Wyga/Przedsmak mięsa/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Zima podbiegunowa przyszła w mgnieniu oka. Wysoka na sześć cali warstwa trwałego śniegu pokryła ziemię, a w spokojniejszych stawach tworzył się lód mimo gwałtownych podmuchów wiatru. Pewnego popołudnia, właśnie kiedy taki wiatr dął, Kit i John Bellew skończyli wraz z krewniakami ładowanie bagażu na czółno, a potem stali na brzegu, patrząc jak łódź znika w śnieżycy, szalejącej nad jeziorem.
— A teraz spać, bo jutro skoro świt ruszamy w powrotną drogę! — rzekł John Bellew. — Gdyby nie ta zadymka na szczycie Chilcoot, już jutro wieczorem moglibyśmy stanąć u Dyea, a gdybyśmy jeszcze jakim szczęśliwym wypadkiem złapali statek, za tydzień moglibyśmy być w San Francisco.
— Udały się wujowi wakacje? — spytał zamyślony Kit.
To ich ostatnie obozowisko nad jeziorem Lindermana składało się już tylko z żałosnych szczątków. Krewniacy zabrali wszystko, co mogło służyć do jakiego takiego użytku, nie wyłączając namiotu. Podarte płótno brezentowe, rozpięte jako zasłona od wiatru i śniegu, chroniło zaledwie częściowo. Obiad musieli gotować na ogniu pod gołem niebem w dwóch starych kociołkach. Zostawiono im tylko koce i parę racyj żywności.
Od chwili odbicia czółna Kit był dziwnie zamyślony i zdenerwowany. Wuj zauważył to, lecz przypisywał ukończeniu ciężkiej pracy. Podczas obiadu Kit raz tylko się odezwał:
— O, bracie mej matki — rzekł ni stąd ni zowąd — po tem wszystkiem życzę sobie, abyście nazywali mnie Kurzawa. Narobiłem trochę kurzu na tej drodze, prawda?
W kilka minut później poszedł w kierunku namiotów, gdzie krzątali się poszukiwacze złota, przenoszący jeszcze swój bagaż, lub sporządzający czółna. Bawił tam kilka godzin, a kiedy wrócił i zawinął się w koc, John Bellew już spał.
W ciemnościach zimnego i wietrznego poranku Kit wstał, rozpalił ognisko między swemi nogami, przez co wytopił lód z butów, poczem ugotował kawę i przysmażył wędzonkę. Było to nędzne i zimne śniadanie. Gdy skończył, zapakował koc. John Bellew skierował się w stronę Chilcoot; Kit wyciągnął do niego rękę.
— Do widzenia, bracie mej matki — rzekł.
John Bellew spojrzał na niego i aż zaklął ze zdumienia.
— Niech wuj nie zapomina, nazywam się Kurzawa — napominał go Kit.
— Cóż ty będziesz robił?
Kit skinął ręką w stronę północy poprzez chłostane wichrem jezioro.
— Pocóż wracać, skoro się zaszło tak daleko? — zapytał. — A oprócz tego mam już przedsmak mięsa i — smakuje mi. Pójdę dalej.
— Jesteś bez grosza — zaprotestował John Bellew. — Nie masz wyekwipowania.
— Ale mam cel w życiu. Pamiętajcie o swym siostrzeńcu Krzysztofie Kurzawie Bellew. Znalazł cel w życiu. Jest służącym dostojnego pana. Ma cel w życiu, sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie i koryto. Pójdzie ku Dawson z parą dudków i służącym drugiego dostojnego pana — jako kucharz obozowy, wioślarz i człowiek do wszystkiego. A O’Harę z jego „Falą” niech djabli wezmą. Do widzenia.
John Bellew, osłupiały ze zdumienia, ledwie mógł wyjąkać:
— Nie rozumiem.
— Mówią, że szare niedźwiedzie są w Yukonie tłuste — tłumaczył mu Kit. — A więc, ponieważ ja mam już tylko jeden komplet bielizny, idę poszukać niedźwiedziego mięsa — oto wszystko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.