Przejdź do zawartości

Wydrążona igła/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Wydrążona igła
Podtytuł Powieść
Wydawca „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Data wyd. 1927
Druk „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz S. R.
Tytuł orygin. L'Aiguille creuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Godzina czwarta z rana. Izydor nie wrócił do liceum, i nie wróci tam prędzej, dopóki nie ukończy walki na śmierć lub życie, którą wypowiedział Arsenowi Lupin.
Poprzysiągł sobie to w chwili, gdy przyjaciele odwozili go do domu, zrozpaczonego i moralnie zgnębionego.
Niedorzeczna przysięga! Walka głupia i nielogiczna! Cóż może bowiem zrobić, on opuszczony, bez broni, przeciw tej fenomenalnej energii i sile?
Z którejkolwiek strony go zaczepi — jest nietykalny. Z którejkolwiek strony go zrani — jest nienaruszalny. Z którejkolwiek strony go dosięgnie — jest niedościgniony.
Czwarta godzina rano. Beautrelet przyjął gościnę, ofiarowaną mu poraz drugi przez kolegę z Janson. Stoi teraz przed lustrem, podparł się łokciami o konsolę, twarz oparł na dłoniach i patrzy na zmienione swe rysy.
Nie płacze, nie chce płakać, nie rzuca się z wściekłości na łożu, nie rozpacza, jak to czynił przez dwie godziny. Chce zastanowić się, zastanowić i zrozumieć.
Uporczywie patrzy sobie w oczy, jak gdyby w ten sposób chciał podwoić swoją moc i siłę, jak gdyby w tamtej osobie miał nadzieję znaleźć, rozwiązanie, którego sam w sobie daremno szuka.
W ten sposób przetrwał do godziny szóstej. Tak, oszukał się. Zrozumienie dokumentu tak, jak on je pojmował, jest fałszywe. Słowo „aiguille“ (igła) nie odnosi się do zamku nad brzegiem Creusy. Jak również słowo „demoiselles“ (panien) nie ma nic wspólnego z panną de Saint-Veran i jej kuzynką, gdyż dokument ten istnieje od kilku wieków. Tylko.... kto zaręczy, że egzystuje wogóle jaka tajemnica o „Wydrążonej igle?“
Czy starczą owe zebrane notatki z rozmaitych wieków? Może to jaki dziwny zbieg okoliczności, do którego nie można przywięzywać wielkiej wagi. W gruncie rzeczy, jest tylko jeden niezbity dowód: broszura z roku 1815. Lecz kto dowiedzie, że to nie jest dzieło jakiego maniaka, jakiego dowcipnisia, który chce się zabawić kosztem swych czytelników?
Jeden jedyny dowód niezbity i niezaprzeczony: to książka publikowana za panowania Ludwika XIV. Lecz ze stu egzemplarzy drukowanych, dwa tylko ocalały. Jeden był ukryty przez kapitana gwardyi. Gdzież się zapodział? Nie ma żadnej wskazówki.
Drugi egzemplarz był chowany przez Ludwika XIV., przekazany Ludwikowi XV., następnie przeszedł do rąk Ludwika XVI, którego spalił w przeddzień swojej śmierci. Lecz kopia najważniejszych stron wręczoną została Maryi Antoninie, która wsunęła ów dokument w pochwę swej książki rozmyślań.
Co stało się z tym dokumentem? Jestto ten sam, który Beautrelet miał w ręce, a który jest obecnie w posiadaniu Arsena Lupin, jak utrzymuje pan Massiban? Czy też znajduje się jeszcze w książce Maryi Antoniny?
Co stało się z ową książką rozmyślań?
Przespawszy się chwilę, Beautrelet poradził się ojca swego kolegi, starego emeryta, który był bibliotekarzem, a którego niedawno dyrektor muzeum prosił o pomoc w zestawieniu katalogu.
— Książka ta była przeznaczona przez Maryę Antoninę swojej pannie służącej z tajemniczem poleceniem złożenia jej w ręce hrabiego de Fersen. Z pietyzmem przechowywana w rodzinie hrabiego, lecz od pięciu lat znajduje się w gablotce.....
— W gablotce?
Tak, w muzeum Carnavalet.
— A muzeum to będzie otwarte....
— Za dwadzieścia minut, o zwykłej porze.
Punktualnie o oznaczonej godzinie Beautrelet wysiadał z fiakra w towarzystwie swego przyjaciela przed starym pałacem pani de Sevigne.
— Cóż to, — pan Beautrelet?
Dziesięć głosów pozdrowiło jego przybycie. Ku wielkiemu swemu przerażeniu rozpoznał dziesięciu reporterów. Jeden z nich odezwał się:
— To ciekawe, hę! Wszyscy mieliśmy równą myśl. Ostrożnie tylko, może Arsen Lupin jest między nami.
Weszli wszyscy. Dyrektor powiadomiony ofiarował im swoje usługi i zaprowadził ich do gablotki, pokazał im ubogą książeczkę, bez ozdób, która doprawdy nie miała nic królewskiego.
Pewne wzruszenie ogarnęło wszystkich, na widok tej rzeczy, którą królowa w rękach trzymała w dniach pełnych grozy i smutku, na którą patrzała oczami zamglonemi łzami.... I nie mieli śmiałości wziąć jej do ręki i przeglądać, mając wrażenie, że popełnią świętokradztwo...
— Dalej, panie Beautrelet, zbadanie tej książki do pana należy.
Wahając się, wziął ją do ręki. Opis jej podany przez autora broszury, zgadzał się w zupełności. Książeczka ta była owinięta najpierw w pergamin brudny, zczerniony, w kilku miejscach mocno zniszczony, pod nim zaś znajdowała się prawdziwa oprawa z twardej skórki.
Jakiś niepokój opanował go, gdy zaglądał do owej pochwy! Czy to tylko nie bajka? Lub, czy też rzeczywiście znajdzie dokument skopiowany przez Ludwika XVI, a przekazany przez królowę najlepszemu z jej przyjaciół?
Na wierzchniej stronie książki nie znalazł oznaczonej pochwy.
— Niema nic, — szepnął.
— Niema nic, — powtórzyli, jak echo, obecni.
Lecz na ostatniej stronie, naciskając na okładkę Beautrelet zauważył, że pergamin odlepił się od skórki. Wsunął palce... Coś poczuł... tak, poczuł coś... jakiś zwitek papieru.
— Oh! — rzekł z tryumfem, — otóż jest. Czyż to możliwe?!
— Prędzej, prędzej, — wołano ze wszystkich stron. — Za czem pan czekasz?
Wyciągnął kartkę na pół złożoną.
— Czytaj pan!... Są jakieś słowa pisane czerwonym atramentem... widzisz... możnaby rzec, że to krew... krew wyblakła... czytaj wreszcie!...
Czytał:
„Przez ciebie Fersen, dla mojego syna, 16 października 1793... Marya Antonina“.
Naraz Beautrelet wydał okrzyk grozy. Pod podpisem królowej... znajdowały się dwa słowa, czarnym atramentem dopisane.... dwa słowa: Arsen Lupin.
Każdy brał w rękę, a czytając podpis, wydawał ten sam okrzyk grozy:
— Marya Antonina — Arsen Lupin.
Zapanowała głęboka cisza. Te dwa podpisy, te dwa imiona złączone na jednej kartce papieru, znalezionej w książce rozmyślań; ta relikwia, zawierająca ostatnie życzenie nieszczęśliwej królowej, relikwia, która wiek z górą przetrwała niepostrzeżona; ta straszliwa data 16-go października roku 1793, dzień, w którym spadła królewska głowa, wszystko to tchnęło ponurym i przygnębiającym tragizmem.
— Arsen Lupin, — szepnął jakiś głos, podkreślając w ten sposób, ile przerażającego było w tem, że to szatańskie imię znaleziono na wzruszającej kartce.
— Tak, Arsen Lupin, — rzekł Beautrelet. — Przyjaciel królowej nie zrozumiał życzenia umierającej. Przechowywał daną mu pamiątkę przez tę, którą kochał, a nie domyślał się w jakim celu tę pamiątkę dostał. On, Lupin, wszystko zrozumiał.. i zabrał.
— Co zabrał?
— Cóżby? dokument. Dokument pisany przez Ludwika XVI! Szukałem dowodu autentyczności, i mam go teraz! To Marya Antonina sama daje nam ten dowód temi kilkoma słowami.
— Więc cóż z tego?
