Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Canolles i Cauvignac, zajmowali dwa oddzielne pokoje w warowni na drugiem piętrze obok siebie. Drzwi więzienne strzeżone były przez oddziały, złożone z zaufanych księżnej.
Lud, widząc przygotowania, co tak sprzyjały żądzy zemsty, powoli ustąpił z przedsionka, gdzie się tak cisnął poprzednio, dowiedziawszy się o uwięzieniu Canollesa i Cauvignaca.
Oddziały, stojące w przedsionkach, strzegąc więcej więźniów od napaści pospólstwa, aniżeli z obawy, aby pierwsi nie zechcieli ratować się ucieczką, opuściły swoje stanowiska, pozostawiając tylko po dwóch przy drzwiach każdego więźnia.
Jakoż pospólstwo, nie mając już tam nic do widzenia udało się na plac, gdzie do egzekucji przygotowania czyniono.
Słowa, wyrzeczone do tłumu przez księżną z okna sali obrad, w jednej chwili rozniosły się po mieście całem; każdy przekształcał je według swego sposobu widzenia a z tego wszystkiego to tylko można było odgadnąć, że tej samej jeszcze nocy, na jakieś straszne zanosi się widowisko.
Rzemieślnicy, mieszczanie, kobiety i dzieci biegli na szaniec, a ponieważ noc była ciemna, a księżyc dopiero po północy miał zaświecić, wielu z nich niosło pochodnie. Niekiedy słyszeć się dawały wściekłe wrzaski pośród tłumów, zbierających się i rozpraszających.
„Śmierć więźniom!... Niech Richon będzie pomszczony!“
Owe okrzyki, światła, tętent koni, oderwały panią de Cambes od modlitwy. Usiadła w oknie i z trwogą spoglądała na tłum ludzi płci obojej, z zaiskrzonemi oczyma ryczący jak dzikie zwierzęta, wpuszczone do cyrku.
Klara nie mogła wyjść z podziwienia, jakim sposobem ludzie, którym obaj więźniowie, nigdy nic nie zawinili mogli z taką zaciętością domagać się śmierci bliżnich swoich, nie mogła z tego zdać sobie sprawy, bo znała tylko te namiętności, co rozkosz sercu sprawiają.
Z okna, z którego wyglądała, widać było ponad zabudowaniami i ogrodem, szczyt ponurej wieży fortecznej. Tam znajdował się Canolles, tam też ciągle zwracała swe oczy.
— O, niech jak chcą — rzekła — zabraniają mi przystępu, pomimo to ja muszę dostać się do niego, ja go muszę zobaczyć! Może te wrzaski dochodzą go, może sądzi, że o nim zapomniałam, może mnie nawet w tej chwili obwinia... przeklina... A! każda minuta, co upływa na daremnem wyszukiwaniu sposobów uspokojenia go, wydaje się być zdradą z mej strony; nie, nie mogę pozostać w tej bezczynności, wtedy, kiedy on może wzywa mej pomocy... O! muszę się z nim widzieć... tak jest... lecz jakże go zobaczyć?.. O, mój Boże! któż mnie zaprowadzi do więzienia? Jakaż siła ludzka jest w stanie otworzyć te podwoje? Księżna zabroniła mi do nich przystępu i miała do tego prawo, tak wiele już dla mnie uczyniwszy... Straż i nieprzyjaciele obiegli fortecę, a ten tłum ryczących zwierząt, zwąchawszy krew, nie dozwoli wyrwać sobie zdobyczy... będzie myślał, że go chcę stamtąd uprowadzić. O, tak jest! uprowadziłabym go, gdyby go słowa księżnej i tak już nie oswobodziły... Gdybym im powiedziała, że go tylko chcę widzieć... to mi nie uwierzą i nie dozwolą; zresztą, odważyć się no podobny krok wbrew woli księżnej, nie będzież to z mej strony niewdzięcznością za łaskę otrzymaną?. Czyż nie narażę się o tyle, że może cofnąć dane przyuczenie?... A jednakże dozwolić mu spędzać całe godziny w takiej trwodze i niepewności... O, czuję, że tak dla niego, jak i dla mnie, to niepodobne! Módlmy się, może Bóg natchnie mnie jaką myślą szczęśliwą.
Uklękła powtórnie przed krucyfiksem, i tak gorąco, z takim zapałem zasyłała do Przedwiecznego modły, że samą księżnę byłaby wzruszyła.
— O, nie pójdę, nie pójdę — mówiła — bo czuję dobrze że nie mogę... Całą noc będzie mi złorzeczył... lecz jutro, jutro! może mi przebaczy.
