


Rozdział XVII.

A więc wyspa, jakby zarzuciła kotwicę, jak mówił sierżant, i zatrzymała się w biegu.
Ale sześćset mil oddzielało ją od lądu, a nie tak to łatwo przejechać mil tyle saniami, pośród olbrzymich, spotykanych na drodze lodowców i to jeszcze podczas straszliwej zimy.
Było to ryzykowne przedsięwzięcie, a jednak nie można się było wahać ani godziny.
Przyszła już tak oczekiwana przez Hobsona zima wybawicielka, trzeba z niej było korzystać!
— Wyruszymy najlepiej w stronę Ameryki — odezwał się Hobson do swych powierników — o ile mi się zdaje, najlepiej skierować tam swoje kroki.
— Przyda się nam bardzo Kalumah, — odezwała się podróżniczka, — zna doskonale te strony i napewno trafimy do lądu najkrótszą drogą.
— O, tak, — odpowiedział Hobson, — jej przybycie do nas prawdziwie, jest opatrznościowe...
— Biedny nasz port Nadzieja! — westchnęła Paulina Barnett, — zbudowany kosztem tylu zabiegów i uciążliwej pracy i to dzięki panu, panie Hobson. Serce mi się kraje na myśl o opuszczeniu naszego domu, o rzuceniu go na pastwę wichrów i lodowców z północy.
O, tak! boleśnie mi będzie dawać temu miejscu, gdzieśmy tyle przenieśli, moje pożegnanie ostatnie!
— Nie będę mniej cierpiał niż pani, — odparł Hobson — a może i więcej! Włożyłem w ten budynek całą mą inteligencję i energję.
Pocóż dawałem nazwę tak niestosowną w tej chwili?
A co powie Kampanja, która mi powierzyła postawienie składnicy i domu. Uzna mnie za zwykłego agenta!
— Kampanja! — zawołała ze szlachetnem uniesieniem Paulina Barnett — powie, że pan spełnił swój obowiązek, że nie może pan być odpowiedzialny za kaprysy przyrody, zawsze od człowieka potężniejszej!
Kampanja zrozumie, że nie mógł pan przewidzieć tego, co się stało, bo to było ponad rozum i przeczucie ludzkie! Zrozumie też, że tylko pańskiej roztropności zawdzięcza, że nie utraciła ani jednego ze swych członków!
— Dziękuję pani, — rzekł porucznik, ściskając rękę pani Barnett, — dzięki za te słowa, wprost z serca pani podchodzące, ale bardzo mało znam się na ludziach i obawiam się, że będę osądzony inaczej!
Zresztą, dziej się wola Boża!
Sierżant Long, chcąc przerwać ponure myśli porucznika, zaczął mówić o czem innem, a mianowicie, czy zacząć już przygotowania do wyjazdu i czy nie czas zawiadomić podróżnych o ich położeniu.
Ale Hobson nie chciał martwić i niepokoić ludzi, dopóki wszystko nie zostanie przygotowane do wyprawy.
Tymczasem zima zapanowała wszechwładnie. Nie były takie mrozy, jak poprzedniego roku, ale wilgoć głównie doznała się we znaki, deszcze i śniegi padały codziennie.
Porucznik Hobson nie bardzo był z tego zadowolony, wolałby silne mrozy, aby być o nieruchomość wyspy spokojnym.
Tymczasem lód na morzu nie był jeszcze tej grubości, żeby móc jechać saniami.
Tak samo było przez cały październik. W miesiącu tym Hobson i sierżant odbywali częste wycieczki, jednego dnia odwiedzili przylądek Michała, drugiego zatokę Morsów, chcąc zmiarkować, czy przejście jest możliwe.
Okazało się, że lód jest za cienki, aby móc się odważyć jechać i postanowiono czekać.
W pierwszych dniach listopada temperatura była niższa o kilka stopni i mgła otaczała wyspę. Trzeba było zapalać lampy, a oliwy już było bardzo mało. Polowania na foki nie można było urządzać, gdyż nie było ich tu wcale.
Jeśliby zima potrwała przez czas dłuższy, musiano by używać tłuszczu z reniferów, lub zapalać żywicę z sosen.
11-go listopada święcono uroczyście dzień urodzin małego Mac Napa.
Dziecko było zdrowe i bardzo piękne, o kędzierzawych blond włosach i dużych błękitnych oczach.
Nazajutrz, 12-go listopada, słońce nie ukazało się wcale na nieboskłonie i rozpoczęła się noc podbiegunowa.
Ale zanik słońca nie wpłynął na zmianę temperatury. Mrozu wielkiego nie było.
Trzynastego listopada, Paulina Barnett, Hobson i sierżant Long zebrali się na naradę, którego dnia mają opuścić wyspę i wyruszyć ku lądowi.
Postanowiono wyjechać w końcu listopada i zawiadomić wszystkich o istotnym stanie rzeczy.
— A kiedy zawiadomi pan o zapadłem postanowieniu mieszkańców wyspy? — zapytała Paulina Barnett.
— Natychmiast, — odparł spokojnie porucznik.
— Sierżancie Long, — zwrócił się do stojącego obok towarzysza wyprawy, — proszę zgromadzić wszystkich bez wyjątku w dużej sali, a zaraz tam przyjdę.
Sierżant wyszedł, a porucznik i Paulina Barnett, stali jakiś czas w milczeniu. W chwilę potem sierżant zawiadomił Hobsona, że rozkaz został spełniony.
Gdy porucznik i Paulina Barnett weszli do sali, nie brakowało tam nikogo z mieszkańców portu.
Hobson zwrócił się ku obecnym i tonem poważnym rzekł:
— Moi przyjaciele, aż do tej pory czułem się w obowiązku nie mówić wam o niczem, aby was nie niepokoić. Teraz jestem zmuszony.
Oznajmiam więc wam, moi drodzy, że trzęsienie ziemi odłączyło nas od lądu...
Przylądek Bathurst oderwał się od amerykańskiego brzegu... Nasz półwysep jest tylko wyspą lodową, błądzącą...
W chwili, gdy to skończył, podszedł do niego jeden ze starszych żołnierzy i rzekł głosem donośnym:
— Wiedzieliśmy o tem dawno, mój poruczniku!


Rozdział XVIII.

Tak! oni wiedzieli, ci zacni, dzielni ludzie! I aby nie dodawać jeszcze zmartwienia swemu dowódcy, udawali, że nie wiedzą o niczem i pracowali, jak wprzódy.
Łzy wzruszenia padły z oczu Hobsona. Nie starał się ukrywać ich przed tymi zacnymi ludźmi i uścisnął serdecznie dłoń dzielnego żołnierza.
— Jesteście dzielnymi ludźmi, moi przyjaciele, — odezwała się Paulina Barnett, którą ta delikatność wzruszyła do głębi, — jesteście szlachetnymi i odważnymi żołnierzami!
— A nasz porucznik, — odpowiedział Mac Nap — może na nas liczyć. Spełnił swój obowiązek, a my — spełnimy swój bez szemrania.
— Tak, moi towarzysze, — rzekł porucznik, — Bóg nas nie opuści, będziemy robili, co tylko możliwe aby się wyratować!
Mamy sześćset mil do przebycia, — mówił dalej porucznik, musimy się spieszyć, aby przed marcem być na lądzie.
— W chwili, gdy otrzymamy sygnał do wyjazdu, mój poruczniku, — rzekł Mac Nap, — pójdziemy, dokąd nas zawiedziesz!
Wyjazd naznaczony został na 20 listopada, nie było bowiem ani chwili do stracenia.
Pomimo wielkiej odwagi i energji, Paulina Barnett czuła w sercu nieopisaną trwogę.
To morze, pod stopami jeszcze trzeszczące, nie zbyt głęboko zamarzłe, ta ciemność bezkresna, ten księżyc blady, prawie niewidoczny — wszystko to przerażało, tak do tej pory odważną kobietę.
Przed oczami jej stawała karawana ludzi, po śniegu i lodzie brodzących, padających nieraz w cieniach nocy od uderzenia lodowca, błądzących, zziębniętych.
Ale Paulina Barnett chciała nabrać odwagi, chciała przyzwyczaić wzrok do widoków podobnych, wzmocnić ducha, odpędzić trwogę.

