Przejdź do zawartości

Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Oficerowie chcieli się oddalić. Nie puścił ich Andrzej nie chcąc zostać z Piotrem sam na sam. Zaprosił wszystkich razem na „czaj“. Przypatrywali się oni ciekawie Piotra postawie kolosalnej i słuchali ani ust nie otworzywszy, opowiadań jego o Moskwie i rozłożeniu armji rosyjskiej, co wszystko oglądał przed chwilą. Milczał i Andrzej zawzięcie. Twarz jego miała wyraz tak niechętny i ponury, że Piotr zwracał się raczej z rozmową do Tymotkina. Ten potakiwał mu we wszystkiem z uśmiechem dobrodusznym.
— Zrozumiałeś zatem dokładnie rozkład naszej armji? — przerwał mu nagle Andrzej tonem szorstkim i ucinkowym.
— Tak... to jest, o ile profan może pojąć kwestje podobne... Zdołałem pochwycić przynajmniej plan ogólny.
— W takim razie wiesz więcej, niż którykolwiek z nas — bąknął półgłosem Andrzej po francuzku.
— Ah! — Piotr oczy na niego wytrzeszczył zdumiony. — Cóż zatem sądzicie o zamianowaniu wodzem naczelnym Kutuzowa? — spytał w tym samym języku.
— Mnie osobiście sprawiło to wielką przyjemność... tyle tylko mogę ci odpowiedzieć.
— A jakie jest twoje zdanie o Barclay’u de Tolly?... W Moskwie wygadują na niego rzeczy niestworzone... Cóż tu o nim mówią?
— Chciej zwrócić się do tych panów z twojem pytaniem.
Piotr spojrzał na Tymotkina. Uśmiechał się przy tem mimowolnie, jak każdy, skoro ujrzał przed sobą śmieszną facjatę poczciwego kapitasia, z nosem świecącym z daleka barwą rubinową.
— Zrobiło się jasno w koło nas, panie hrabio, gdy jego książęca mość objął naczelne dowództwo. — Odrzucił nieśmiało Tymotkin, patrząc z pod oka na Andrzeja.
— Pod jakim względem? — podchwycił Piotr.
— Naprzykład w kwestji drzewa opalowego i furażu dla koni. Gdyśmy zaczęli się cofać, nie śmieliśmy nigdzie tknąć ani jednej suchej gałęzi, ani wiązki siana, a przecież szliśmy coraz dalej... To wszystko zatem zostawiliśmy dla „niego“ chyba... nieprawdaż? — patrzał teraz miłosiernie na „swego“ księcia. (Za takiego bowiem poczytywał Andrzeja). — I biada nam była, skoro się ktoś z nas dopuścił podobnego nadużycia. Dwóch z naszych najtęższych oficerów, zdegradowano za to bez pardonu! Teraz, po zamianowaniu jego książęcej mości wodzem naczelnym, wszystko wyjaśniło się, jak kiedy słońce wystrzeli z po za chmur!
— Dla czegóż jednak wpierw zakazywano?
Tymotkin umilkł zmieszany, nie wiedząc co odpowiedzieć. Piotr spytał powtórnie Andrzeja.