Klara na chwilę czuła się uspokojoną; jednakże wybuchy pospólstwa i odblask grobowych świateł, co jak błyskawice ciskały swe promienie i oświetlały pokój; wszystko to taką napełniło ją trwogą, że zasłoniwszy uszy rękami, zamknęła oczy i oparła głowę o poduszkę klęcznika.
Wtem Lenet ukazuje się na progu, a widząc, że go me spostrzeżono, wzrokiem pełnym współczucia spogląda na kobietę, której pierś wznosiła się od łkania; przybliża się i westchnąwszy, kładzie rękę na jej ramieniu.
Klara zerwała się przestraszona.
— Panie Lenet!... A! więc nie opuściłeś mnie jeszcze
— O, nie!... — odpowiedział Lenet. — Wychodząc od księżnej, zdawało mi się, że pani nie jesteś jeszcze zupełnie uspokojoną, ośmieliłem się więc przyjść aż tutaj, aby zapytać, czy nie mogę pani być w czem użytecznym?
— O, drogi panie Lenet... — zawołała wicehrabina — jakże dobrym jesteś, jakżem ci wdzięczna!
— Jak widzę, nie omyliłem się — rzekł Lenet. — O, mój Boże! rzadko się mylimy, myśląc, że Twoje dzieci cierpią — dodał z melancholijnym uśmiechem.
— O, tak panie!... — zawołała Klara — tak jest, zgadłeś... cierpię okrutnie!
— Czyliżeś pani nie uzyskała wszystkiego, czegoś tylko pragnęła? a wyznam ci prawdę, więcej nawet, niżelim się spodziewał.
— Tak... zapewne... ale...
— Ale?... rozumiem. Pewnie przeraża panią widok tej radości krwi łaknącego pospólstwa i litujesz się nad losem nieszczęśliwego, co ma umrzeć w miejsce twego kochanka.
Klara powstała z klęcznika, przez chwilę nieporuszona, jak posąg boleści, wlepiła wzrok w Leneta; po chwili, zimną jak lód ręką dotknęła czoła po którem kroplisty pot spływał.
— O, przebacz mi, albo raczej przeklinaj mnie!... — rzekła — do tego stopnia posunęłam samolubstwo, żem nawet o tem nie pomyślała. Nie, panie, wyznaję ci najgłębszą pokorę, że ta, obawa, te łzy, ta modlitwa, były dla tego, co żyć ma, gdyż owładnięta miłością, zapomniałam o biednym, co ma umrzeć.
Lenet uśmiechnął się smutnie.
— Tak — rzekł — tak być powinno, bo taką jest natura ludzka: może to właśnie egoizm pojedynczych osób, ogół zbawia, No, droga pani — dodał — przyznaj szczerze, że chciałabyś nawet, aby kara, jaka czeka nieszczęśliwego, jak najprędzej wymierzoną została, bo śmierć tej biednej ofiary, upewni cię o życiu twego narzeczonego.
— O tem nie pomyślałam nawet, panie Lenet, przysięgam ci. Lecz nie podsuwaj mi na podobnej myśli, bo dla Canollesa, wszystko poświęcić jestem gotowa.
— Biedne dziecię — rzekł Lenet z wyrazem głębokiego politowania — dla czegóżeś mi dawniej nic o tem nie wspomniała.
— Na Boga! przestraszasz mnie, miałożby już być zapóźno? więc jeszcze grozi mu niebezpieczeństwo.
— O nie — odparł Lenet — skoro księżna dała ci na to słowo, lecz...
— Lecz co?
— Lecz, niestety... jestże co pewnego na tym świecie? przecież pani sama, co równie jak ja, masz go za ocalonego, zamiast cieszyć się płaczesz.
— Płaczę, mój przyjacielu, bo nie mogę go widzieć — powiedziała Klara. Pomyśl tylko, że usłyszawszy groźną wrzawę ludu, lękać się może o przyszłość swoją; pomyśl że mnie obwinić może o obojętność, zapomnienie, zdradę. Lenet, Lenet, co to za męczarnie! Gdyby księżna wiedziała, co cierpię, miałaby więcej nademną litości.
— Kiedy tak, trzeba koniecznie, wicehrabino, abyś się z nim widziała.
— Widzieć się z nim?... Niepodobna!... Wiesz przecie, że księżna już mi odmówiła.
— Wiem i za słuszne to uważam; a jednakże...
— A jednakże zachęcasz mnie, abym uczyniła wbrew woli księżnej? — zawołała mnie, abym uczyniła wbrew woli księżnej? — zawołała zdziwiona Klara, wpatrując się przenikliwie w Leneta, który, zmieszany jej spojrzeniem, spuścił oczy.