Patrzała, myśląc o podróży w ciemną przestrzeń i chwilami krzyk przerażenia wydzierał się z jej piersi, a ręka ściskała konwulsyjnie dłoń Hobsona, jakby tam szukając ratunku.
Pewnego razu, stojąc z porucznikiem zdala poza domem, pokazała mu jakiś przedmiot olbrzymi, poruszający się o sto kroków od nich w ciemnościach.
Było to zwierzę olśniewającej białości, postaci olbrzymiej, wysokości conajmniej pięćdziesięciu stóp.
Szedł powoli na lodzie, przeskakując z jednego kawałka na drugi skokiem zręcznym, poruszając łapami, które byłyby w stanie objąć dziesięć ogromnych dębów odrazu.
Zdawał się szukać wyjścia z tej wyspy przeklętej, uciec z niej i nie wracać.
Lód łamał się pod jego ciężarem, ale zwierzę nie zaprzestawało poszukiwań.
Szedł tak z ćwierć mili i tą samą drogą, którą przyszedł, powrócił.
Właśnie przechodził koło Hobsona, który złapał za fuzję i wycelował.
Opuścił jednak broń, poznawszy jakie to było zwierzę.
— To niedźwiedź, — rzekł do podróżniczki, — przyszedł biedak szukać stąd wyjścia, ale nie znalazł, tak jak i my ludzie, wraca do swego legowiska.
— Ach! to mój niedźwiedź! — zawołała. — Ten, co wyratował Eskimoskę! Zapewne sam jeden na tej wyspie! Ale co on tu robi?
— Stara się przejść na ląd, którego tu nie widać, nie chce być więźniem.
Niedźwiedź tymczasem, poruszając głową i mrucząc głucho, przeszedł o dwadzieścia kroków od stojących.
Albo ich nie widział, albo nie chciał widzieć.
Skierował się do przylądku Michała i znikł za wzgórzem.
Dnia tego porucznik Hobson i Paulina Barnett wrócili do domu w usposobieniu bardzo smutnem. Robota koło sań trwała bezustanku, psy wypuszczano, aby przywykły do biegania i powietrza, krzątano się koło wyprawy.
Sań było kilka. Jedne z nich napełniono najkosztowniejszemi futrami, inne przeznaczono do pak z pożywieniem.
Każdy pomagał, każdy chciał się czemkolwiek przysłużyć, jeden tylko astronom nie wychodził ze swego pokoju, siedział zadumany i smutny, i zdawał się być obojętny na wszystko.
Złamało go niepowodzenie z obserwacją księżyca, dla której znosił tyle niewygód, teraz znów martwiło go, że wracać nie mógł do kraju wtedy, kiedy był winien powrócić, pozatem nie obchodziło go nic, jakby nikogo i niczego nie widział.
Pracowano tak gorliwie, że rankiem, 18-go listopada wszystko było gotowe do wyjazdu, który jednak musieli odroczyć ze względu na niepogodę. Burza z deszczem i śniegiem zmusiły do czekania na odpowiedniejszą porę do podróży, — i dopiero 22-go tegoż miesiąca, gdy stan powietrza stał się możliwy, porucznik Hobson dał hasło do wyjazdu.
Wyruszono o wpół do dwunastej zrana; dzień był cichy, szary od mgieł, a zorza oświetlała horyzont.
Psy wypoczęte przez czas dłuższy, rzuciły się z chęcią do jazdy, trzy pary domowych reniferów ciągnęły sanie z futrami, resztę sań zajęli podróżnicy, i skierowano się ku przylądkowi Michała.
— Żegnaj! Żegnaj, nasz drogi domku! — zawołała Paulina Barnett, machając ręką w kierunku portu.
I wszyscy, smutni i zgnębieni, w ciszy opuszczali swoje domostwo.
W godzinę potem przybyli do przylądka bez przeszkód.
Dalsza jednak droga, tak była najeżona ostremi lodowcami, że z trudnością posuwały się sanie, wkońcu zjawiła się przeszkoda, która nie pozwoliła odbywać dalszej podróży.
Karawana napotkała szerokie i głębokie między lodowcami doły, napełnione wodą. Szpary napotykano ze wszystkich stron, niepodobna więc było jechać tam saniom. Mogły się nawet zdarzyć wypadki z ludźmi, powierzonymi opiece Hobsona.
Było się nad czem zastanowić, co robić wypada.
Hobson rozebrał się i wskoczył do jednej ze szczelin wodnych, aby, przepłynąwszy na drugą stronę, zobaczyć, czy są dalsze przeszkody, czy też na tej jednej się skończy. Po kilku godzinach powrócił, i wziąwszy sierżanta na stronę, oznajmił, że przejazd lub przejście po lodzie jest niemożliwe.
— Jeden człowiek, być może, przeszedłby jakoś, ale karawana z saniami i ciężarami nie będzie w możności tego uczynić.
Wody tyle, że prędzejby się przydał statek, niż sanie.
— A więc, — odezwał się sierżant Long, — jeśli jeden człowiek może przebyć tę drogę, niechżeż idzie ktośkolwiek i szuka dla wyprawy całej ratunku.
— Właśnie postanowiłem iść.... — odrzekł porucznik.
— Pan, palnie Hobson? — zawołała obecna przy tem podróżniczka. — Pan, panie poruczniku?
Dwa te pytania uczynione naraz i z pełnym zdumienia tonem, wykazały cały nierozsądek tej myśli.
Jakto? On, wódz wyprawy ma rzucać na tych lodach, być może na zmarznięcie, całą z 21 ludzi składającą się ekspedycję?
Nie! to nie było możliwe!
Hobson zrozumiał:
— Tak, moi przyjaciele, — odezwał się, — rozumiem was dobrze, nie opuszczę was, ale też i nikogo nie wyślę na poszukiwanie pomocy. Wątpię, czy doszedłby szczęśliwiec, mając wciąż pod stopami, podobne tym, przepaście, a jeśliby i dotarł do Nowego Archangielska, to i cóżby była dla nas za korzyść?
W jaki sposób wyratowanoby nas? Okręt nie pojedzie po lodach, a znów, chociaż to zima, lód nie wytrzymałby naporu sań, zwłaszcza, że są przepaście i szczeliny pomiędzy lodami.
— Tak, panie poruczniku, ma pan rację, — odpowiedział sierżant, — bądźmy wszyscy razem, nie rozłączajmy się, a gdy nadejdzie jaki okręt, ratujmy się...
— A więc, panie Hobson, jak będzie? — spytała Paulina Barnett.
— Trzeba powracać na wyspę Wiktorję.
— Wracajmy więc i niech niebo nad nami czuwa!
Zebrano wszystkich i powiedziano o konieczności powrotu na wyspę.
Przyjęto tę wiadomość z widoczną niechęcią. Biedni ci ludzie liczyli tak pewnie na powrót do swej ojczyzny, że jak grom uderzyła w nich zmiana w projektach porucznika. Byli zrozpaczeni, ale po zastanowieniu się, poddali się konieczności i postanowili być posłusznymi.
Powrót do portu Nadzieja zdecydowany był na drugi dzień i odbył się wśród bardzo opłakanych warunków.
Pogoda była okropna. Deszcz padał strugami, a ciemność straszliwa pogarszała jeszcze położenie. Cztery dni i cztery noce jechano do wyspy. Kilka sań wraz z zaprzężonymi psami stało się pastwą przepaści, pochłonięte zostały przez wodę, buchającą z pomiędzy szczelin, ale dzięki roztropności Hobsona, ani jeden z ludzi nie zginął.
Droga była niebezpieczna i trudna, a cóż jeszcze czekało tych nieszczęśliwych, gdy powrócą na wyspę błądzącą, gdy straszliwą zimę przebywać będą zmuszeni!...
A wyruszyć łodzią będą mogli zaledwie za sześć miesięcy, gdy łódź będzie gotowa i wody od lodowców zwolnione.
Rozpoczęło się zimowanie na wyspie. Wyprzężono sanie, produkty żywnościowe pomieszczono w śpiżarni, futra w magazynie, psy zamknięto w ich budynku, a renifery w stajence.
Tomasz Black był bardzo zirytowany. Siedział w swym pokoju nad instrumentami i milczał.