— Więc nie dam się więcej ogłupić. Więc, ponieważ dokument jest autentyczny, ponieważ na własne oczy widziałem ślady pieczęci, ponieważ wiem, że fakta przytoczone w broszurze, którą opublikował pan Massiban, są prawdziwe, ponieważ wiem, że istnieje tajemnica o „wydrążonej igle“... dlatego idę dalej.
— Nie starczy iść.
— To też dojdę do celu...
— Lecz w jaki sposób? Nie masz najmniejszego śladu.... Dokument ten na nic się panu nie przyda, gdyż Ludwik XVI zniszczył książkę, w której stało wytłómaczenie.
— A druga?
— Ów egzemplarz wydarty płomieniom?
— Tak.
— Zaginął.
— Więc zaginął tylko, a nie jest zniszczony.
— Jesteś pan tego pewien?
— Dowiedz mi pan, że tak nie jest.
Beautrelet zamilkł, następnie przymknąwszy oczy, jak gdyby chciał jasno zrozumieć myśl swoją, rzekł powoli:
— Kapitan gwardyi poznawszy tajemnicę z początku, podaje do gazet rozmaite ustępy z owej broszury, które odnalazł jego prawnik. Później następuje cisza. Słów rozwiązania nie podaje. Dlaczego? A morderstwo jego, czy nie stoi w jakim związku z tajemnicą „wydrążonej igły“? Skąd pochodził ów drogocenny dyament, który znaleziono przy zamordowanym? Czy nie istnieje przypadkiem jaki skarbiec królewski, do którego dojście opisuje ten dokument? Hipoteza moja jest bardzo zachęcającą, a ponieważ na razie nie mam innej, byłoby dobrze ogłosić we wszystkich dziennikach tę historyę, dodając, że poszukujemy książki pod tytułem: Tajemnica o wydrążonej igle. Może ją kto wyszpera z głębi jakiej biblioteki prowincyonalnej.
W tejże chwili notatka była zamieszczona we wszystkich dziennikach. Lecz Beautrelet nie czekał na skutek tejże, tylko zabrał się na swoją rękę do dzieła.
Zdawało mu się, że odnalazł jakiś cień śladu: bowiem morderstwo kapitana gwardyi miało miejsce w okolicy Gaillon. Tego samego dnia udał się więc tamdotąd. Nie spodziewał się wprawdzie, że odszuka całkowity opis morderstwa, które zostało popełnione przed dwustu laty; lecz, miał nadzieję odnaleźć jaką wskazówkę, która mogła się przechować w tradycyi lub pamięci mieszkańców. Mogło się bowiem zdarzyć, że jakiś fakt, przechodząc z ust do ust, mógł był być w końcu zapisany w kronice miejscowej.
Nie byłoby więc trudno o nim się dowiedzieć.
Beautrelet przybywszy na miejsce, rozmawiał z trzema czy czterema wybitnymi ludźmi w mieście, lecz z największem zaufaniem zwrócił się do pewnego starego notaryusza. Z nim przeszperał wszelkie akta: sądowe, świeckie i kościelne, ale nie znalazł żadnej wzmianki o zamordowaniu kapitana gwardyi w XVII wieku...
Jednakże niepowodzeniem tem nie zniechęcił się. Wrócił do Paryża, i tutaj prowadził dalej poszukiwania, sądząc, że proces mógł się rozgrywać w Paryżu. Lecz zabiegi jego były próżne.
Następnego dnia jakaś dobra myśl skierowała jego działalność w zupełnie inną stronę. Czyż byłoby niemożliwą odgadnąć nazwisko owego kapitana, którego wnuk wyemigrował, a prawnuk służył w armii podczas rewolucyi i pełnił służbę w Templu przez czas pobytu tamże rodziny królewskiej?
Siłą nadzwyczajnej cierpliwości skonstruowali listę, na której znalazł dwa nazwiska bardzo do siebie podobne: pan de Larbeyrie pod Ludwikiem XIV i obywatel Larbrie w czasie rewolucyi.
Był to ważny wynalazek. W dzienniku więc umieścił notatkę, upraszając czytelników, jeżeliby który wiedział jakieś bliższe szczegóły o panu de Larbeyrie lub o jego potomkach, żeby zechciał go łaskawie powiadomić.
Był to pan Massiban, ten sam Massiban, członek akademii, który mu w kilka dni odpowiedział:
„Panie!
Nie mam przyjemności znać pana, lecz śledzę z wielkiem zajęciem pańskie poszukiwania. Czuję się więc bardzo szczęśliwym, że mogę panu być pomocnym, wskazując na ustęp z Voltaira, który wyczytałem w jego manuskrypcie z czasów Ludwika XIV (rozdział XXV, właściwości i anegdoty panowania).
Ustęp ten nie jest drukowany we wszystkich wydaniach. Voltaire pisze:

Słyszałem jak opowiadano zmarłemu panu Caumartin, ministrowi finansów i przyjacielowi ministra Chamillard, że król pospiesznie wyjechał w swojej karocy, dowiedziawszy się o zamordowaniu pana de Larbeyrie i o znalezieniu przy trupie wspaniałych kosztowności. Król był w wielkiem rozdraźnieniu i co chwilę powtarzał: „Wszystko stracone... wszystko stracone!“ Zaś następnego roku syn pana de Larbeyrie i córka, która wyszła za markiza de Velines, zostali zesłani do swoich ziem w Prowansyi i w Bretanii. Nie można wątpić, że owo wygnanie miało jakiś głębszy powód.

Tyle Voltaire.
Myślę, Panie, że ustęp ten może być panu bardzo użyteczny, i że można wytworzyć jakąś łączność między jednem a drugiem zdażeniem. Nie śmiem sam ze siebie tworzyć ściśle określonej hipotezy, lecz czy nie jest prawdopodobnem, że ów syn pana de Larbeyrie był dziadkiem obywatela Larbrie? Czy nie jest prawdopodobnem przypuszczenie, że część papierów rodzinnych pana de Larbeyrie przeszła w spadku na córkę, i czy przypadłem w tej rodzinie nie możnaby znaleźć owej sławnej broszury, którą kapitan gwardyi uratował z płomieni?
Wynalazłem jeszcze, że w okolicy Rennes mieszka jakiś baron de Velines. Czyż byłby to jaki potomek markiza?
Na chybił trafił pisałem wczoraj do barona de Velines, zapytując go, czy nie posiada jakiejś starej książeczki, której tytuł odnosi się do „igły“. Czekałem na jego odpowiedź.
Z największą przyjemnością chciałbym o tem wszystkiem z panem pomówić. Jeżeli masz pan chwilę wolną, zechciej mnie odwiedzić. Przyjmij pan, itd. itd.
P. S. Samo się przez się rozumie, że tej wiadomości nie podaję do dzienników. Jesteś pan, zdaje mi się, na drodze wiodącej do celu; dyskrecya więc jest konieczną.“
Beautrelet był tego samego zdania, a dwom reporterom, którzy go od samego rana nachodzili, dał najfantastyczniejsze informacye co do przyszłych swoich planów.
Zaraz po południu udał się w największym pośpiechu do pana Massiban, który mieszkał na bulwarze Voltaira pod numerem 17. Ku największemu swemu zdziwieniu dowiedział się, że niespodzianie wyjechał, zostawiwszy dla niego kilka słów, w razie gdyby przybył.
Izydor rozerwał kopertę i czytał:
„Co tylko odebrałem depeszę bardzo obiecującą. Wyjeżdżam więc i nocuję w Rennes. Pan możesz jechać wieczornym pociągiem, a nie zatrzymując się w Rennes, dojedziesz prosto do małej stacyi Velines. Spotkamy się w pałacu oddalonym o cztery, kilometry od owej stacyi.“
Program podany podobał się Izydorowi Beautrelet, a nadewszystko myśl, że pierwszy przybędzie do pałacu, gdyż lękał się, że Massiban, tak mało doświadczony człowiek, mógłby popełnić jaką nieostrożność.
Wrócił więc do domu, gdzie resztę dnia przepędził w towarzystwie przyjaciela. Wieczorem zaś wyjechał pospiesznym pociągiem do Bretanii. O szóstej z rana wysiadł w Velines.
Z dworca szedł pieszo cztery kilometry. Zdala już ujrzał zamek, zbudowany na wzgórzu, o mieszanym stylu renesansu i Ludwika-Filipa. Zamek wyglądał okazale, z swojemi czterema wieżycami i z zwodzonym mostem, obrosłym powojem.