— Dla wyższych względów, polityczno-dyplomatycznych, aby nie ogołacać kraju, który rzucano na pastwę nieprzyjacielowi — odciął Andrzej tonem gorżkiego sarkazmu. — Było to postanowienie mądre, bardzo mądre!... Osądził on, że Francuzi mogliby nam zajść z tyłu, że ich liczebnie więcej, niż nas... Czego jednak nie mógł zrozumieć ten niemiec — Andrzej wpadł w zapał i głos podniósł mimowolnie — to tej okoliczności, że my broniliśmy tam po raz pierwszy kraju własnego, i że wojsko rosyjskie biło się z takim rozpędem, i z taką lwią odwagą, o jakiej dotąd nie miałem wyobrażenia! Pomimo żeśmy trzymali się dzielnie przez całe dwa dni, i że to niby powodzenie, przedziesiątkowało nasze szeregi, on nakazał rejteradę. Tym sposobem udaremnił wszelkie nasze wysiłki i nasze straty olbrzymie!... Nie myślał zdradzać naszej sprawy, chroń Boże! Zarządził wszystkiem jak najlepiej, wszystko z góry przewidział: i dla tego właśnie nic nie wart! Nadto się namyśla, kunktuje, jest nadto drobiazgowym, jak każdy niemiec zresztą. Jakby ci to wytłumaczyć?... Przypuśćmy że masz ojca, który ma przy sobie sługę niemca. Póki był zdrów, wystarczał mu on najzupełniej, pełnił służbę przy nim z dokładnością niezrównaną, stokroć lepiej, niż ty byś to potrafił... Ale niechże ojciec zachoruje, odsuniesz go, i będziesz chorego pielęgnował temi twojemi rękami niezgrabnemi i niewprawnemi, a jednak potrafisz lepiej, niż tamten, uśmierzyć ból i niepokój chorego. To samo da się zastosować do Barclay’a. Dopóki Rosji nic nie brakowało, mógł ją obcy obsługiwać. W chwili jednak groźnego niebezpieczeństwa, trzeba jej człowieka, który byłby krwią z jej krwi, kością z jej kości! Czyż u was w klubie nie rozpuszczono już wieści że zdradził?... I cóż wyniknie z tych wszystkich oszczerstw niedorzecznych i bez podstawy? Wpadną w drugą ostateczność. Wstydząc się tych niecnych podszczuwań, aby zło naprawić, zrobią z Barclay’a bohatera, co również będzie bez sensu żadnego. Jest on niemcem, zacnym i pedantycznym... i niczem więcej!...
— Jednakowoż utrzymują niektórzy, że z niego tęgi dowódzca — Piotr wtrącił.
— Nie wiem co pod tem rozumiesz? — Andrzej odrzucił.
— No! taki po prostu, który niczego nie zostawia na chybił trafił, i umie przewidzieć na przód plany przeciwnika.
— To jest czystem niepodobieństwem! — Andrzej wykrzyknął tonem tak stanowczym, jakby tę kwestję był od dawna rozstrzygnął w swoim umyśle. Piotr osłupiał.
— A jednak wojna, to niby wielka szachownica, jak twierdzą wojskowi — bąknął nieśmiało.
— Z tą drobną różnicą — podchwycił Andrzej z uśmiechem ironicznym — że grając w szachy, nikt cię nie pędzi i na kark nie wsiada. Możesz namyślać się jak długo chcesz... Czyż w szachach laufer nie zwycięża zawsze piona? A dwa piony, czyż nie są silniejsze od jednego? Na wojnie tymczasem, jeden bataljon zwycięża częstokroć całą dywizję. Liczebna zatem wyższość jednej armji nad drugą, pozostanie wiecznie zagadką nie rozwiązaną. Wierz mi, gdyby wszystko było zawisłem od mądrych planów i rozkazów wydawanych w głównej kwaterze, od wielkiego ołtarza, i ja byłbym w sztabie pozostał. Potrafiłbym rozkazywać, nie gorzej od innych, tymczasem, jak widzisz, mam zaszczyt służyć razem z tymi panami, dowodzę pułkiem, i jestem z góry przekonany, że zwycięstwo jutrzejsze zależeć będzie raczej od naszej odwagi i poświęcenia, niż od tamtych mądralów! Powodzenie w bitwie nie zależy i nigdy nie będzie zależnem, ani od planu naprzód ułożonego, ani od zajętego stanowiska, ani od rodzaju broni, ani nawet od większej liczby żołnierzów!...
— Od czegóż zatem? — Piotr wykrzyknął zdumiony.
— Od zapału i gotowości do ofiar najwyższych, jaki jest we mnie, w nim — wskazał na Tymotkina — i w każdym z osobna szeregowcu!