W ciągu jednego dnia doprowadzono wszystko do porządku i rozpoczęło się znów monotonne i nudne życie, które dla mieszkańców wielkich miast byłoby nie do wytrzymania.
Kalumah coraz bardziej przywiązywała się do Pauliny Barnett, która nauczyła ją czytać i pisać.
Dziewczyna ta była bardzo zdolna i w krótkim czasie posiadła potrzebną dla niej wiedzę. Kochana przez wszystkich, dobra i poświęcająca się, tak dalece przywykła do nieznanego sobie przedtem życia i ludzi, że nie zamyślała o powrocie, postanawiając jechać wraz z Pauliną Barnett i być na jej usługi.
Budowa łodzi już była na ukończeniu i możnaby już w bieżącym miesiącu wyruszyć, o ileby nie było lodów.
W ciemnościach i wilgoci Mac Nap i jego pomocnicy pracowali usilnie przy blasku zapalonych pochodni, podczas gdy inni zajęci byli w magazynach i faktorji.
Pogoda była wciąż niezdecydowana, zimno czasami bardzo silne, nie trwało długo, co można było przypisać wpływowi wiatrów zachodnich.
Cały grudzień przeminął w tych warunkach, deszcz i śnieg padały na przemiany.
Palono dużo, mając ogromny zapas drzewa i nie uczuwano w tym roku zimna. Ale co do światła, to nie było tak dobrze. Oleju było bardzo mało i porucznik kazał zapalać lampę tylko przez kilka godzin dziennie.
Chciano używać tłuszczu reniferów do oświetlenia, ale okazało się to niemożliwem ze względu na odór nie do zniesienia; wszyscy woleli siedzieć w ciemnościach. Pracę wtedy, naturalnie, porzucano i dnie zdawały się bardzo długie.
Czasem tylko ukazywała się na niebie prześliczna zorza północna i parę razy księżyc w pełni rozjaśnił smutny krajobraz.
Wkońcu grudnia zabrakło zupełnie tłuszczu do lampy, cały więc styczeń spędzaćby trzeba w ciemności, dopiero bowiem w lutym słońce ukazywało się na niebie.
Dzięki jednak Eskimosce zdobyto wkrótce tłuszcz.
Było już trzeciego stycznia, gdy Kalumah poszła do stóp przylądka Bathurst, aby przyjrzeć się, jaki jest stan lodów na morzu.
Rozglądając się dookoła młoda Eskimoska zauważyła kilka otworów, wywierconych w lodzie, o których wiedziała dobrze, do czego służą.
Były to jamy fok, to znaczy, że przez te otwory foki wychodziły na powierzchnię lodu, aby odetchnąć świeżem powietrzem i wyszukać pod śniegiem mchu na pożywienie. Kalumah wiedziała o tem dobrze, że Eskimosi łapią foki w ten sposób, że siedząc nad otworem, czatują na nie, łapią na sznury, duszą i wyciągają wspólnemi siłami na powierzchnię.
Czemprędzej poszła do domu i oznajmiła o swem odkryciu Hobsona, który wysłał dwóch żołnierzy ze sznurami nad brzegi przylądka. Kalumah nauczyła sposobu łowienia i poszła z nimi, aby wskazać widziane przez siebie otwory.
Z myśliwymi wybrali się też razem i Paulina Barnett, Hobson i trzej jeszcze żołnierze. Kobiety usiadły nad brzegiem morza, a mężczyźni stanęli ze sznurami w ręku nad oddalonemi od siebie jamami.
Minęła godzina i nic nie zwiastowało ukazania się fok.
Nakoniec z jamy, którą dozorował jeden z żołnierzy, wysunęła się głowa z dwoma ogromnemi kłami, była te głowa morsa.
Żołnierz zarzucił pętlę ma szyję zwierzęcia i zaczął ściskać. Przy pomocy swych towarzyszy wyciągnął morsa i kilku uderzeniami siekiery zabił na lodzie.
Dużo fok zostało w ten sposób uśmierconych. Mieszkańcy wyspy zaopatrzyli się teraz w tak niezbędny im tłuszcz, który wprawdzie nie jest tak miłym w użyciu do lamp, jak oliwa roślinna, ale może ją zastąpić, dając możność pracowania i czytania przy swem świetle.
Tymczasem mrozu jakby nie było. Na lądzie cieszonoby się tak łagodną zimą, ale tutaj obawiano się, że podstawa lodowa wyspy może się roztopić, a wtedy koniec smutny czekałby nieszczęśliwych tych ludzi.
Widocznem też było, że lody nie pokryły całkowicie morza, i że nie utrzymują błądzącej wyspy, gdyż zwierzęta, karmiące się roślinnością, a więc wędrujące zwykle do cieplejszego klimatu, nie opuściły dotąd wyspy, nie mogąc przejść po lodzie, jakto zeszłego roku zrobiły.
Również zwierzęta o przepysznych futrach nie opuściły swej letniej siedziby, oswajając się z ludźmi do tego stopnia, jakby stanowiły własność faktorji.
Stosując się do rozkazu Hobsona, oszczędzano zwierzęta, nie zabijając ich wcale, bo i na co?
Czasem dla otrzymania świeżego mięsa, zabito renifera, poza tem nic.
Ale lisy, sobole, bobry i inne chodziły spokojnie, koło domu, a nawet często odwiedzały i wnętrze domu, tak, że trudno ich było się pozbyć.
27-go stycznia złożył niespodzianie wizytę osobliwy gość.
Żołnierze, czuwający na zewnątrz domu zauważyli olbrzymiego niedźwiedzia, który najspokojniej szedł do fortu.
Weszli do sali i zawiadomili Paulinę Barnett o obecności zwierzęcia.
— Musi to być nasz niedźwiedź! — odezwała się podróżniczka do Hobsona, — i oboje wraz z kilku żołnierzami wyszli zobaczyć niedźwiedzia.
Niedźwiedź był o dwieście kroków od domu i postępował ku niemu spokojnie, jakby z ułożonym zgóry planem.
— Poznaję go! — zawołała Paulina Barnett, — to twój niedźwiedź, twój wybawca, Kalumah!
— Ach! nie zabijajcie mojego niedźwiedzia! — zawołała młoda Eskimoska.
— Nie będziemy go zabijać, — odparł Hobson, — zapewne powróci spokojnie, tak samo jak i przyszedł!
— A jeśliby chciał wejść poza ogrodzenie... — odezwał się sierżant Long, — co robić?
— Pozwólcie mu wejść, sierżancie, — odpowiedziała Paulina Barnett, — to zwierzę straciło zupełnie swą dzikość. Jest więźniem, jak i my, a wszak wiecie, że więźniowie...
— Nie zjadają się wzajemnie! — dopowiedział porucznik, — to prawda.
Ale tymczasem, sądzę, że będzie lepiej, gdy wejdziemy do środka. Nie trzeba narażać go na pokusę...
Rada była dobra, każdy wszedł do domu, zamknięto drzwi, ale wentyle w oknach pozostały otwarte.
Niedźwiedź, zastawszy drzwi podwórza otwarte, wszedł, rozejrzał się uważnie, wsunąwszy olbrzymią swą głowę do wnętrza, zbadał meble i sprzęty, przyjrzał się stajni i psiarni, posłuchał przez chwilę wycia rozpaczliwego psów, które poczuły niedźwiedzia, wkońcu podszedł do domu i olbrzymi swój łeb położył przy otwartym wentylu okna.
Cofnęli się wszyscy, kilku z żołnierzy pochwyciło za broń, a sierżant Long zaczął się obawiać na dobre, że żart posunięto za daleko i może się coś stać niedobrego. Ale Kalumah nie zlękła się wcale zwierzęcia. Podeszła do okna i twarz przybliżyła do zamkniętej szyby.
Niedźwiedź zdawał się ją poznawać, tak przynajmniej twierdziła Eskimoska, i widocznie zadowolony, wydał łagodny i jakby radosny ryk, i cofnąwszy się od okna, poszedł skąd przyszedł.
3-go lutego, ku południowi blada smuga ukazała się na horyzoncie i trzymała się obłoków przez godzinę, poczem zajaśniała żółtawa tarcza i od tej pory słońce zaczęło się ukazywać i noc podbiegunowa skończyła swe bytowanie na wyspie.


