Przejdź do zawartości

Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Był to prawdziwy dzień jesienny dość ciepły ale deszczowy. Niebo było jednostajnie szare. Chwilami rosił drobny kapuśniaczek, albo dla odmiany zaczynało lać jak z cebra.
Denissow na koniu rasowym, ale chudym jak szkielet i mocno zbiedzonym, owinął się cały burką nieprzemakalną z sierści wielbłądzej, na głowę zaś zasadził wysoką kozacką czapkę baranią, z której woda ściekała strumieniem. Szedł za przykładem konia, który spuszczał łebek delikatny i strzygł uszami aby ile możności deszczu uniknąć. I on głowę zwiesił na piersi oglądając się w koło niespokojnie. Czytało się w jego twarzy żółtej i zmizerowanej ponurą zadumę. Zapuścił był pełną ciemną brodę, krótko przystrzyżoną. Z tyłu za dowódzcą jechał podoficer kozacki, tak samo burką odziany i w takiej samej czapce baraniej. Siedział na doskonałym mierzynku karym z nad Donu. Wzięli byli również z sobą prostego kozaka Łowaiska. Ten siedział prosto na siodle jakby wrósł w niego. Był to typ kozaka sprytnego, odważnego i z energją niesłychaną. Na przedzie trzech jeźdźców szedł pieszo wieśniak przemokły do szpiku i kości. Ten miał na sobie strój czysto chłopski. Obiecał był ich przez las przeprowadzić bocznemi drogami. Trochę w tyle za nimi jechał młody oficerek od huzarów na koniu kirgiskim, ognistym tabunie stepowym, który żuł niecierpliwie wędzidło aż do krwi i parskał raz po raz. Obok oficera jechał huzar prosty szeregowiec, mając w tyle konia uczepionego małego dobosza francuzkiego. Biedny dzieciak trzymał się wpół żołnierza, rękami z zimna posiniałemi, rozglądał się w koło ciekawie bijąc konia po bokach dla rozgrzania bosemi nóżętami. Kilku huzarów jechało jeszcze gęsiego, wązką leśną ścieżką, ten w burce, ów w kurtce zdartej z piechura francuzkiego, z głową w czapce niebieskiej francuzkiej. Byli i tacy co głowę wiązali czaprakiem. Deszcz lał tak gwałtownie, że pod strumieniami wody ściekającej trudno było rozróżnić maści koni i barwy mundurów na grzbiecie żołnierzów. Z koni buchała para wilgotna, szyje wyglądały dziwnie cienkie z grzywą przylepioną i obmokłą. Koń Denissowa chcąc ominąć kałużę pełną wody, zawadził o pień drzewa, a jeździec zadumany drgnął nerwowo, uderzywszy się dość silnie w kolano.
— A kroć sto tysięcy djabłów! — zaklął siarczyście. Poczęstował konia za ten wybryk nahajką. Koń stanął dęba, o mało nie zrzucił z siodła pana dowódzcę, obryzgując błotem wszystkich w około. Denissow był w wściekłym humorze. Mimo burki drżał z zimna, a woda z czapki ściekała mu za kark. Był przytem głodny jak wilk, i najokropniej zniecierpliwiony brakiem wiadomości o Dołogowie. Ten którego był wysłał naprzód z językiem dotąd nie wracał!
— Podobna sposobność nigdy się już nie powtórzy! — mruczał gniewnie. — Sam nie mogę ich zaatakować... byłoby to szaleństwem. Jeżeli odłożę wymknie mi się taka doskonała gratyska z przed samego nosa! — Nie przestawał badać po drodze każdego drzewa, czy nie wysunie się z po za niego wysłannik Dołogowa.
Wyjeżdżali właśnie na niewielką polankę wśród lasu, gdy Denissow krzyknął rozradowany:
— No! ktoś przecie ku nam zmierza!
Esauł kozacki spojrzał w kierunku wskazanym:
— Jest ich dwóch — potwierdził — oficer i luzak. — Nie można przecież przypuścić — dodał — żeby jechał ku nam sam pułkownik.