Tymotkin wlepiał w swego pułkownika wzrok osłupiały. Nie pojmował skąd się wzięło u Andrzeja to podniecenie gorączkowe, ten ogień namiętny, nie licujący zupełnie z jego wzięciem zwykłem, zimnem, spokojnem i nie ledwie apatycznem. Czuło się, że nie jest w stanie wypowiedzieć wszystkich myśli, które mózg mu rozpierają.
— Bitwę — mówił dalej szybko — wygrywa zawsze ten, który powie sobie z góry, że ją wygrać chce i wygrać musi. Dla czego nie zwyciężyli Rosjanie pod Austerlitz? Ich straty nie były większe, od tych, jakie ponieśli Francuzi. Za wcześnie tylko uwierzyli, że są pobici. Uwierzyli zaś z tej przyczyny, że bili się tam niechętnie, że radziby byli umknąć z placu boju jak najrychlej. Partja przegrana? Zmykajmy więc! No! i ulotnili się czemprędzej. Gdyby sobie nie byli tego powiedzieli, Bóg jeden wie coby jeszcze było wynikło z tego wszystkiego? Jutro zaś nikt z nas tego sobie powiedzieć nie pozwoli. Zapewniasz mnie że lewe skrzydło rosyjskie słabo obwarowane, a prawe rozciągnięte zbyt szeroko... To niedorzeczne po prostu i bez żadnego znaczenia!... Pomyśl tylko, co nas jutro czeka! Tysiące trafów, wypadków najmniej spodziewanych, które mogą szalę przechylić w tę lub w ową stronę, w jednej chwili!... Bądź my, bądź któryś z oddziałów francuzkich pójdzie w rozsypkę! Zabiją tego lub tamtego dowódzcę!... Te zaś dzisiejsze oględziny obozu, to prosta zabawka. Ci wszyscy, którzy z tobą dziś przechadzali się po obozie, nie przyczynią się ani na cienki włos do zwycięstwa. Raczej przeszkodzą do niego swojemi niesłychanie mądremi radami i rozporządzeniami. Oni bowiem mają zawsze i wiecznie na celu tylko sprawy osobiste! to li co ich dotyczy w pierwszej linji!
— Jakto nawet teraz w chwili tak wielkiej dla Rosji doniosłości? — Piotr spytał.
— Chwila obecna — Andrzej odpowiedział. — Dla nich przedstawia jedynie możność i dobrą sposobność do pokonania niebezpiecznego rywala, i zajęcia jego stanowiska, albo też budzi w nich błogą nadzieję nowego orderu i nowej wstęgi z gwiazdą brylantową. Co do mnie widzę tylko sto tysięcy Rosjan i tyleż Francuzów, którzy mają wpaść jutro jedni na drugich i bić się do upadłego. Kto zatem będzie się bił z większym animuszem i większą wytrzymałością, ten zwycięży. Powiem ci nawet stanowczo: niech robią co chcą, niech się wodzą za łby w głównym sztabie, niech jeden drugiemu z zazdrości nogę podstawia, niech rosyjscy wodzowie okażą się najnieudolniejszymi w świecie, żołnierze rosyjscy wygrają bitwę jutrzejszą!
— Powiedziałeś prawdę, świętą prawdę mości książę! — Tymotkin mruknął głosem drżącym od wzruszenia. — Nie trzeba, nie wolno się oszczędzać!... Czy uwierzysz mości książę, że szeregowcy z mojego oddziału, nie chcieli dziś wódki pić?... — „Nie godzi się pić wódkę, w wilją takiego dnia“ — szeptali jeden do drugiego.
Zapanowało uroczyste milczenie.