Izydor czuł, że mu serce bije. Czy rzeczywiście dochodzi do celu? Czy w tym pałacu znajdzie rozwiązanie zagadki?
A mimo wszystko miał pewne obawy. Wszystko to zdawało mu się za piękne, i zapytywał się siebie ze strachem, czy i tym razem nie postępuje za wytkniętym planem, obmyślonym przez Arsena Lupin? czy naprzykład Massiban nie jest ślepem narzędziem w rękach jego wroga?
Wybuchnął śmiechem.
— Cóż znowu, zaczynam być śmieszny. W końcu będę wierzył, że Lupin jest nieomylny, który wszystko przewidzi, rodzaj boga wszechmocnego, przeciw którego woli nic zrobić nie można. Do dyabła! Przecież Lupin może się mylić, przecież Lupin musi się także zdać na łaskę i niełaskę losu, i Lupin może popełnić błędy, a już popełnił jeden błąd, zgubiwszy dokument, dzięki któremu uzyskałem nad nim przewagę. Od tego przecież cała sprawa się rozpoczęła. A jego wysiłki mają tylko na celu błąd ten naprawić.
Pełen otuchy Beautrelet doszedł do zamku i zadzwonił:
— Czego sobie pan życzy? — zapytał służący, który mu drzwi otworzył.
— Czy baron de Velines może mnie przyjąć?....
I podał kartę wizytową.
— Pan baron jeszcze nie ubrany, lecz leżeli pan łaskaw poczekać...
— Owszem poczekam. Czy nie przybył tutaj już jaki pan starszy z siwą brodą i trochę pochylony? — zapytał Beautrelet, który znał pana Massiban z fotografii.
— Tak, pan ten przybył przed dziesięciu minutami, poprosiłem go do zielonego pokoju, jeżeli pan zechce iść za mną...
Spotkanie się pana Massiban z Izydorem Beautrelet było bardzo serdeczne. Beautrelet podziękował starcowi za uzyskane wiadomości pierwszorzędnej wagi, Massiban zaś wyraził swój podziw w bardzo ciepłych słowach. Następnie Massiban powtórzył Izydorowi, co się dowiedział w Rennes o familii państwa de Velines. Pan domu jest to człowiek mający lat około sześćdziesiąt i jest od kilku lat wdowcem. Żyje bardzo skromnie ze swoją córką Gabryelą de Villemon, która przed niedawnym czasem srodze została dotknięta, straciwszy męża i starszego syna wskutek wypadku z automobilem.
— Pan baron prosi panów na górę.
Służący wprowadził ich na pierwsze piętro do obszernego pokoju o gołych ścianach, którego umeblowanie bardzo proste składało się z dużego biura, półek do akt i stołu zarzuconego rozmaitemi papierami.
Baron de Velines przyjął ich bardzo grzecznie. Z trudem wyjawili cel swojej wizyty.
— Ah! tak, już wiem, pan do mnie pisał w tym interesie, panie Massiban. Chodzi panom o książkę, w której jest mowa o jakiejś igle, a którą miałem odziedziczyć po przodkach?
— Tak jest, panie.
— Muszę panom powiedzieć, że zerwałem z moją rodziną. Mieli oni dziwne przekonania w owym czasie. Ja zaś jestem z mojej epoki. Zerwałem więc z przeszłością.
— Tak, — przerwał Beautrelet niecierpliwie, — lecz czy nie przypomina pan sobie, żeś kiedykolwiek widział tę książkę?
— Ależ owszem, przecież telegrafowałem panu, — rzekł zwracając się do pana Massiban, który zniecierpliwiony chodził tam i napowrót i od czasu do czasu stawał przy oknie, — ależ tak, tę książkę mamy, a przynajmniej mojej córce zdaje się, że widziała ten tytuł między tysiącami książek, które znajdują się w bibliotece. Gdyż, dla mnie, panie, książka nie egzystuje... nawet gazet nie czytam... Moja córka to jeszcze... czasem weźmie coś do ręki, jeżeli naturalnie synek Jerzy, który jej pozostał, zdrowy jest!... Mnie nie zajmuje nic, prócz gospodarstwa. To też papiery i akta wszystkie są w porządku. Ja tylko tem żyję!
Izydor Beautrelet zniecierpliwiony ten długiem gadaniem, przerwał raptownie:
— Przepraszam, baronie, więc gdzież jest książka?...
— Moja córka szukała wczoraj przez cały dzień.
— No, i...
— I znalazła przed godziną czy dwoma. W chwili, gdy panowie przybyliście...
— Gdzież więc jest?
— Gdzie jest? Położyła tu, na mojem biurku... o widzisz pan... leży...
Beautrelet skoczył. Na stosie rozmaitych papierów, zauważył małą książeczkę oprawioną w czerwony safian. Z siłą przycisnął pięścią, jak gdyby bronił, aby ktokolwiek się do niej nie zbliżył... i jak gdyby sam miał obawę do niej zajrzeć.
— I cóż, — wykrzyknął Massiban wzruszony?
— Mam ją... otóż jest... teraz dojdę do prawdy....
— Zobacz pan tytuł.... czy ta sama?....
— Ależ napewno! czytaj.
I wskazał na złote litery wyciśnięte na safianie: „Tajemnica o Wydrążonej igle“.
— Jesteś pan przekonany? Posiadamy nareszcie sekret?
— Patrz pan na pierwszą stronę... co stoi na pierwszej stronie?
— Czytaj: „Cała prawda wyjawiona po raz pierwszy. — Sto egzemplarzy drukowanych przezemnie ku poinformowaniu dworu“.
— To, to, — krzyknął Massiban przytłumionym głosem. — To jest ów egzemplarz wydarty płomieniom! To jest owa książka, która Ludwik XIV kazał skonfiskować.
Zaczęli ją przeglądać od początku.
— Dalej, dalej, — naglił Beautrelet, który chciał jak najprędzej dojść do rozwiązania.
— Jakto, dalej, wcale nie, — rzekł Massiban. — Wiemy, że człowiek o Żelaznej masce był wtrącony do więzienia, dlatego, że znał sekret królewski i chciał go opublikować. Lecz w jaki sposób doszedł do tej wiadomości? Dlaczego chciał opublikować? Są to wszystko pytania nadzwyczajnie ważne!
— Później, później, — przeczył Beautrelet, z pośpiechem przewracając kartki, jak gdyby się lękał, że książka mu zniknie, zanim dojdzie do słów wyjaśniających tajemnicę.
— Ależ panie, — wstrzymał Massiban, którego zajmowały szczegóły historyczne.
— Będziemy mieli czas później to przeglądać... zobaczmy najpierw rozwiązanie.
Naraz Beautrelet wstrzymał się. Na środku lewej strony zauważył dokument, owych pięć mistycznych linijek, składających się z kropek i liczb! Jeden rzut oka starczył, aby się przekonać, że tekst ten sam, który tak dokładnie badał. Ten sam podział linijek... to samo wolne miejsce, które odosobnia słowo demoiselles (panien), to samo wolne miejsce, które dzieli owe dwa słowa Aiguille creuse (wydrążona igła).
Następnie stało wyjaśnienie dokumentu.
Beautrelet czytał przerywanym głosem:
„Gdy zastąpimy cyfry tego dokumentu samogłoskami, nie dowiemy się wiele co więcej. Można powiedzieć, że aby módz odgadnąć tę tajemnicę, trzeba ją najpierw znać. Jest to niejako nić Aryadny dana tym, którzy znają drogi labiryntu.
Weź tę nić i chodźmy, ja poprowadzę.
Zobaczmy najpierw czwartą linijkę. Składa się ona z rozmaitych znaków i wskazówek. Trzymając się wskazówek idąc za oznaczonymi znakami, bez kwestyi dojdziemy do celu, lecz najpierw trzeba wiedzieć, gdzie się jest i dokąd się idzie, jednem słowem trzeba znać prawdziwe znaczenie Wydrążonej igły. Do tego można dojść znając pierwsze trzy linijki. Pierwsza znaczy: mówię to, aby się zemścić na królu, jak go już dawniej uprzedziłem...“
Beautrelet zatrzymał się, przerażony.
— Cóż, cóż dalej? — pytał Massiban.
— Wyjaśnienia braknie.
— Oczywiście, — rzekł Massiban, — cóż to wszystko znaczy?
— Psia... — ryczał Beautrelet.
— Co się stało?
— Dwie strony wyrwane! Patrz pan... dwie następne strony... Widoczne są znaki!