Rozdział XIX.

Zaczynając od dnia, w którym ukazało się słońce, wznosiło się ono i rozjaśniało horyzont codziennie i to coraz piękniej, zimno było większe niż przedtem, pogoda stale sprzyjająca wycieczkom.
— Jeszcze dwa miesiące lodów, a potem będzie można wyruszać, — odezwała się pewnego dnia podróżniczka.
— Tak, dwa miesiące jeszcze, — odpowiedział porucznik, — potem, chociażby wyspa nasza zaczęła znów płynąć, znajdziemy się w okolicy Behringa, wtedy łatwiej nam będzie dopłynąć do jakiego lądu.
— Jakto, co pan mówi? — zapytała Paulina Barnett ze zdziwieniem. — Przecież prąd, który nas zapędzi, zawiedzie nas ku północy, ku Kamczatce?
— Tego nie będzie w żadnym razie, — odparł Hobson, — lody idą z północy na południe, zawiodą więc nas ku cieplejszej stronie. Proszę się zapytać Kalumah, czy nie mam racji?
Kalumah potwierdziła mniemanie Hobsona, pewnem było, że wyspa na lodzie stojąca skieruje się ku południowej stronie, ku zatoce Behringa, nawiedzanej podczas lata przez rybaków z Archangielska.
Ostatni tydzień lutego był niezwykle dżdżysty i śnieżny.
Wionął wiatr północno-zachodni, dawały się słyszeć grzmoty. Lodowce zgromadziły się w wielkiej ilości w pobliżu wyspy i położenie było bardzo niebezpieczne.
Wkońcu uciszyło się wszystko i tylko ogromne ściany lodowe stały nieporuszone niedaleko od wyspy, grożąc w razie huraganu zawaleniem.
Tymczasem jednak wykończono zupełnie łódź, która była podobna do barki holenderskiej, miotającej się po morzu północnem.
Zanim jednak miano się wyprawić w podróż do upragnionego lądu, Hobson postanowił wyruszyć na zwiady, czy możliwą będzie projektowana podróż w tę stronę ku której zamierzali skierować swe kroki.
Dnia 7 marca wyruszyli z portu: Hobson, Paulina Barnett, Kalumah i dwóch żołnierzy.
Zapowiedziano powrót za 48 godzin.
Dzień, w którym opuszczono twierdzę Nadzieja był mglisty, ale pogodny słońce świeciło przez ośm godzin w ciągu dnia, wogóle warunki były dobre i zdawało się, że wszystko będzie jak się należy.
Podróż odbywała się powoli, trzeba było co krok omijać szczeliny morskie, to znów ostre bryły lodowe.
Sanie nie mogłyby tędy w żaden sposób przejechać, tyle było brył i strug wody.
Kalumah była przewodniczką gromadki.
Lekka, zwinna, przeskakiwała przeszkody, szła pewną stopą po lodzie, wskazując lepszą do przejścia drogę.
Doszli wreszcie do olbrzymiej ściany lodowej, której trwałość nie była bardzo pewna i tutaj to, pomimo ostrożności i nie zbliżania się zbytniego do lodowców, jeden blok lodowy, ważący ze sto tonn co najmniej, oberwał się i padł z całą siłą niedaleko od Pauliny Barnett, która zaledwie zdołała na bok odskoczyć.
Siła tej bryły była tak wielka, że padając rozbiła powłokę lodową i wyrzuciła z siebie wodę do ogromnej wysokości.
O godzinie 5-ej popołudniu ciemność zaczęła ogarniać podróżnych, wyżłobiono więc otwór w kształcie groty w lodzie i zasiadłszy zabrano się do posiłku, a potem do spania.
Zmęczenie wpłynęło na dobry sen i dopiero o 8-ej rano zbudzono się do dalszej drogi.
Przekonano się, że możliwą będzie podróż po roztopieniu się lodów i na drugi dzień postanowiono wracać na wyspę.
Była już godzina dziesiąta rano, gdy naraz żołnierze zaczęli coś między sobą rozważać.
Paulina Barnett podeszła wraz z Eskimoską do jednego z żołnierzy, który ze zdziwieniem pokazywał jej strzałkę na kompasie.
— Co za dziwna historja! — zawołał, zwracając się do porucznika. — Może mi pan będzie łaskaw powiedzieć, w której stronie jest nasza wyspa?
— Na zachodzie, — odrzekł Hobson, — chyba wiesz pan dobrze, że nie na wschodzie!
— Wiem o tem! Wiem o tem! — mówił zmieszany żołnierz — ale, jeśli na zachodzie, to źle idziemy, zbłądziliśmy... Oddalamy się wciąż od wyspy, panie poruczniku!
— Jakto? oddalamy się? — pytał Hobson, zdziwiony stanowczym tonem żołnierza.
— Tak, panie poruczniku! idziemy wciąż na wschód, nie zaś na zachód!
— To niemożliwe! — odezwała się podróżniczka.
— Proszę spojrzeć na kompas...
— Musieliśmy się pomylić, wychodząc z naszego lodowego domku, dziś rano, — odezwał się drugi żołnierz.
— O, nie! napewno nie! — zawołała Paulina Barnett. — Patrzajmy na słońce, odwracamy się od niego idąc, to znaczy, że idziemy na zachód. Idźmy wciąż plecami do słońca, a zajdziemy na naszą wyspę.
Puszczono się w dalszą drogę, ale idąc i idąc całe godziny, nie spostrzegano wyspy.
Stanowczo! wyspy nie było... Na jej miejscu rozciągało się pole lodowe, na którem błąkały się słoneczne promienie...
Podróżni patrzeli na siebie przerażeni.
— Ależ wyspa powinna być tutaj! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Ale jej tu niema! — odpowiedział drugi. — Panie poruczniku, co się to stało?
Paulina Barnett stała milcząca, Hobson nie odpowiadał.
— Zabłądziliśmy — odezwała się Kalumah, podchodząc do Hobsona, — weszliśmy w dolinę, zamiast z niej schodzić i jesteśmy znów na tem samem miejscu, gdzieśmy byli wczoraj. Chodźmy! chodźmy!
Wszyscy, polegając na rozsądku Eskimoski, poszli za nią.
Szli tak przez kilka godzin, aż znaleźli się na drugiej stronie lodowców.
Ciemność nie pozwalała im niczego zobaczyć, ale nie pozostawali długo w niepewności.
O kilkaset kroków, na polu lodowem, dostrzedz było można światło pochodni i dawały się słyszeć wystrzały z fuzyi.
Na wołanie odpowiedziano i wkrótce zostali otoczeni i witani przez sierżanta Long i Tomasza Black, którego niepokój o przyjaciół wyciągnął z samotnego pokoiku.
Prócz tych nadbiegli i inni, zaniepokojeni straszliwie o los tych czworga, bojąc się, że zabłądzili i nie mogą trafić do swego domostwa.
A sądzili tak dlatego, że od dwudziestu czterech godzin lodowiec, na którym była wyspa, po zrobieniu kilku, obrotów w kółko, zmienił swe położenie i nie znajdował się już ich dom na zachodzie, ale na wschodzie...
W dwie godziny potem wszyscy byli już w domu, a nazajutrz, gdy zajaśniało słońce ujrzeli, że port Bathurst zwrócony był ku wschodowi.
Między 10 a 21 marca dała się uczuć nadchodząca pora roku, rozpoczęła się odwilż, która poczyniła szpary jeszcze większe między lodami, lody pękały z ogromnym hałasem, sprawiając wrażenie wystrzałów armatnich.
Deszcz ciepły padł na ziemię, dopomagając do roztapiania lodów i cała natura zapowiadała wiosnę.
Ptactwo, które opuściło wyspę przed zimą powróciło teraz gromadnie.
Upolowano trochę ptactwa, niektóre z nich miały jeszcze na szyi bileciki, które uwiązano im, aby dać znać o mieszkańcach błądzącej wyspy.
Co zaś do zwierząt, te nie przestały odwiedzać portu, wchodząc nawet często do środka.
Mchy poczęły zielenieć, trawki wydobywały się z pod ziemi, pachniało wszystko świeżością i jak tylko lód zupełnie zaniknie, postanowiono jechać natychmiast ku lądom.
Tymczasem zauważono, że wyspa poruszała się wciąż nieznacznie i prąd niósł ją ku południowi.
Hobson zmierzył długość i szerokość geograficzną i okazało się z tego, że wyspa Wiktorja porwana prądem Behringa, szła ku południowi. Nie było co do tego żadnej wątpliwości!
Nie było też i obawy, żeby podróżni znaleźli się na północnych, niemożliwych do wyżycia krańcach.