Oficerowie wstali od stołu, i zaczęli się żegnać. Andrzej wyszedł z nimi pospołu na świeże powietrze, aby wydać adjutantowi pułkowemu ostatnie polecenia. Usłyszano tentent kilku koni nadjeżdżających ze strony przeciwnej. Andrzej spojrzał na gościniec i poznał natychmiast Woltzogena i Klauzewitza, jadących z luzakiem w tyle. Przejeżdżali tak blisko, że Piotr i Andrzej usłyszeli część ich rozmowy prowadzonej po niemiecku:
— Trzeba żeby wojna się rozszerzyła — mówił jeden. — To jedyny sposób na Francuzów!
— Naturalnie! — odrzucił drugi. — Od chwili kiedy mamy na celu osłabianie sił nieprzyjacielskich, strata kilku tysięcy ludzi mniej lub więcej, nie wchodzi tu wcale w rachubę i jest bez znaczenia!
— Niezawodnie — odezwał się głos pierwszy.
— Zapewne! — zaśmiał się gorzko Andrzej, ściągając brwi gniewnie. — Niech się wojna rozszerza po całym kraju! Niech wypędza i resztę tak samo, jak wymiotła z jego odwiecznej siedziby mego ojca z córką i wnukiem! Cóż to obchodzi tych Niemców?... A nie mówiłem ci przed chwilą tego samego? Na Boga! panowie Niemcy nie wygrają bitwy, gotów to jestem zaprzysiądz najuroczyściej. Postarają się jedynie o wprowadzenie jak największego nieładu i zagmatwania w ciągu bitwy. W ich głowach bowiem jest pełno sieczki arcy-mądrej, mnóstwo rozumowań, z których i najlepsze nie warte tyle co szczypta tabaki. Nie mają zaś w sercu tego „coś“, co posiadam ja, Tymotkin, i co będzie jutro potrzebnem nieodzownie. Niemcy wydali Napoleonowi na łup całą Europę, a teraz chcą nam udzielać nauki wojowania... Doskonali profesorowie, nie ma co mówić!
— Sądzisz zatem, że my wygramy bitwę jutrzejszą?
— Tak — bąknął Andrzej roztargniony. — Jednej rzeczy tylko nie pozwoliłbym na miejscu wodza naczelnego... dawania pardonu. Na co nam więźniów? Po co mamy ich żywić? To średniowieczna, zupełnie zbyteczna rycerskość! Francuzi zniszczyli mój majątek, chcą opanować Moskwę. Są moimi wrogami, rozbójnikami po prostu! Tak samo myśli Tymotkin i cała armja. Nie mogą być nigdy nam przyjaciółmi, mimo tego wszystkiego, co nagadano i nadeklamowano podczas zjazdu w Tylży cara z Napoleonem!
— Tak, tak — Piotr wykrzyknął z wzrokiem rozpłomienionym — podzielam twoje zdanie najzupełniej!
Kwestja, która go niepokoiła od chwili wyjazdu z Mozajska, została nareszcie rozwiązaną, przedstawiając mu się jasno i dobitnie. Zrozumiał nakoniec znaczenie i doniosłość wojny. Pojął czem ma być bitwa jutrzejsza. Obecnie wiedział co znaczy ten wyraz dziwnie uroczysty a spokojny, malujący się na twarzach wszystkich żołnierzów, ten zapał patrjotyczny, ten ogień wewnętrzny, który przebijał w każdym z osobna. Nie dziwił się teraz, że gotowi iść na śmierć prawie wesoło, nie troszcząc się o nic.