Trząsł się jak we febrze w przystępie wściekłości z doznanego zawodu. Massiban schylił się:
— Doprawdy... Widoczne są znaki dwóch wydartych stron. I zdaje się, że to stać się musiało przed niedawnym czasem. Te strony nie są wycięte, tylko wydarte... tak siłą wydarte... Patrz pan, nawet reszta stron jest zmięta.
— Lecz któż? któż mógł to zrobić, — jęczał Beautrelet, łamiąc ręce, — czy służący? czy wspólnik?
— Tego nie można wiedzieć, te karty mogą być wydarte od kilku miesięcy, — zauważył Massiban.
— Fakt jest i pozostaje, że ktoś musiał tę książkę wyszperać, ktoś musiał ją mieć w ręce... Panie baronie, — zawołał Beautrelet, — nie możesz pan o tem zdarzeniu nic powiedzieć? nie posądzasz pan nikogo?
— Możemy zapytać mojej córki.
— Tak... tak... to dobrze... może potrafi nas objaśnić...
Baron de Velines zadzwonił na służącego. Po chwili weszła pani de Villemon. Była to młoda jeszcze kobieta o bolesnym, lecz zrezygnowanym wyrazie twarzy. W tej chwili Beautrelet zapytał:
— Znalazłaś pani tę książkę w bibliotece?
— Tak, w pace rozmaitych książek, która nie była jeszcze odwiązana.
— Czytałaś ją pani?
— Tak, wczoraj wieczorem.
— Podczas czytania, nie podpadło pani, że dwóch stron braknie? Przypomnij sobie dobrze, ot te dwie strony, które następują po owym dokumencie składającym się z kropek i cyfr?
— Ależ nie, nie, — rzekła zadziwiona, — żadnej strony nie brakło.
— A mimo to, dwie strony są wydarte....
— Ależ panie, książka ta leżała w moim pokoju przez całą noc!
— A rano?
— Dzisiaj rano sama ją zaniosłam do ojca pokoju, gdy zaanonsowano przybycie pana Massiban.
— Więc?...
— Więc nie rozumiem tego zajścia... chyba, żeby... ale to niemożliwe...
— Co niemożliwe?
— Żeby Jerzy... mój syn... Wprawdzie Jerzy bawił się dzisiaj tą książką.
Wyszła pospiesznie, za nią wybiegł Beautrelet, Massiban i baron. Dziecka nie było w pokoju. Szukano je na wszystkie strony. Znaleziono wreszcie bawiące się na murawie za pałacem. Lecz wszystkie osoby były tak rozdraźnione i zadawały mu pytania tak podniesionym i ostrym głosem, że przestraszone biedactwo zamiast odpowiedzieć, wybuchło płaczem.
Wszyscy biegali w prawo, w lewo. Wypytywano służbę. Byłto harmider nie do opisania.
I Beautrelet miał to straszne przeczucie, że prawda wymyka mu się, jak piasek, który się sypie przez sito.
Całą siłą woli panował nad sobą, a wziąwszy pod ramię panią de Villemon, wrócił w towarzystwie barona i pana Massiban do salonu i rzekł:
— Stało się, książka jest nie cała, dwóch stron brakuje. Lecz pani je czytałaś, nieprawda?
— Tak.
— Pani wiesz co zawierały?
— Tak.
— Jesteś pani w stanie to powtórzyć?
— Naturalnie. Czytałam książkę z wielkiem zajęciem, lecz nadewszystko zaciekawiły ranie właśnie te dwie strony, które podawały wyjaśnienie dokumentu.
— Więc powiedz pani, błagamy. Wyjaśnienie to ma dla mnie wyjątkową wartość. Mów pani, zaklinam. Wydrążona igła...
— Ależ, to bardzo jasne. Wydrążona igła, znaczy...
W tej chwili wszedł służący.
— List dla pani...
— Cóż to... przecież listonosz już poszedł...
— Jakiś posłaniec przyniósł.
Pani de Villemon rozdarła kopertę. Rzuciwszy okiem, zatoczyła się blada i struchlała.
Papier upadł na ziemię. Beautrelet podniósł go i nieuniewinniając się, czytał:
„Milcz... w przeciwnym razie syn twój nie obudzi się...“
— Jerzy... mój syn... — jąkała, tak słaba, że nie mogła biedz na ratunek temu, któremi grożono.
Beautrelet uspokajał ją.
— Ależ pani, to nie może być seryo... ktoś mógł sobie zadrwić... Któż mógłby mieć w tem interes?...
— Oby to tylko nie był Arsen Lupin, — zauważył Massiban.
Beautrelet dał mu znak, aby milczał. On wiedział dobrze, że nieprzyjaciel był blisko, że go znowu szpieguje, przygotowany na wszystko. I dlatego to właśnie, za każdą сеnę chciał wydrzeć z ust pani de Villemon te stanowcze słowa.
— Zaklinam panią, uspokój się... Jesteśmy wszyscy przy tobie... niema żadnego niebezpieczeństwa...
Czy będzie mówiła? Izydor myślał, miał nadzieję. Zaczęła jąkać kilka słów. Wtem drzwi się znowu otworzyły. Tym razem wpadła bona, wołając:
— Panicz Jerzy... ratunku... Panicz Jerzy..
Tym razem matka odzyskała siły. Pierwsza pędziła ze schodów i dobiegła tarasu, gdzie na fotelu nieruchomo leżał mały Jerzy.
— Cóż się stało? Śpi!...
— Zasnął nagle, proszę pani, — rzekła bona, — chciałam mu przeszkodzić i zanieść do pokoju, lecz już zasnął i rączki dostał zimne..
— Zimne! — jąkała matka, — tak... do prawdy... ah! mój Boże, mój Boże... oby się tylko obudził!
Beautrelet rękę wsunął do kieszeni w spodniach. Pochwycił rewolwer, palcem odwiódł kurek i raptownie wyciągając, strzelił do pana Massiban.
Massiban, jakby przeczuwając, jakby śledząc naprzód ruchy młodzieńca, zdołał usunąć się. Lecz w tejże chwili Beautrelet rzucił się na niego, wołając na służbę:
— Do mnie wszyscy... To Lupin..
Siłą uderzenia Massiban został powalony na jedno z trzcinowych krzeseł.
Po kilkuminutowej walce podniósł się, zostawiając Izydora Beautrelet ogłuszonego.
— Dobrze... doskonale... nie ruszysz się... masz dosyć na kilka minut... nie na dłużej... Doprawdy, potrzebowałeś dużo czasu, aby mnie poznać. Musiałem się doskonale ucharakteryzować, co?...
Wyprostował się, zuchwały teraz, przybrawszy groźną postawę. Śmiał się szyderczo patrząc na trzech struchlałych lokajów i przerażonego barona.
— Izydor, gdybyś nie był powiedział, że jestem Lupin, byliby wpadli na mnie. A tacy silni! Cóżby się stało ze mną, mój Boże! Jeden przeciw czterem!
Zbliżył się do nich.
— Do mnie, dzieci, nie bójcie się, nie zrobię wam krzywdy... chcecie kawałek jęczmiennego cukru? to was orzeźwi. Ah! to ty, musisz mi oddać moje sto franków. Tak, tak, poznaję ciebie. Przed chwilą przekupiłem ciebie, ażebyś zaniósł list swej panі... a tyś potem zdradził.... Dalej spiesz się, niedobry sługo...
Wziął papierek stufrankowy, który mu podał służący i podarł go na drobne kawałki.
— Pieniądz zdrady... pali moje ręce.
Następnie wziął kapelusz, a składając bardzo niski ukłon pani de Villemon, rzekł:
— Przebacz mi, pani? Są przypadki w życiu, w mojem szczególniej, które często zmuszają mnie do popełniania okrucieństw, których się pierwszy wstydzić muszę. Lecz bądź spokojną o twego syna, jest to tylko małe ukłucie, ukłułem go w ramię w czasie, kiedy mu zadawano pytania. Najdalej za godzinę przebudzi się... Jeszcze raz najserdeczniej przepraszam. Lecz zmusić panią do milczenia, było dla mojej sprawy rzeczą konieczną.
Pokłonił się znowu, podziękował panu de Velines za jego serdeczne przyjęcie, wziął laseczkę, poczęstował papierosem barona, sam zapalił jednego, a machnąwszy kapeluszem wokoło, rzucił w stronę Izydora protekcyonalne:
— Adieu, bebe.
I wolno odchodząc dmuchnął kłąb dymu w nos gapiącym się lokajom.