Jeźdźcy ukrywszy się na chwilę w parowie, wyjechali niebawem na pagórek. Oficer chłopak młodziusieńki z włosem rozwianym, w mundurze wodą przesiąkłym, w spodniach podwiniętych aż po za kolana, popędzał co siły swego rumaka, słaniającego się prawie ze zmęczenia. Twarzyczka ładna z ciemnym meszkiem zasiewającym się nad pełnemi koralowemi ustami, pałała rumieńcem gorączkowym. Gdy zrównał się z Denissowem, z ócz czarnych iskry się posypały, i wręczył mu pismo w rozmokłej kopercie:
— Od jenerała — rzekł tonem urzędowym. — Proszę wybaczyć że koperta deszczem nasiąkła. Powtarzano nam bez końca, że to wyprawa bardzo niebezpieczna — dodał zwracając się ku esaułowi kozackiemu. Denissow tymczasem rozpieczętowywał kopertę z brwiami groźnie ściągniętemi. — To też zaopatrzyliśmy się w broń na wszelki wypadek z moim towarzyszem Komarowem — wskazał ręką na starego siwego kozaka. — Mamy każdy w olstrach parę pistoletów... ale cóż to takiego? — spytał przypatrując się ciekawie małemu doboszowi. — Czy jeniec? Odbyliście już może potyczkę z Francuzami? Czy wolno z nim mówić?
— Rostow! — wykrzyknął teraz Denissow. — Jakżeś mógł nie powiedzieć mi od razu kochany Pawełku, że to ty?! — Podał mu rękę z serdecznym uśmiechem.
Przez całą drogę Pawełek układał sobie jak postąpi i co powie zaraz na wstępie Denissowowi. Zdawało mu się że jako porucznik świeżo upieczony, jako mąż dojrzały! nie powinien ani wspomnieć o ich dawniejszych stosunkach. To by mogło ubliżyć jego obecnej powadze oficerskiej. Gdy jednak Denissow przywitał go tak po przyjacielsku, twarz mu się rozpromieniła, poczerwieniał z nadmiaru radości, a zapominając z kretesem o sztywności urzędowej z jaką przyrzekł zachować się przez cały czas, opowiadał mu szeroko i długo jak jechał po pod nos Francuzom, jak był dumny z powierzonej mu ważnej misji, i jak odebrał już był pierwszy chrzest ogniowy pod Wiazmą, gdzie jeden z jego huzarów odznaczył się jakimś czynem iście bohaterskim.
— Jestem nader szczęśliwy że cię widzę — powtórzył Denissow, przybierając na nowo minę kwaśną i tonąc w ponurej zadumie.
— Michale Teoklityczu — rzekł do esauła kozaków. — To jeszcze ten Niemiec przy którym młodszy hrabia Rostow jest adjutantem, napastuje mnie chcąc nam koniecznie przyjść w pomoc... To też skoro byśmy nie potrafili zabrać transportu dziś w nocy, gotów nam go jutro zdmuchnąć z przed nosa!...
Gdy tak rozmawiał z cicha Denissow z esaułem, Pawełek zmartwiony jego roztargnieniem, z jakiem odpowiadał mu ni w pięć ni w dziewięć, przypuszczał że są powodem jego niezadowolenia, nieszczęśliwe owe spodnie podwinięte do kolan. Starał się całą siłą odwinąć takowe tak, żeby nikt tego nie zauważył. Następnie przybrał na nowo ton niesłychanie sztywny i poważny.
— Czy Wasza miłość ma mi jeszcze co do rozkazania? — spytał salutując Denissowa po wojskowemu, i wcielając się w rolę adjutanta jeneralskiego, do której gotował się przez całą drogę. — Czy też będę miał szczęście zostać dłużej przy Waszej miłości?
— Rozkazy?... — powtórzył Denissow machinalnie myśląc zupełnie o czem innem. — A mógłbyś zostać przy mnie do jutra?
— Ah! panie kochany pozwól mi zostać przy tobie! — wykrzyknął nagle Pawełek, zapominając o wszystkiem.
— Cóż ci jednak nakazał jenerał?... Prawdopodobnie abyś wracał natychmiast, co?!...
Pawełek spłonął szkarłatem:
— Nic mi nie powiedział... a więc mogę zostać?...
— Dobrze zresztą... — Denissow odrzucił zamyślony. Nakazał teraz swoim ludziom aby skierowali się ile można najciszej ku leśniczówce wyznaczonej jako punkt zborny. Wysłał naprzód swego adjutanta, na owym koniu kirgiskim, aby dowiedział się na pewno od Dołogowa czy złączy się z nimi na wieczór? On tymczasem z esaułem i z Pawełkiem chciał przemknąć się niepostrzeżenie brzegiem lasu, aby bodaj z daleka rzucić okiem na Francuzów, których miał napaść do dnia.
— No! stary brodaczu — przemówił do chłopa służącego im za przewodnika — prowadź nas ku Szamszewu!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.