— Gdyby nie brano do niewoli — Andrzej rozwijał dalej swoją teorję — wojna zmieniłaby cechę dotychczasową i stałaby się, wierzaj mi, mniej okrutną... Ale myśmy dotąd bawili się tylko w wojnę, w tem leży cały błąd. Chcemy być wspaniałomyślnymi, a ta szlachetność wygórowana, wygląda na czułostkowość zdenerwowanej kobieciny. Będzie mdlała na widok cielęcia zarzynanego, bo widok krwi drażni ją zanadto. Podaj jej atoli to samo cielę, dobrze przyprawione na półmisku, a zje smacznie, razem z innymi. Prawią nam androny o prawach między-narodowych, o rycerskości, parlamentaryzmie, o uczuciach ludzkich w obec rannych i bezbronnych... Okłamujemy się tylko nawzajem... Niszczą ogniem i mieczem nasze siedziby, fabrykują na miljony fałszywe banknoty, zabijają mi ojca, dzieci; a potem deklamują o prawach wojennych, o miłosierdziu i przebaczaniu nieprzyjaciołom! Nie dawać pardonu nikomu... Mordować rannych i dobijać każdego bez miłosierdzia, i samemu iść na śmierć bez zawahania! Oto moje hasło! Kto tak jak ja doszedł do tego przekonania, przechodząc przez całe piekło mąk... — Urwał nagle. Zdawało się z razu Andrzejowi, że będzie mu równie obojętnem zdobycie Moskwy, jak była strata Smoleńska. Tymczasem kurcz schwycił go za gardło. Przeszedł się tam i nazad w milczeniu. Z ócz sypały się błyskawice, usta drgały bólem strasznym. Przemówił w końcu głosem stłumionym:
— Gdyby nie istniała podczas wojny źle zrozumiana szlachetność i czułostkowość, prowadzonoby ją jedynie z powodów bardzo ważnych, wiedząc z góry, że to pachnie śmiercią z jednej jak z drugiej strony. Nie wypowiadanoby jej nawzajem o byle co, pod pozorem naprzykład: Że Paweł Iwanowicz obraził Michała Iwanowicza. Wtedy nie przyszli by byli do Rosji wszyscy Hessi i Westfalczycy, których Napoleon wlecze za sobą. Rosjanie również nie byliby szli do Prus i do Austrji, djabli wiedzą po co! Trzeba przyjąć całą doniosłość i grozę wojny na serjo, z surowością twardą i nieubłaganą... Dość kłamstw i oszukiwania się nawzajem! Trzeba brać się do niej z konieczności a nie dla zabawki. Bo w takim razie byłaby ona jedynie rozrywką dla próżniaków i lekkoduchów. Stan wojskowy jest niezaprzeczenie najgodniejszym w świecie, a jednak, czegóż się nie dopuszcza, byle sobie tryumf zapewnić? Bo i jakiż jest cel wojny? Mordy i pożogi! Jakich się używa po temu sposobów? Zdrady, podstępu i szpiegostwa! Co jest w niej głównym motorem? Rabunek i prosta kradzież, byle nakarmić konie i ludzi!... Czyli na każdym kroku, kłamstwo, podstęp, dwulicowość, objawiające się w formie przeróżnej, a wszystko to pod zbiorowem nazwiskiem: forteli wojennych... Czemu poddają się wojskowi? Karności, czyli zaparciu się najzupełniejszemu własnej woli i wolności osobistej. Pod tą zaś karnością ukrywa się lenistwo, najgrubsza ciemnota, okrucieństwo, najwyższe zepsucie, pijaństwo i tym podobnie... a mimo tego są ogólnie szanowani. Wszyscy monarchowie, prócz jednego cesarza Chin, ubierają się w mundury; ten zaś, który potrafił zabić najwięcej ludzi, odbiera najwyższą nagrodę!... Niech zostaną tysiące na polu bitwy nieżywych, a drugie tyle kalek najnieszczęśliwszych... cóż potem ujrzymy i usłyszymy?... Te Deum uroczyste, że tylu i tylu zamordowano. Zresztą ową liczbę zabitych przesadzają zwykle, aby podnieść tem jeszcze blask zwycięstwa. Przecież im więcej trupów na pobojowisku, tem świetniejsza wygrana! A te hymny dziękczynne, hymny tryumfu, jak też będą przyjęte przez Boga, patrzącego z góry na to widowisko? Ah! wierz mi kochany przyjacielu, życie stało się dla mnie od pewnego czasu nieznośnym ciężarem. Zaglądnąłem nie w jedno nadto głęboko. Człowiek zaś nie powinien kosztować owocu zakazanego wszechwiedzy, nie powinien zapuszczać sondy zuchwale w rany odwieczne społeczeństwa, nie powinien śmieć rozsądzać swoim słabym rozumem, co jest złem a co dobrem?:.. No! to już nie potrwa długo!... Ale ciebie musiały znużyć moje dziwaczne poglądy na świat cały?... I jam strudzony... Czas najwyższy... wracaj do Górek!