Beautrelet czekał kilka minut. Pani de Villemon, uspokoiwszy się trochę, czuwała nad dzieckiem. Podszedł do niej, ażeby raz jeszcze ponowić prośbę. Spojrzeli sobie w oczy. Izydor nic nie powiedział. Zrozumiał że ona tajemnicy o Wydrążonej igle już nigdy nie wyjawi.
Pożegnał ją i oddalił się.
Była godzina wpół do jedenastej. Jeden pociąg bowiem wychodził dziesięć minut przed dwunastą. Wolno więc zwrócił swe kroki w stronę dworca.
— Cóż, co powiesz na to?
Byłto Massiban a właściwie Lupin, który wyszedł z nadbrzeżnego lasku.
— Czy dobrze była rzecz ta obmyślana? Jestem pewien, że zapytujesz sam siebie, czy jaki Massiban, członek akademii wogóle egzystuje? Ależ tak, tak. Nawet go zobaczysz, jeżeli będziesz grzeczny. Najpierw muszę ci oddać twój rewolwer... Patrzysz czy jest nabity? A jakże, jeszcze zostało pięć kul, a przecież jedna starczyłaby, aby mnie posłać ad patres... Chowasz go do kieszeni?... Dobrze... Wolę to, jak ów mały ruch palcem, uczyniony przed chwilą... Lecz cóż chcieć, jesteś młody... poznałeś, że cię znowu Lupin wywiódł w pole... masz go o trzy kroki... więc strzelasz... Nie gniewam się o to na ciebie... Jako dowód ofiaruję ci miejsce w mojem automobilu.
Włożył palce w usta i gwizdnął.
Dziwaczny był kontrast między poważną powierzchownością starego Massibana, a łobuzowskimi gestami, które przybierał Lupin, to też Beautrelet nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Śmieje się, śmieje, — wołał skacząc Lupin. — Wiesz co twej twarzy jest koniecznie potrzebne? ot ten uśmiech... Ty jesteś bardzo sympatyczny i posiadasz naiwny i niezwykły urok, braknie ci tylko uśmiechu.
Podparłszy się pod boki stanął wprost niego.
— A czy wierzysz, że mogę cię także doprowadzić do łez? Czy wiesz w jaki sposób dowiedziałem się o poczynionych przez ciebie krokach? W jaki sposób dowiedziałem się o liście od pana Massiban i o naznaczonej ci przez niego schadzce? Przez gadulstwo twojego przyjaciela, u którego mieszkasz... Ty powierzasz wszystko temu głupcowi, a on nie ma nic pilniejszego, jak powiedzieć swojej przyjaciółce, która to przed Arsenem Lupin nie ma sekretu... Oh! widzisz... oczy twe zachodzą łzami... przyjaźń zdradzona, to ciebie boli?... Ty jesteś zachwycający, mógłbym cię uściskać... ty przybierasz żałosny taki wzrok zdziwiony, który prosto idzie mi do serca... Przypominam sobie, jakieś mnie się radził w Gaillon, pamiętasz?... Ależ tak, to byłem ja, tym starym notaryuszem... Śmiej się przecież, niemowlątko...
Zdala dało się słyszeć dyszenie zbliżającego się automobilu.
Naraz Lupin pochwycił ramię Izydora Beautrelet i rzekł ostrym tonem, utkwiwszy wzrok w jego oczach:
— Teraz będziesz siedział cicho, nieprawda? Widzisz dobrze, że ci zawsze potrafię przeszkodzić. Pocóż więc niszczyć swe siły i czas tracić? Dosyć jest bandytów na święcie... Tych ścigaj, a mnie zostaw w spokoju... w przeciwnym razie... Rzecz załatwiona, nieprawda?
Wstrząsnął nim, jak gdyby mu chciał narzucić swoją wolę. Następnie rozśmiał się szyderczo:
— Jaki ze mnie głupiec! Wierzyć, że ty mnie zostawisz w spokoju? Ty nie należysz do tych, którzy schodzą z raz obranej drogi... Ah! doprawdy nie wiem co mnie wstrzymuje... W kilku bowiem minutach mógłbyś być związany i zakneblowany... a w dwóch godzinach, w ukryciu na kilka miesięcy... Lecz nie, powiedziane jest, że do końca będę tobie ulegał... Cóż chcesz, każdy ma pewne słabości.... a ja mam słabość do ciebie... A następnie jeszcze nic nie zdziałałeś. A nim ty włożysz palec w wydrążenie igły, to jeszcze dużo upłynie wody! Cóż do dyabła! Ja potrzebowałem dziesięć dni, aby tam dojść, ja, Lupin... ty zaś będziesz potrzebował lat dziesięć. Jest przecież pewna różnica między nami.
Automobil zajechał, był to wóz ogromnych rozmiarów, o zamkniętej karecie. Gdy drzwi otworzył, Beautrelet wydał okrzyk. Wewnątrz siedział już człowiek, a tym człowiekiem był Arsen Lupin, a właściwie przebrany Massiban.
Wybuchnął śmiechem, zrozumiał bowiem wszystko. Lupin zaś rzekł do niego:
— Nie wstrzymuj się, on dobrze śpi. Widzisz obiecałem ci, że go zobaczysz. Rozumiesz teraz wszystko? Koło północy dowiedziałem się o naznaczonem spotkaniu w zamku Velines. O siódmej rano już byłem na miejscu. Gdy Massiban przechodził, pochwyciłem go... a następnie lekkie ukłucie... Śpij, mój poczciwcze, śpij... Daj mi tylko mój kapelusz... A teraz jedźmy przynajmniej z szybkością 120 klm. na godzinę, na nas czas. Cóż to, boisz się? Zapominasz, że jesteś ze mną! Ah! Izydorze, mówią, że życie jest monotonne, to nieprawda, życie jest cudowne, tylko trzeba umieć urządzić je sobie, a ja — umiem. Żebyś ty wiedział... teraz przed chwilą o mało nie pękłem z radości, gdym przy oknie wydzierał owe karty, podczas gdy ty rozmawiałeś z baronem. A następnie przechodziłem szalone emocye, gdy pytałeś panią de Villemon. Ta niepewność, czy powie, czy zamilczy... Dostałem gęsią skórę... Jeżeliby powiedziała... całe moje życie przepadłoby, musiałbym rozpocząć od nowa... Następnie zapytywałem siebie, czy służący wejdzie na czas? Tak... nie... jest, przyszedł... a Beautrelet, co zrobi, zdemaskuje mnie? Tak... nie... jednak chwyta rewolwer... Ah! co za rozkosz! Izydorze, tyś zmęczony... Prześpij się, chcesz, ja jestem bardzo senny... dobranoc.
Beautrelet patrzał na niego... Już spał.
Automobil zaś pędził z zawrotną szybkością. Przez długi czas Beautrelet przyglądał się swoim towarzyszom podróży. I zastanawiał się nad tem, jaki dziwny zbieg okoliczności zrządził, że siedzą jeden obok drugiego w tym małym automobilu.
Lecz w końcu znużył się, wyczerpany wrażeniami dnia i zasnął. Gdy się przebudził, Lupin czytał, przechylił się więc, aby zajrzeć w jego książkę. Były to Seneki, Listy do Luciliusza.
„Do dyabła! Ja potrzebowałem dziesięć dni, ja, Lupin... ty będziesz potrzebował dziesięć lat!“
Zdanie to, wyrzeczone przez Arsena Lupin, po wyjściu z zamku Velines, wywarło znaczny wpływ na postępowanie Izydora Beautrelet.
Mimo spokoju i panowania nad sobą, były chwile rozdraźnienia, w których Lupin czynił pewne wyznania, rzucał nieostrożnie słowami, z których Beautrelet umiał ciągnąć korzyści.
Tak też i tym razem, słusznie lub nie. Beautrelet wyczuł w tem zdaniu rodzaj wyznania. Zrozumiał, że Lupin zrobił porównanie między swoją działalnością, a działalnością Izydora Beautrelet w wynalezieniu wyjaśnienia o Wydrążonej igle, to znaczy, że obydwaj posiadają równe środki, aby dojść do celu. Mają równe szanse. Więc on, Lupin mając takie same szanse, takie same środki potrzebował dziesięć dni, aby dojść do prawdy.
Lecz jakież są owe środki i szanse? Wszystko właściwie koncentruje się na znajomości broszury z roku 1815, broszury, która Arsenowi Lupin przypadkiem wpadła w rękę i dzięki której odnalazł w książce Maryi Antoniny ów ważny dokument.