— Jestem już stary, wicehrabino, właśnie dlatego, żem stary, jestem podejrzliwy; nie mówię, że w tym razie, ponieważ słowo księżnej jest, święte, a ona powiedziała, że tylko jeden z dwóch więźniów zginie. Lecz ja, co przez cały bieg życia mego przyzwyczaiłem się widzieć, jak różnie los igrał z tymi nawet, co zdawali się być jego wybrańcami, wziąłem sobie za zasadę, korzystać o ile można z każdej sposobności. Idź do swego narzeczonego, wicehrabino, zobacz się z nim, szczerze ci to radzę.
— A! — zawołała Klara — przerażasz mnie, panie.
— A przecież to nie jest wcale moim zamiarem; zresztą chciałażbyś, abym ci radził nie widzieć się z nim?
— O, tak, przyznaję. Mówisz mi więc, abym się z nim widziała, jest to moje jedyne, najgorętsze życzenie, o to wówczas poprosiłam Boga, kiedyś mnie zastał klęczącą. Ale nie jestże to niebezpieczeństwem?
— Czyliż jest co niepodobnego dla kobiety, która Saint-George zdobyła? — rzekł, uśmiechając się, Lenet.
— Niestety — powiedziała Klara — dwie godziny już nad tem myślę, jakby się dostać do fortecy i żadnego nie widzę sposobu.
— A jeżeli ja ci go podam, czem mi to wynagrodzisz?
— Dam ci... oto wiesz co... podam ci rękę byś mnie poprowadził wtedy, gdy będę szła z nim do ołtarza.
— Dziękuję ci, moje dziecię — rzekł Lenet — dobrześ powiedziała, bo też, w samej rzeczy, kocham cię, jak twój własny ojciec. Jeszce raz ci dziękuję!
— O! powiedz mi, jakiego użyjesz sposobu? — spytała Klara.
— Słuchaj, pani. Prosiłem księżnej, o udzielenie mi pozwolenia wejścia do fortecy, aby się widzieć z więźniami i uzyskałem je, bo gdyby można było ocalić kapitana Cauvignaca, chciałem przeciągnąć tego człowieka do naszego stronnictwa, lecz teraz owo pozwolenie na nic mi się nie przyda; ponieważ twoje prośby za panem Canolles, stały się przyczyną śmierci Cauvignaca.
Klara mimowolnie zadrżała.
— Weź więc pani ten papier — ciągnął dalej Lenet — jak widzisz nie ma na nim zamieszczonego nazwiska.
Klara pochwyciła i przeczytała:
„Nadzorca więzienia, oddawcy niniejszego ułatwi widzenie się z jednym z dwóch więźniów stanu, którego przybyły sam wskaże; widzenie się trwać może najdłużej półgodziny".

„Klara Klemencja de Condé".

— Biedny kapitan — szepnęła Klara, nie mogąc znieść myśli o Cauvignacu, mającym umrzeć w miejsce Canollesa.
— Musi ulec prawy ogólnemu — powiedział Lenet. Słaby, zwyciężanym bywa przez silniejszego; bez opieki, ustąpić musi temu, co ją posiada. Żal mi go, bo to chłopak z głową.
— Klara tymczasem na wszystkie strony obracała papier w ręku.
— Wiesz pan — rzekła — że dla mnie to pozwolenie jest straszną pokusą. Czy wiesz, że kiedy raz już będę mogła przycisnąć do serca mojego nieszczęśliwego przyjaciela, gotowa jestem uciec z nim na koniec świata.
— Jabym to samo radził pani, gdybym wiedział, że to jest do wykonania podobnem, lecz pozwoleniu temu nie możesz pani nadawać innego znaczenia nad to, które posiada.
— To prawda — rzekła Klara, odczytując go — modły moje wysłuchane; on już do mnie należy, żadna siła ludzka wyrwać mi go nie może.
— Bo też nawet nikt o tem nie myśli. No, droga pani, nie traćmy czasu, ubierz się w męskie suknie i chodźmy. Czas widzenia się z nim oznaczony tylko na pół godziny; wiem także, żebyś go całem życiem okupić gotowa.
Klara podchwyciła Leneta za rękę, przyciągnęła do siebie i złożyła na czole jego pocałunek, taki, jakimby najtkliwszego obdarzyła ojca.
— Idź już, idź — rzekł Lenet, lekko ją odsuwając — nie trać czasu.
— Niestety! — pomyślał, patrząc na odchodzącą — jak się to skończy?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.