— Co nie, to nie! — Piotr odrzucił wlepiając w Andrzeja wzrok przerażony, ale nie mniej pełen sympatji.
— Idź już, idź, trzeba wyspać się przed bitwą. — Andrzej zarzucił mu nagle ramiona na szyję, ściskając najserdeczniej. — Żegnaj mi Piotrusiu... Czy zobaczymy się jeszcze na tym tu padole?... Bóg to jeden wie.
Odwrócił się i popchnął go za drzwi.
Tymczasem noc była zapadła. Piotr nie mógł zobaczyć wyrazu jego fizjognomji. Czy malowała się w niej czułość, czy surowość? Stał chwilę niepewny: czy wrócić do Andrzeja, czy też pójść dalej?
— Nie, on mnie nie potrzebuje, czuję zresztą, że widzieliśmy się w życiu raz ostatni — pomyślał ciężko westchnąwszy i puścił się ku Górkom.
Andrzej rzucił się na posłanie, tak jak stał, sen jednak nie nadchodził. Wśród mnóstwa obrazów przesuwających mu się po przed oczy, zatrzymał się myślą dłużej nad jednem wspomnieniem, które wzruszyło go do głębi. Było to podczas pewnego wieczoru w Petersburgu, spędzanego rozkosznie przy boku Nataszki. Opowiadała mu ze zwykłą u niej żywością i zapałem, jak w roku zeszłym, w lecie zbłądziła w dużym lesie, szukając grzybów. Mówiła szybko, przeskakując bez ładu i składu z jednego przedmiotu na drugi. Opisywała na wyrywki samotność i głuchą ciszę w lesie, swoje wrażenia, w końcu rozmowę ze starym pasiecznikiem. Co chwila wykrzykiwała.
— Ah! to nie tak było... nie umiem oddać tego słowami... książę mnie nie rozumiesz... czuję to!... — I mimo żywych protestów i zapewnień ze strony Andrzeja, rozpaczała prawie, że nie potrafi opisać wrażenia pełnego czaru niewysłowionego, owianego dziwną poezją, którego wtedy doznała: — Ten starzec z długą siwą brodą był zachwycający... las był tak cienisty, tak ponury, a szumiał tak żałośnie... starzec zaś miał oczy tak poczciwe, tak słodko na mnie patrzał... Nie, nie, inaczej było... nie umiem opowiadać... — dodawała czerwieniąc się po same uszka. Uśmiechnął się Andrzej do tego wspomnienia, jak się wtedy do niej rozkosznie uśmiechał.
— Rozumiałem ją wówczas — pomyślał. — Oceniałem szczerość, czystość i niewinność jej duszy. Tak, ja w niej przedewszystkiem duszę kochałem; kochałem silnie, głęboko, widząc w niej całe szczęście moje! — Drgnął nagle, przypomniawszy sobie fatalne rozwiązanie ich stosunku. — On nie potrzebował tego wszystkiego! Niczego nie pojął, nie zrozumiał; widział w niej po prostu ładną, świeżą dziewczynę, którą chciał posiąść na chwilę, a potem odrzucić precz, jak się wyrzuca kwiat zwiędły... Gdy ja tymczasem.. A jednak ten łotr żyje dotąd i bawi się dalej swobodnie!... — Na to wspomnienie skoczył na równe nogi, jakby napiętnowany żelazem rozpalonem! Wybiegł przed dom, chcąc ochłodzić krew wzburzoną świeżem, nocnem powietrzem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.