Rozdział XX.

Przybliżano się wciąż ku morzu Behringa.
Nadzieja ujrzenia wkrótce lądu wpłynęła na podróżników bardzo kojąco.
Obiady jedzono z apetytem, rozmawiano i weselono się bez przerwy, wrócił humor dobry, zajaśniał na twarzach uśmiech.
Urządzono wycieczki, na których nie zauważono żadnych zmian w ustroju wyspy, widziano tylko stada wilków, które przebiegały całą przestrzeń i umykały od ludzi.
Ze wszystkich zwierząt, tylko one nie oswoiły się i nie zbliżały do budynku.
Widziano kilka razy wybawcę Kalumah.
Szlachetne to zwierzę przechadzało się melancholijnie po pustych przestrzeniach i zatrzymywało się, gdy kto z ludzi przechodził.
Czasami towarzyszył nawet do portu, wiedząc dobrze, że nie grozi mu nic od tych dzielnych ludzi.
Dnia 5-go maja, Hobson oznajmił swym towarzyszom, że wyspa Wiktorja przebyła koło biegunowe.
Wchodziła nareszcie w tę sferę ziemską, w której słońce jest zawsze przez rok cały.
Zdawało się wtedy wszystkim, że wracają już do zamieszkałego świata.
W nocy, dnia 8-go maja, porucznik Hobson wraz z sierżantem postanowili iść na pole lodowe, aby zobaczyć, czy nie zaszły tam jakie poważne zmiany.
Paulina Barnett chciała iść razem, ale uproszono ją, żeby odpoczęła, wziąwszy więc z sobą Magdalenę i Eskimoskę weszła do swego pokoju, podczas gdy reszta mieszkańców przygotowywała sobie posłanie.
Noc była piękna; pomimo, że nie było księżyca, świeciły gwiazdy tak cudnie, że jasno było jak w dzień.
Porucznik Hobson patrzał z podziwem na bryły lodu rozrzucone bez ładu, na kryształy lodowe, na ostre kawały zatrzymane przez mróz w swoim biegu.
O wyprawie łodzią nie mogło być jeszcze mowy.
Szli rozmawiając wesoło i kierując się ku domowi, aby módz przez kilka godzin odpocząć, gdy naraz zwrócił ich uwagę jakiś huk, jakby piorunu.
Huk ten umilkł natychmiast, potem wybuchł znów z ogromną siłą, aż ziemia drżeć poczęła.
— Huk ten rozlega się w stronie ściany lodowej! — odezwał się sierżant. — Co się tam stało?
Hobson w milczeniu, do wysokiego stopnia niespokojny, pociągnął swego towarzysza, wołając: — Do fortu!
I obaj biedz poczęli czemprędzej ku domowi.
Tysiące myśli krążyło po ich głowie: Co za nowe zjawisko mogło się tam zdarzyć? Czy uśpieni mieszkańcy wyspy zdali sobie sprawę z tego co zaszło? czy widzieli cośkolwiek?
Chyba, że słyszeli te huki, bo były tak głośne, że zdolne były obudzić zmarłego.
W niespełna dwadzieścia minut Hobson i sierżant przebiegli dwie mile, oddzielające ich od portu, ale zanim dobiegli do domu, ujrzeli swych towarzyszy, kobiety uciekające w przerażeniu, wydające okrzyki rozpaczy.
Mac Nap z dzieckiem na ręku podszedł do porucznika i wskazał rozpacznym ruchem faktorię.
Hobson spojrzał i struchlał.
Przylądek Bathurst nie istniał, był całkowicie zrujnowany, rozbity przez góry lodowe, które padły nań, rozwalając wszystko w gruzy.
Domu nie było widać, wepchnięty był przez te ruchome lodowce, barka, budowana z takim trudem, cała nadzieja nieszczęsnych, została całkowicie zniszczona.
Ostatni ratunek, ostatnia nadzieja przepadła.
— Gdzie reszta mieszkańców? gdzie nasi towarzysze?! — zawołał przerażony porucznik.
— Tam! — odpowiedział Mac Nap, ukazując całe góry piasku, ziemi i lodowców, pod któremi znikł zupełnie dom mieszkalny podróżnych.
Tak! pod temi gruzami była Paulina Barnett, Magdalena, Kalumah i Tomasz Black, których katastrofa zaskoczyła podczas snu głębokiego!
Prąd podmorski biegiem swym wyrwał z głębi podstawy lodowców, które padły na dom i wcisnęły go wgłąb lodu, stanowiącego jakby fundament wyspy błądzącej.
— Do motyk i rydli! — rozległ się donośny głos Hobsona — dom był zbudowany solidnie, powinien być cały. Do pracy!
Rzucono się do roboty, ale w tej chwili było to niemożliwe, gdyż niepodobna było zbliżyć się do budynku.
Lodowce padały wciąż i była ich jeszcze gromada, stojąca o dwieście kroków od wyspy.
Huk rozlegał się bez przerwy i można się było obawiać, że wyspa pod ciężarem olbrzymów ugnie się i zatonie.
Położenie mieszkańców wyspy było rozpaczliwe. Obawa o żywcem pogrzebanych napełniała ich serca i pogrążała w bezmiernym smutku.
Nadszedł dzień. Cóż za widok przedstawiały okolice przylądka Bathurst!
Cały horyzont zamknięty był przez skały lodowe, gdzieniegdzie jeszcze spadały bryły z wierzchołków gór lodowych i groziły zabiciem.
A wyspa pędziła ku południowi, to znaczy ku przepaści, z szybkością dość znaczną.
Ale na pęd jej nie zwracano teraz uwagi, cała myśl wszystkich skoncentrowana była na punkcie ratowania pogrzebanych pod gruzami, wybawienia od śmierci ukochanej przez wszystkich podróżniczki, dla której każdy z tych ludzi poświęciłby życie z ochotą.
Przez całą noc pracowano nad odkopaniem domu, odrywano się tylko na chwilę, aby coś zjeść lub wypić, pocztem zabierano się znów do roboty.