Tak więc broszura i dokument służyły Arsenowi Lupin za jedyne podstawy. Na tych podstawach zbudował cały gmach, bez obcej pomocy. Trzeba więc badać broszurę, badać dokument, to wszystko.
Cóż to! Czyżby Beautrelet nie mógł iść tą samą drogą? Na cóż się zda ta niemożliwa walka? Na cóż się zdadzą owe czcze poszukiwania, których końca nigdy nie mógł przewidzieć?
Decyzya jego była szybka i jasna, a poddając się tejże, uczuł niejako przeczucie, że na dobrą wstępuje drogę. Najpierw, bez zbytecznych wyrzutów, wyprowadził się od swego kolegi z liceum Janson de Sailly, i po długich poszukiwaniach ulokował się w małym hotelu, w samem centrum Paryża. Całemi dniami prawie, że nie opuszczał hotelu, schodził tylko na obiady do table d’hotu. Resztę zaś czasu przepędzał siedząc w swoim pokoju, którego drzwi na klucz zamykał, pospuszczał rolosy szczelnie zamkniętych okien i myślał.
„Dziesięć dni“, powiedział Arsen Lupin. I Beautrelet starał się o wszystkiem zapomnieć, myśląc tylko o samych słowach zawartych w broszurze i dokumencie, gdyż ambicya kazała mu się ściśle trzymać okresu dziesięciu dni. Lecz dziesiąty dzień przeszedł, potem jedenasty i dwunasty; lecz trzynastego dnia, jakiś promień przeszedł mu przez mózg; i tak myśl owa rozwinęła się z nadzwyczajną szybkością, podobnie do roślin słońcem ogrzanych, tak owa prawda uwypuklała się, rosła, potężniała. We wieczór trzynastego dnia, nie znał wprawdzie jeszcze rozwiązania zagadki, lecz poznał metodę, wedle której niezawodnie do rozwiązania dojdzie; metodę, która także Arsenowi Lupin służyć musiała.
Metoda bardzo prosta, która była wynikiem następującego pytania: czy egzystuje jaka łączność między wszystkimi faktami historycznymi, które broszura przytacza w stosunku do tajemnicy o Wydrążonej igle?
Zadanie to było trudne. Lecz po głębokiem zbadaniu Beautrelet wynalazł jeden szczegół wszystkim zdarzeniom wspólny. Wszystkie bowiem zdarzenia miały miejsce w granicach dawniejszej Neustryi, która równa się mniejwięcej dzisiejszej Normandyi. Wszyscy bohaterzy tej fantastycznej awantury są Normandczykami, albo zostają nimi, lub też działają w kraju normandzkim.
Jakie zajmujące studyum przez wszystkie wieki! Jaki wzruszający widok, patrzeć jak wszyscy ci baronowie, książęta i królowie z różnych krańców świata spotykają się na tej małej przestrzeni ziemi!
Na chybił trafił Beautrelet przeglądał historyę. Ów Roll, czy Rollon, to pierwszy książę Normandyi, zna tajemnicę o Wydrążonej igle, po zawarciu pokoju w Saint-Clair-sur-Epte!
To Wilhelm zdobywca, książę Normandyi, którego chorągiew posiadała wyżłobienie podobne jak igła!
To Henryk Plantagenet, książę Normandyi, który podpisuje się: posiadacz sekretu!
To Pretestatus, biskup w Rouen, który udziela swemu kochanemu Merowingowi zapomogi pieniężnej i igłę.
W Rouen Jan bez ziemi kazał zamordować synowca swego Artura, znającego sekret!
W Rouen spalili Anglicy Joannę d’Arc, znającą sekret!
A sięgając do samego środka awantury, czem był dowódzca Celtów, który płaci Cezarowi okup wyjawieniem sekretu o igle, jeżeli nie dowódzcą ludów mieszkającym w Caux, w samem sercu Normandyi?
Hipoteza staje się coraz jaśniejszą. Pole poszukiwań zacieśnia się. Rouen, brzegi Sekwany, ziemia Caux. Zdaje się, że wszystkie drogi tam się schodzą. Gdy sekret ten zaginął dla książąt Normandyi i dla królów Anglii, którzy są ich potomkami, a stał się królewską tajemnicą Francyi, widzimy dwóch królów, których specyalnie wymieniają; Henryka IV, który oblega Rouen i wygrywa bitwę pod Arques, blisko Dieppu, i Franciszka I, który wyrzekł pełne znaczenia słowa: „Królowie Francyi znają sekret, który często wpływa na bieg spraw publicznych; na los miast!“
Rouen, Dieppe, le Havre... Trzy kąty trójkątu. Trzy wielkie miasta, które zajmują te trzy punkty. W środku zaś znajduje się ziemia Caux.
Nadchodzi wiek siedemnasty. Ludwik XIV pali książki, w których nieznajomy wyjawia prawdę. Zaś kapitan de Larbeyrie opanował jeden egzemplarz, korzysta ze sekretu, kradnie pewną część kosztowności, a zaskoczony przez rozbójników, umiera zamordowany. Lecz, w którem miejscu odbywa się napaść? W Gaillon, małej mieścinie położonej nad drogą, która prowadzi z Havru, z Rouen lub Dieppe do Paryża.
W rok później Ludwik XIV kupuje domenę i buduje zamek Aiguille. Jakie miejsce wybiera na ten cel? Środkową Francyę. W ten sposób ciekawi są zmyleni. Nikt nie szuka w Normandyi.
Rouen... Dieppe... le Havre... Wszystko mieści się w tym trójkącie... Z jednej strony jest morze, z drugiej Sekwana, z trzeciej dwie doliny, które się ciągną z Rouen do Dieppe.
Jakaś myśl rozjaśniła twarz Izydora Beautrelet. Ta przestrzeń ziemi, ta okolica płaskich wzgórz, która ciągnie się od spadzistych skał morza, do spadzistych skał Sekwany, to przecież główne pole działań Arsena Lupin!
Począwszy od dziesięciu lat, były właśnie te strony nawiedzane przez Arsena Lupin, jak gdyby w sercu ziemi Caux miał swoją kryjówkę, w tej ziemi, z którą najściślej się wiąże legenda o Wydrążonej igle.
A cały ostatni dramat gdzież się rozgrywa? W Ambrumesy nad drogą z Havru do Dieppe.
Rouen, Dieppe, le Havre, zawsze ten trójkąt ziemi.
Tak więc przed kilku laty, Arsen Lupin znając broszurę, dowiedziawszy się o książce Maryi Antoniny, która ukrywała dokument, wziął go, a posiadając tak ważną rzecz, rozpoczął kampanię, znalazł kryjówkę, i osiadł w zdobytej ziemi.
Beautrelet również rozpoczął swoją kampanię.
Udał się w stronę morza z prawdziwem wzruszeniem, myśląc o tej samej podróży, jaką przed laty przedsiębrał Lupin, posiadając te same nadzieje, idąc na odszukanie owej wielkiej kryjówki, która go miała uzbroić w taką siłę. A trudy przedsiębrane przez niego, Izydora Beautrelet, czyż równym skutkiem uwieńczone zostaną?
Wczesnym rankiem opuścił Rouen, idąc pieszo, z mocno umalowaną twarzą, mając tobołek na lasce, przewieszony przez ramię.
Szedł prosto do Duclair, gdzie zjadł śniadanie. Wyszedłszy ze wsi, szedł brzegiem Sekwany, prawie, że brzegów nieopuszczał. Instynkt jego wzmocniony wieloma domysłami, kazał mu się trzymać brzegów tej cudnej rzeki. Przecież rzeźby skradzione z kaplicy w Ambrumesy spławiono Sekwaną! Wyimaginował sobie flotylę małych statków wojennych, która pełniła służbę z Rouen do Havru, uwożąc dzieła sztuki i bogactwa w stronę państwa miliarderów.
— Gorze we mnie!... Gorze!... — powtarzał młody człowiek.
Niepowodzenie pierwszych dni nie zniechęcało go. Posiadał wiarę pewną, niezachwianą, że na dobrej znajduje się drodze. Odnalezienie prawdy, odnalezienie kryjówki Arsena Lupin, warte było zabiegów! Wszystkie okoliczne miasta pełne były jego wspomnień! Ile to razy Lupin musiał podziwiać chwałę gotyckich, w niebo strzelających wieżyc, lub wspaniałość ich rozległych ruin!