Postanowiono, po trzydziestu godzinach zawalenia się domu, rozpocząć innego rodzaju robotę.
Mac Nap zaczął wiercić jakby studnię w lodzie, w którym wgłębiony był dom wraz z czterema osobami.
Praca była bardzo uciążliwa, gdyż wiercić trzeba było conajmniej na pięćdziesiąt stopni wgłąb.
Wiercono dzień znowu i noc całą bez przerwy i nie uczuwano jeszcze dachu domostwa.
Od pięćdziesięciu czterech godzin Paulina Barnett z trzema osobami była już pogrzebana!
Czy starczy dla nich nadal powietrza, którego i tak jest tam bardzo mało?
Przekopano już do głębokości pięćdziesięciu stóp i z rozpaczą spostrzeżono, że niema jeszcze śladu zakopanego budynku.
O trzeciej rano dzida żołnierza natrafiła na coś, co wydało ton czegoś twardego.
— Dokopaliśmy się! — zawołał. — Uratowani!
W dwadzieścia minut potem ukazała się dachówka, którą zerwano w jednem miejscu, robiąc otwór.
W otworze tym ukazała się jakaś postać, trudna do rozpoznania. Była to Kalumah.
— Do nas! Do nas! Na ratunek! — zawołała słabym głosem Eskimoska.
Hobson wsunął się przez otwór do środka. Pochwycił go chłód silny, woda sięgała do pasa.
Błądząc w ciemnościach potknął się o czyjeś ciało. Wyciągnął je ku otworowi, był to Tomasz Black, którego żołnierze wynieśli na wierzch.
Drugie ciało należało do Magdaleny.
Wciągnięto astronoma i Magdalenę za pomocą sznurów na ziemię i przyprowadzono do przytomności, pozostała tylko do odnalezienia Paulina Barnett.
Hobson, przyprowadzony przez Eskimoskę do spichrza, znalazł tę, której szukał, nieprzytomną.
Wziął ją w objęcia i zaniósł ku otworowi, a w chwilę potem Paulina Barnett, Hobson, Kalumah i Mac Nap znaleźli się na ziemi.
Sądzono, że podróżniczka umarła i z rozpaczą wydawano okrzyki bólu. Kalumah rzuciła się z płaczem na ciało swej dobrej przyjaciółki, wołając, dlaczego ją los oszczędził, a zabrał ukochaną kobietę.
Ale Paulina Barnett oddychała jeszcze. Słabo wprawdzie, ale oddychała.
Powietrze świeże wdychane przez wysuszone płuca, przywróciło jej życie. Otwarła wkrótce oczy.
Krzyk radości wyrwał się z piersi obecnych, okrzyk wdzięczności, który wzniósł się ku niebu i z pewnością został tam usłyszany.
Właśnie słońce wschodziło i rzucało swe pierwsze promienie, gdy Paulina Barnett uniósłszy głowę z wysiłkiem, rozejrzała się naokoło i z ust jej wyszły te słowa:
— Morze! morze!
I w rzeczywistości ze wschodu i zachodu rozpościerało się morze od lodów zwolnione i morze otaczało wyspę błądzącą!


Rozdział XXI.

Dnia 14 maja Mac Nap ze swymi pomocnikami wziął się do roboty łodzi.
Była to praca olbrzymia, ale przy gorliwości i dobrych chęciach można wszystko zdziałać.
Podczas tych prac przygotowawczych, porucznik Hobson albo sam albo z Pauliną Barnett błądził po wyspie, obserwując stan morza i zmieniające się ciągle brzegi.
Pewnego dnia, a było to 16-go maja, Paulina Barnett przechadzała się z Magdaleną.
Była piękna pogoda, upał duży, od wielu dni nie było już wcale śniegu na powierzchni wyspy i tylko góry lodowe w południowej stronie przypominały, że strona to północna i klimat surowy.
Ale wkrótce i to miało zginąć pod wpływem gorąca.
Piękną szatę przybrała wyspa! Zieleniły się ciemnym odblaskiem drzewa, różowała się ziemia cudnem kwieciem...
Mchy, pąsowe dzwonki, źółtolistne tulipany leśne, pokrywały ziemię, czyniąc wrażenie jakiegoś prześlicznego kobierca.
Przyroda odpowiadała tej, jaką obdarzona była Chrystjanja, to jest była jedną z najpiękniejszych i najbarwniejszą noszących szatę.
Ale Paulina Barnett nie zwracała na to uwagi.
Przeczucie strasznej katastrofy owładnęło nią całą, nie cieszyło jej nic zgoła!
Wzrok jej nie odrywał się od morza, od tego niezgłębionego, bezlitośnego morza!..
— Moja biedna Magdaleno, — mówiła do towarzyszki, — to ja namówiłam cię do wyjazdu, jam winna, że spotka cię, jak i nas wszystkich nieszczęście.
I za co? Zato, żeś była zawsze przy mnie, zawsze przywiązana i czuła... za to!
Czy przebaczysz mi, droga moja?
— Niema winy, którejbym ci nie przebaczyła, — odpowiedziała Magdalena, — z radością śmierć z tobą poniosę, jeśli los nasz ma być taki.
— Magdaleno? — zawołała Paulina Barnett — jeślibym śmiercią swą mogła ocalić życie tym nieszczęśliwym, z radością złożyłabym je w ofierze.
— Córko moja, — odrzekła przyjaciółka, — czy już nie masz nadziei?
— Nie mam!... — szepnęła Paulina Barnett, tuląc się do swej towarzyszki.
Po raz to pierwszy podróżniczka ugięła się pod ciężarem zwątpień, ona, taka mężna i energiczna...
— Magdaleno, — pytała podnosząc głowę, czy masz jeszcze choć odrobinę nadziei?
— Ufam wciąż, że ratunek przyjdzie, — odrzekła wierna przyjaciółka.
A tymczasem, czyż można się było czego dobrego spodziewać?
Wyspa sama jedna, prawie kawałek lodowca, nic więcej, płynęła po morzu, nie mając i nie widząc nigdzie żadnego oparcia!