Lecz nadewszystko okolice Havru przyciągały Izydora jak promienie latarni morskiej.
„Królowie Francyi znają sekret, który często wpływa na los miast!“
Słowa ciemne, które jednak w jednej chwili stały się dla Izydora Beautrelet jasne i zrozumiałe. Nie było to dokładne wyjaśnienie powodów, dla których Franciszek I. założył miasto w tem właśnie miejscu? Nie miało to jakiej łączności z sekretem o Wydrążonej igle?
— Tak jest... tak jest, — powtarzał Beautrelet oszołomiony... — W starej zatoce normandzkiej, w jednym z najważniejszych punktów Francyi powstają dwie potęgi: jedna żywa, widoczna, nowy port, który panuje nad oceanem, i otwiera drogę do świata; druga, nieznana, mroczna, tem więcej niepokojąca, że niewidzialna i niepochwytna. Znaczna część historyi Francyi i domu królewskiego tłómaczy się jasno przez tajemnicę o igle, jak również cała historya Arsena Lupin. Te same źródła energii i władzy zasilają i podtrzymują fortunę królów, jak również fortunę awanturnika.
Ze wsi do wsi, od rzeki do morza Beautrelet węszył, trzymając nos w górę, otwierając uszy, i siląc się przeniknąć martwe przedmioty. Któż mu da objaśnienie? Czy ma zapytać to wzgórze? Ten las? Czy domy tego miasta? Czy może w rozmowie z tym wieśniakiem posłyszy jakie słowo, które go objaśni?
Jednego rana śniadał w oberży, niedaleko Honfleur, starego miasta zatoki. Naprzeciw niego siedział typowy koniuch normandzki, czerwony i tęgi, jeden z takich, którzy to jeżdżą z jarmarku na jarmark, z batem w ręce, ubrani w długie bluzy. Po pewnym czasie zdawało się Izydorowi Beautrelet, że człowiek ten przyglądał mu się z pewnem zajęciem, jak gdyby go znał, lub starał się rozpoznać.
— Ba! — pomyślał Beautrelet, — mylę się; ja nie spotkałem nigdzie tego człowieka, więc i on również mnie nie zna.
Jakoż po chwili nieznajomy zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Zapalił fajkę, kazał sobie podać kawę i koniak. Palił i pił. Beautrelet, gdy zjadł śniadanie, zapłacił i wstał. W chwili, gdy chciał wychodzić, kilka osób wchodziło właśnie do oberży, tak, że był zmuszony postać kilka sekund przy stole, przy którym siedział ów koniucha. Posłyszał cichym głosem wyrzeczone słowa:
— Dzień dobry, panie Beautrelet.
Izydor nie wahał się, usiadł przy nim i rzekł:
— Tak, jestem nim... lecz pan, kim jesteś? W jaki sposób mnie poznałeś?
— Nie trudno poznać... A przecież nie widziałem pana nigdy, tylko portret jego w dziennikach. Jesteś pan źle... jakby to powiedzieć... źle umalowany.
Mówił wyraźnym obcym akcentem, Izydorowi Beautrelet zdawało się po dłuższem badaniu, że nieznajomy również ma maskę zamiast swej zwykłej fizyonomii.
— Któż pan jesteś? — powtarzał... — Któż pan jesteś?
Nieznajomy uśmiechnął się:
— Nie poznajesz mnie pan?
— Nie. Nigdy nie widziałem pana.
— Widziałeś mnie tak samo, jak ja ciebie. I moje fotografie umieszczały dzienniki... bardzo często... No, odgadujesz?
— Nie.
— Sherlock Holmes.
Ciekawe było spotkanie, lecz również wiele znaczące. Młody człowiek zrozumiał jego doniosłość. Wyraziwszy swoje uznanie, rzekł do Holmesa:
— Przypuszczam, że bytność pańska tutaj ma związek z nim?
— Tak...
— Więc... więc pan myślisz, że idąc tą drogą, dojdziemy do niego?
— Jestem tego pewien.
Radość, jaką odczuł Beautrelet konstatując, że jego opinia równa się z opinią Holmesa, nie była bez troski. Jeżeli Holmes dojdzie do celu, czeka go sława, a któż wie, czy nie dojdzie przed nim?
— Masz pan pewne dane? pewne ślady? — spytał Beautrelet.
— Uspokój się pan — rzekł ironicznie Holmes, rozumiejąc jego obawy. — Nie idę twoim śladem. Pana zajmuje dokument, broszura, do których ja nie mam zaufania.
— A pana co zajmuje?
— Mnie, zupełnie co innego.
— Czy może niedyskretnie zapytać?
— Gdzież tam. Przypominasz pan sobie historyę z dyademem, historyę księcia de Charmerace?
— Tak.
— Nie zapomniałeś pan Wiktoryi, starej niańki Arsena Lupin, tej, która Ganimardowi umknęła?
— Nie.
— Natrafiłem na ślad Wiktoryi. Mieszka we farmie nad drogą z Havru do Lille. Przez Wiktoryę łatwo dójdę do Arsena Lupin.
— To długa droga.
— Mniejsza z tem! Zaniechałem wszelkie moje sprawy. Mam tylko jeden cel na oku dostać się do Arsena Lupin. Między nim, a mną... zacięta walka.
Wymówił te słowa z pewną wściekłością, w której przebija nienawiść z doznanych upokorzeń, nienawiść do potężnego wroga, który sobie kpił z niego.
— Odejdź pan... — szepnął — patrzą na nas... to niebezpiecznie... Lecz spamiętaj sobie moje słowa: dzień, w którym Lupin i ja staniemy naprzeciwko siebie, dzień ten... skończy się tragicznie.
Beautrelet wyszedł zupełnie uspokojony: nie obawiał się, że Holmes go wyprzedzi.
Lecz spotkanie to dało mu jeden dowód więcej! Droga z Havru do Lille przechodzi przez Dieppe! Jest to droga prowadząca tuż nad morzem. We farmie nad ową drogą mieszkała Wiktorya. Wiktorya znaczy tyle co Lupin, gdyż jedno bez drugiego nie poruszało się, pan bez swej wiernej sługi!
— Gorze we mnie... gorze... — powtarzał sobie młody człowiek, — przypadek, który mi podał nowe informacye, potwierdza tylko moje przypuszczenia. Z jednej strony brzegi Sekwany, z drugiej skalisty brzeg morza, i dwie te granice schodzą się w Havrze, w mieście sekretu, w mieście Franciszka I. Ten więc tylko kąt muszę przeszukać.
Z zawziętością wrócił do rozpoczętego dzieła. „To, co Lupin znalazł, i ja również odnaleźć muszę“, powtarzał sobie bezustannie. Może Lupin znał dokładnie tę miejscowość, może był doskonalej poinformowany co do miejscowych legend, takie bowiem rzeczy mogły mu bardzo dopomódz, gdy tymczasem Beautrelet nic z tego wszystkiego nie znał. Okolicę zaś tę pierwszy raz widział, jadąc do Ambrumesy, a wtenczas nie zwracał na nią uwagi.
Lecz cóż to szkodzi! Chociażby miał dziesięć lat poświęcić swoim poszukiwaniom, nie zaniecha ich. Lupin tam był. Może go widzi, może go odgaduje. Może go oczekuje na zakręcie tej drogi, na brzegu tego lasku, przy wyjściu z tej wioski! Każdy zawód, jaki go spotkał, umacniał go więcej w jego postanowieniu.
Często siadał w naddrożnym rowie i zagłębiał się w studyum owego dokumentu, którego kopię nosił przy sobie, zmieniwszy cyfry na samogłoski.

e . a . a . . e . . e . a . . a . .
a . . . e . e .     . e . o i . e . . e .
. o u . . e . o . . . e . . e . o . . e .
a i . u i . . e      . . e u . e

Często także swoim zwyczajem leżał na brzuchu w wysokiej trawie i myślał... myślał całemi godzinami. Miał czas.
Z zadziwiającą cierpliwością chodził od Sekwany do morza, od morza do Sekwany, przeglądając każdą okolicę dokładnie i systematycznie.
W ten sposób przejrzał: Montivilliers, Saint-Romain, Octeville, Epouville, Gourneville і Criquetot.
Każdego wieczora zachodził do wieśniaków, prosząc o nocleg. Po wieczerzy palono fajki i gwarzono. Prosił ich, aby opowiadali mu bajki, jak to zwykli czynić zimą podczas długich wieczorów. A zawsze zadawał im podstępne zapytania:
— A o igle nie wiecie nic? Nie znacie bajki o wydrążonej igle?