Rozdział XXII.

Budowano na gwałt barkę i wkrótce była zupełnie gotowa.
Zgromadzono żywność i oczekiwano tylko na to, żeby w razie ostatecznego niebezpieczeństwa spróbować jeszcze tego ratunku.
Pierwszego czerwca zabrakło wody słodkiej.
Woda morska zlała się z wodą słodką, której prąd przepływał ze źródła i jeden z żołnierzy przybiegł do porucznika, aby mu to oznajmić.
— Nic to nie szkodzi, — odpowiedział na to Hobson, — mamy dostateczną ilość lodu, którym zaspokoić możemy pragnienie.
Uspokoiwszy w ten sposób swych towarzyszy, Hobson zadumał się smutnie.
Co będzie, gdy lody, podtrzymujące wyspę zaczną topnieć pod wpływem ciepłego prądu morza, gdy nie starczy na gaszenie pragnienia, a jednocześnie i na podtrzymanie wyspy?
Tymczasem zwierzęta również, nie znajdując słodkiej wody, zaczęły lizać lód.
Niektóre z nich, jak wilki, biegały niby szalone po wyspie, niedźwiedź spacerował niespokojnie, przeczuwając niebezpieczną sytuację i zbliżał się nieszkodliwy ku ludziom, jakby u nich szukając opieki.
Ptactwo również odlatywało pospiesznie na południe, co napełniało trwogą serca podróżnych.
Hobson kazał przenosić różne rzeczy na barkę, chcąc w każdej chwili być gotowym na ratowanie w niej swych towarzyszy.
Gdy naraz straszmy wicher zaczął miotać falami, barka napełniła się wodą i trzeba było powyjmować to, co się włożyło.
Trzeba więc było jeszcze pozostawać na lądzie, dopiero nazajutrz spodziewano się uspokojenia fal i postanowiono wyruszyć w drogę.
Noc była spokojna. Porucznik Hobson wstał zdecydowany na to, że zarządzi wyjazd barką ku lądom.
Mgła była jeszcze gęsta, ale z pośród niej ukazywało się już słońce.
Kiedy Hobson stanął nad brzegiem, niczego nie było można rozróżnić.
Gdy Paulina Barnett wraz z Magdaleną i kilka innemi osobami zbliżyła się do brzegów mgła zaczęła ustępować, ale nie było jeszcze widać łodzi na brzegu.
Raptem mgła rozproszyła się całkowicie... Nie było nigdzie łodzi! Nie istniało jezioro.
Niezmierzone przestwory morza ukazały się przed oczyma stojących.
Hobson wydał krzyk rozpaczy, a gdy zbliżyli się wszyscy, zrozumieli ogrom swego nieszczęścia. Wyspa zmieniła się w małą wysepkę! W kawał kruszącego się lodowca!...
Sześć siódmej całej przestrzeni przylądka Bathurst, oderwało się bez hałasu, bez poruszenia lądem, bez wstrząśnienia i pochłonięte zostały przez morze, a łódź popłynęła i znikła.
Nieszczęśni, zawieszeni nad przepaścią, gotową lada chwila ich pochłonąć, bez ratunku, bez wybawienia, oddali się straszliwej rozpaczy.
Niektórzy żołnierze, jak szaleni, chcieli się rzucić do morza, ale Paulina Barnett wpadła między nich i nie dopuściła do tego. Niektórzy płakali.
Można sobie wyobrazić ich położenie.
21 osób na małym kawałku lodowca, który lada chwila ugnie się pod ich ciężarem i wrzuci do morza... życie ich mogło się liczyć najwyżej na dni kilka!
— Czy masz zawsze jeszcze nadzieję? — spytała pani Barnett Magdaleny.
— Zawsze! — odpowiedziała zapytana.
Przez całą noc nikt nie spał, nad ranem jeden z żołnierzy przybiegł z wieścią, że łódź jakaś, widocznie z poławiaczami wielorybów płynie po morzu.
Radość ogarnęła wszystkich, ale tylko na chwilę. Łódź bowiem, albo nie zauważyła i nie usłyszała wołań niczyich, albo też nie chciała śpieszyć na pomoc, bojąc się lodowców i wyspy ruchomej, która mogłaby rozbić ich barkę.
Oddalili się na północo-zachód i znikli.
Na ten widok jeden z żołnierzy zaczął śmiać się spazmatycznie, potem rzucił się całą postacią na ziemię. Postradał zmysły!...
Wieczorem tegoż dnia trzask rozległ się głośny. Największa z części wyspy oderwała się i pogrążyła w morzu. Straszliwe krzyki padających do morza zwierząt rozległy się naokoło...
Wysepka była teraz płaskim lodowcem!
Na jednym głazie lodu, dwadzieścia jeden osób, setka może zwierząt, kilka psów i olbrzymi niedźwiedź, przyczepiony pazurami do lodu!
Cóż za noc okropna. Nikt nie spał, nikt nie zapalał światła, czekali na koniec swój, przytuleni do siebie, zmartwiali...
Do kilku kawałków mięsa, które pani Żolif podała do zjedzenia, nikt się nie dotknął. Bo i po co?
Rano upał był trudny do zniesienia, wiatr nie wiał zupełnie, jak dalej tak potrwa, lodowa wysepka roztopi się i morze wszystkich pochłonie.
Około godziny 4-ej jeden z żołnierzy podszedł do Pauliny Barnett i oznajmił:
— Chcę się utopić!
— Ach! — zawołała podróżniczka.
— Mówię pani, że chcę się utopić, — odpowiedział na jej okrzyk, nieszczęśliwy. — Zastanowiłem się nad tem dobrze. Niema sposobu na ocalenie życia, wolę więc zginąć z własnej woli.
— Kellet, — odpowiedziała na to Paulina, — ty tego nie zrobisz, prawda?
— Zrobię to, a że pani była zawsze dla nas dobra, nie chciałem umrzeć, bez powiedzenia pani o tem. Żegnam panią!
I skierował się ku morzu. Przerażona uczepiła się ręki żołnierza, nie chcąc go puścić. Nadbiegli inni na jej wołania i odciągać poczęli nieszczęśliwego.
Ale biedak trzymał się uparcie myśli o samobójstwie, kręcąc głowę na wszelkie przekonywania.
— Kellecie, — odezwała się Paulina Barnett, — czy masz dla mnie życzliwość i przyjaźń?
— Mam, — odparł spokojnie żołnierz.
— A więc, jeśli tak, to umrzemy razem, ale dopiero jutro.
— Proszę pani...
— Tak, mój dzielny żołnierzu, dziś jestem nieprzygotowana...
Żołnierz popatrzał na podróżniczkę i powiedziawszy z uległością, — Jutro... — poszedł na swoje miejsce.
Jeszcze jedna noc przeszła spokojnie, rano sierżant Long dostrzegł ogromną zmianę w wysepce, była coraz mniejsza i coraz cieńsza.
Paulina Barnett podeszła do porucznika.
— A więc dziś będzie koniec? — spytała.
— Tak, proszę pani, — odrzekł Hobson, — dotrzyma pani danej Kelletowi obietnicy.
— Panie Hobson, — odezwała się poważnie, — czyśmy spełnili wszystko, co było w naszej mocy?
— Tak, pani.
— A więc, niech się dzieje wola Boża!
O godzinie szóstej wieczorem, podniosła się ze swego miejsca wierna przyjaciółka Pauliny Barnett i wskazując czarny punkt zdala widniejący, zawołała: — Ziemia!..
Wszyscy zerwali się, jakby podrzuceni iskrą elektryczną.
Rzeczywiście, na południo-wschodzie, o jakieś dwanaście mil od lodowca, widniała ziemia.
Pozawieszano na maszcie, płótna, futra, wszystko, co mogło powiewać i pchać tym powiewem lodowiec ku brzegom.
Wysepka rzeczywiście pędziła szybko, ale słychać było trzeszczenie lodu, urywanie się kawałków i lada chwila wszyscy mogli się znaleźć w morskich odmętach.
Ale teraz nie chciano nawet o tem myśleć.
Nadzieja zacierała trwogę. Wybawienie w postaci lądu, widać było zdaleka.
Krzyczano, wołano, gorączka opanowała wszystkich.
O wpół do ósmej lodowiec zbliżył się znacznie do lądu, ale też i zmniejszyła się jego objętość z każdą chwilą.
Odpadały kawałki, unosząc oszalałe ze strachu zwierzęta, a ludzie drżeć znów poczęli o życie.
Zasypywano malejące brzegi odrobiną pozostałej ziemi, aby się nie topiły lody, zasłaniano od słońca futrami.
Ale wszystko to było za mało. Lód topniał, robiły się szpary i zanim dopłyną do brzegu, padną ofiarą morza.
Noc zapadła, a ci nieszczęśliwi, nie wiedzieli co począć, w jaki sposób zwiększyć szybkość wysepki lodowej.
Brzegi były już tylko o cztery mile, ale lód topniał...
— Dajmy sygnał! — zawołał Hobson, — może nas usłyszą!
Ze wszystkiego co było pod ręką zrobiono stos i zapalono.
Ale lodowa wysepka pogrążała się tymczasem coraz bardziej w morze, pozostał już tylko pokład ziemi i piasku nad wodą w formie pagórka, na który to schronili się wszyscy podróżni, mała liczba pozostałych zwierząt, których jeszcze nie pochłonęło morze i niedźwiedź, straszliwe wydający ryki!
Nic nie wskazywało na to, żeby nieszczęśliwi byli zauważeni na lądzie, a tymczasem za kwandrans najwyżej zginą bez żadnego ratunku.
A za trzy godzimy możnaby się dostać do brzegu i być uratowanymi...
Ale co począć? co począć?
Hobson stał zadumany, wreszcie odezwał się z rozpaczą:
— Ach! gdyby był środek jaki na utrzymanie w całości lodowca! Oddałbym za to swe życie! Tak, swe życie!
W tej chwili usłyszał za sobą wyraźnie wymówione sława:
— Jest na to środek!
Tomasz Black to powiedział, on, który do tej pory nie wymówił jednego słowa i który zdawał się nie zaliczać już do żyjących i ufających możliwości ratunku.
Hobson zbliżył się do astronoma:
— A ten środek? — zapytał.
— Dawać tu pompy! W nich ratunek!
Czy Tomasz Black oszalał? Brał widocznie w swoim obłędzie kawałek lodu za okręt!
— Zwarjował! — odezwał się sierżant.
— Dawać pompy! — powtórzył astronom, — napełnić rezerwoary powietrzem!
— Róbcie, co każe! — zawołała Paulina Barnett.
Przytwierdzono pompy do zbiorników, których wierzch został natychmiast zamknięty.
Pompy działały prawidłowo i astronom prowadził je po brzegach lodowca tam, gdzie najbardziej topniał od słońca.
Ku podziwowi wszystkich, skutek był nadzwyczajny. Lód się zatrzymał, szczerby wyrównały się, ani kropla wody nie spływała po bokach lodowca.
— Hurra! hurra! — zawołali nieszczęśni.
Męcząca to była praca, to pompowanie bez przerwy, ale nie było braku rąk, ani chęci!
— Ratujesz nas, panie Black! — odezwał się porucznik.
— Ależ, nic nad to prostszego! — odrzekł skromnie astronom.
Wyrównał się lodowiec, powiększył, wiedzieli wszyscy, że za parę godzin będą wyratowani i radość napełniła serca.
Zbliżano się do lądu. Kiedy już tylko ćwierć mili brakło do celu podróży, niedźwiedź wyskoczył, przepłynął do brzegu i znikł w ciemnościach.
W kilka minut potem lodowiec oparł się o ląd. Kilkoro zwierząt uciekło czemprędzej, podróżni zaś wyszli na brzeg, padli na kolana i dziękowali Bogu za tak cudowne ocalenie.


ZAKOŃCZENIE.

Znaleźli się na jednej z wysp Aleuckich, na wyspie Blejnic.
Rybacy, którzy wybiegli do nich na ratunek, przyjęli gościnnie i dali w swych chatach odpoczynek.
Wkrótce potem Hobson ze swymi współtowarzyszami zeszedł się z ajentami angielskimi, którzy należeli do Kampanji Hudsona.
W sześć dni niespełna nasi znajomi znaleźli się w Nowym Archangielsku.
Tutaj, wszyscy ci przyjaciele, którzy byli złączeni między sobą wspólnem niebezpieczeństwem ma wyspie lodowej, musieli się z sobą rozstawać, może na zawsze!
Hobson ze swym towarzyszami musiał jechać do portu Zjednoczenia, do terytorjum Kampanji, Paulina Barnett, Magdalena, Kalumah i Tomasz Black, postanowili wracać do Europy przez San Francisko i Stany Zjednoczone.
Ależ przed rozstaniem się z tymi ostatnimi, porucznik Hobson, głosem wzruszonym, mówił do Pauliny Barnett te słowa:
— Pani, bądź błogosławiona za wszystko dobro, któreś między nami czyniła! Byłaś naszą wiarą, naszem pocieszeniem, duszą naszego małego świata! Dziękuję pani w imieniu nas wszystkich!
Zawołano trzykrotnie: Hurra! potem każdy z żołnierzy podchodził i ściskał jej rękę.
Kobiety całowały ją ze wzruszeniem.
Co zaś do porucznika Hobsona, który uczuwał dla Pauliny Barnett dużo sympatji i miał dla niej wiele serdecznego uczucia, ten zbliżywszy się do niej i uścisnąwszy rękę, zapytał:
— Czy to możliwe, żebyśmy się już nie zobaczyli?
— Nie, panie Hobson, — odpowiedziała podróżniczka, — to nie jest możliwe!
I jeśli pan nie przyjedzie do Europy, to ja szukać pana tu będę... a jeśli nie tutaj, to w nowej faktorji, którą pan pewnie wkrótce założysz...
Gdy to mówiła, Tomasz Black, wybawca swych współtowarzyszy, odezwał się do nich wesoło:
— Tak, zobaczymy się... za dwadzieścia sześć lat...
Moi przyjaciele, nie udało mi się widzieć zaćmienia z 1860 roku, ale nie ominę sposobności widzenia tego w 1886 roku!
A więc za 26 lat, złożę pani i panu, mój dzielny poruczniku, wizytę na krańcach morza północnego.
I rozstali się ze łzą w oku, ale z umysłem wzbogaconym wiedzą i z nadzieją w sercu, że rozstanie to nie było ostatnie.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być nowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.