— Nie, nie słyszeliśmy o niej...
— Namyślcie się... może to bajka starych nianiek?... Coś, co mówi o igle... może jaka zaczarowana igła... czy ja wiem?
Nie umiano mu odpowiedzieć. Zaś następnego dnia szedł dalej.
Zdarzyło się, że jednego dnia przechodził przez ładną wioskę Saint-Jouin, położoną tuż nad morzem, zeszedł więc między skały, które ciągną się, aż do brzegu, wyszedł na wzgórze i udał się doliną Bruneval w stronę przylądka Antifer, w stronę małej zatoki Belle-Plage. Szedł żwawo i lekko, choć trochę znużony, lecz jakże szczęśliwy, że żyje! Taki czuł się wesół, że zapomniał o Arsenie Lupin, o tajemnicy Wydrążonej igły, o Wiktoryi, Holmesie, zajmował go tylko widok rozkoszujący jego oczy: błękit nieba, szmaragdowa toń morza, przesycona jaskrawym blaskiem słońca.
Naraz zaintrygowały go pochyłości prostopadłe, jakoby resztki muru z cegły, gdzie zdawał się rozpoznawać ślady rzymskiego obozu. Następnie w małej odległości zauważył zameczek, na modłę starożytnych szańców, z wieżyczkami popękanemi, z wysokiemi gotyckiemi oknami, który był wzniesiony na przylądku wyząbkowanym, pagórkowatym i prawie, że zupełnie oddzielonym od skał nadbrzeżnych. Żelazna krata zaopatrzona kolczatym drutem, a obrosła krzewami, wzbraniała wejścia.
Nie bez trudności Izydor zdołał przejść. Nad gotycką bramą, której zamek był zżarty przez rdzę, widniał napis: Fort Frefossé. Nie próbował otworzyć bramy, a skręciwszy w prawo — dotarł do wązkiej ścieżki, zawisłej nad przepaścią, a obwiedzionej baryerą z drzewa. Ścieżką tą zeszedł w niewielką pochyłość i doszedł do małej pieczary, która tworzyła pewnego rodzaju odwach, wzniesiony na końcu skały, skały, która prostopadle wrzynała się w morze.
W samym środku pieczary można się było wyprostować. Na murach widniała niezliczona ilość napisów. Prawie czworograniasty otwór wykuty był w skale, przez który widok otwierał się na ląd, wprost na fort Frefossé[1], położony w odległości trzydziestu lub czterdziestu metrów.
Beautrelet rzucił swój toboł na ziemię i usiadł. Dzień był nadzwyczaj upalny i męczący, zasnął więc chwilę.
Dopiero ożywczy powiew wiatru, który wpadł do pieczary, przebudził go.
Kilka minut siedział nieruchomo, zapomniawszy, gdzie się znajduje. Starał się myśleć i zapanować nad pamięcią jeszcze w śnie pogrążoną. Przyszedłszy trochę do siebie, chciał właśnie się podnieść, gdy miał wrażenie, że oczy jego naraz powiększone i zdziwione, patrzały...
Dreszcz po nim przeszedł. Ręce jego zacisnęły się i poczuł, że pot występuje mu na czoło.
— Nie... nie — jąkał — to sen... to halucynacya... Zobaczmy, czyż byłoby to możliwe?
Raptownie ukląkł i pochylił się... i ujrzał dwie ogromne litery wykute w skale, mniej więcej na stopę każda.
Dwie te litery wyrzeźbione niewprawnie, jęcz wyraźnie, a które czas zaokrąglił, były: D. i F.
D. i F., to cud oszołomiający! D. i F., właśnie dwie litery wypisane w dokumencie. Ah! Beautrelet nie potrzebował spojrzeć na papier, aby przypomnieć sobie czwartą linijkę, która zawiera znaki i wskazówki! Miał je tak dobrze w pamięci! Na zawsze były wypisane w jego mózgu!
Wstał, zeszedł spadzistą drogą, szedł wzdłuż fortu, przeszedł z trudem przez sztachety i biegł szybko do pastucha, który opodal pasł trzodę na falistych wzgórzach.
— Ta grota, tam... ta pieczara...
Usta jego drżały, szukając słów wyjaśnienia, których nie znały.
Pasterz na niego patrzał zdziwiony. Wreszcie Beautrelet zapytał:
— Tak, ta pieczara... tam... na prawo od fortu, czy ma jaką nazwę?...
— A z pewnością... Ludzie z Etretat mówią, że to Demoiselles.
— Co?... co?... Co mówisz?
— A tak mówią, że to chambre des Demoiselles (pokój panien)...
Izydor byłby mu prawie skoczył do ócz, jak gdyby cała prawda spoczywała w tym człowieku, jak gdyby ją chciał wydrzeć za jednym zamachem...
Les Demoiselles. Jedno słowo, jedno z dwóch znanych słów dokumentu!
Jakiś szał obłędu uniósł go. Zdawało mu się, że wiatr się wzdyma wkoło niego, że dmie jak huragan od morza, od lądu, który wpada na niego ze wszystkich stron, i chłosta go razami prawdy.
Rozumiał! Dokument przedstawiał mu się wyraźnie. La chambre des Demoiselles (pokój panien)... Etretat...
— To, to... — myślał, mając umysł oświetlony — nie może znaczyć nic innego... Lecz jak mogłem tego od razu nie odgadnąć?...
Do pasterza zaś rzekł cichym głosem:
— Dobrze... odejdź... możesz odejść.... dziękuję...
Człowiek zadziwiony, gwizdnął na psa i oddalił się.
Beautrelet, gdy został sam, zwrócił swe kroki w stronę fortu. Prawie, że fort już okrążył, gdy naraz przykucnął na ziemi, przyciskając się do odłamu muru.
— Czyż oszalałem! — myślał. — Jeżeli on mnie widzi! Jeżeli jego wspólnicy mnie widzą! Toć od godziny chodzę tam i napowrót.
Nie ruszył się więcej.
Powoli słońce zaszło. Mrok zapadł wokoło i tylko kontury przedmiotów były widoczne.
Natenczas, poruszając się wolno, na brzuchu, prześlizgując, czołgając się, dotarł do jednego z końców przylądka, na sam brzeg skały.
A rozgarnąwszy kiście chwastu wyciągniętemi przez siebie rękoma, głową zawisnął nad przepaścią.
Naprzeciw niego, prawie równoległe z brzegiem, na pełnem morzu, wznosiła się olbrzymia skała, wysoka na jakie ośmdziesiąt metrów, kolosalny obelisk, wznoszący się na szerokim, granitowym fundamencie, który brał początek w głębinach morza. Obelisk ten zwężał się ku górze, jak kieł gigantyczny morskiego potwora. Skała ta biała, białością szarą i brudną, stała silna, pewna, okrutna, niezłomna na wściekłe napaście rozszalałego żywiołu. Całość była groźna i wielka, mimo wielkości nadbrzeżnych skał, które ją przewyższały; ogromna, mimo ogromu przestworza.
Beautrelet paznokcie wpiął w ziemię, jak pazury dzikiego zwierza, który gotuje się do skoku na swoją zdobycz. Oczy jego zdawały się przenikać granitową powłokę skały. Dotykał jej, poznawał i niejako brał ją w posiadanie.
Horyzont zajaśniał zorzą zachodzącego słońca, a długie obłoki owym blaskiem otoczone, stały nieruchomo, tworząc przecudne krajobrazy: laguny fantastyczne, płaszczyzny w płomieniach, jeziora z krwi i rozmaite fantasmagorye płomienne a spokojne.
Lazur nieba zaćmił się. Wenus zabłysła przedziwnem światłem, następnie ukazywały się gwiazdy, niepewne.
Naraz Beautrelet zamknął oczy i rękoma konwulsyjnie ściskał czoło. Tam — oh! Myślał, że skona z radości, tak wzruszenie ścisnęło mu serce, bo tam, prawie z samego wierzchołka igły d’Etretat, ponad najwyższym czubkiem, wokoło którego krążyły mewy, ujrzał biały dym, który unosił się z jakiejś szczeliny, jakoby z niewidzialnego komina, biały dym, który wolno wzbijał się w górę i rozpływał powoli w cichym powietrza zmroku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.
  1. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale Frefossé, w polskim tłumaczeniu Frefosses, tu ujednolicone dla zachowania zgodności z zaszyfrowaną wiadomością z książki.