Przejdź do zawartości

Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom I
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Wieczór panny Scherer był w pełnym biegu. Wrzeciona pracowały bez przestanku we wszystkich kątach salonu, gładko i równo. Jedyny wyjątek stanowiła „ciotunia“ siedząca obok damy także już niemłodej, z twarzą żółtą pomarszczoną, z oczami wyblakłemi od łez, która była dziwnie pomieszana i nie swoja w tem świetnem towarzystwie. Utworzyły się w salonie trzy kółka odrębne. W środku pierwszego, gdzie przeważała płeć męzka stał ks. Morio, żywo rozprawiający. W drugiem, złożonem z samej młodzieży, błyszczała jak metor piękna Helena Bazylówna, obsypywana hołdami, składanemi u jej stóp, jak zwyczajnie; a dodawała mu pieprzyku i zacięcia pewnego, milutka i dowcipna księżna Bołkońska, mimo stanu poważnego, świeża i ponętna, jak róża. W trzecim kółku prezydowała panna Scherer, z nieodstępnym od jej boku wicehrabią Mortemart’em.
Wicehrabia, o rysach łagodnych i wzięciu wytwornem, prawdziwie salonowem, pozował na człowieka sławnego. Dla przyzwoitości jedynie zostawiał towarzystwu które go otaczało staranie żeby mu oddawało cześć należną, sam zaś usuwał się skromnie z pierwszego planu. Anna Pawłówna używała go i wyzyskiwała jego osobistość jak wprawny w służbie kamerdyner, który zaleca pewne potrawy wyborowe i smakowite. To samo przyrządzone innemi rękami, byłoby może nie do jedzenia. W ten sposób, potraktowała swoich gości najprzód Mortemart’em, następnie ks. Morio, dwoma kąskami niesłychanie delikatnego smaku. W koło Mortemart’a rozprawiano o zamordowaniu księcia d’Enghien. Wicehrabia utrzymywał, że książę zginął samochcąc, przez zbytek szlachetności, Bonaparte zaś, miał przyczyny osobiste, dla których go znienawidził.
— Ah tak! opowiedz nam to hrabio — zawołała wesoło Anna Pawłówna, której ten frazes francuzki contez-nous-cela, wydał się czemś przypominającem czasy Ludwika XV.
Hrabia uśmiechnął się słodziutko i skinął głową na znak przyzwolenia. Utworzono koło, Anna Pawłówna zaś wszystkich zachęcała do słuchania ze skupieniem.
— Hrabia — rzekła cichutko do jednego sąsiada najbliższego — znał księcia jak najściślej; hrabia — powtórzyła drugiemu — opowiada cudownie! hrabia — szepnęła na ucho komuś trzeciemu — należy do sfer najwyższych; widzi się to na pierwszy rzut oka.
Oto w jaki sposób hrabia został podany publiczności zgromadzonej, jako nader wytworna zwierzynka. Trzeba przyznać, że podawano go w sposób dystyngowany i zachęcający. Uśmiechnął się znowu znacząco, zanim rozpoczął opowiadanie.
— Usiądź tu bliżej przy mnie, kochana Helenko — przemówiła czule Anna Pawłówna do młodej osoby, która stanowiła centrum innej grupy.
Księżniczka Helena zachowała wstając ten sam uśmieszek niewzruszony, który igrał na jej ustach, odkąd weszła do salonu. Był on niejako dopełnieniem tej piękności tryumfującej i nie mającej równej sobie. Dotykając zaledwie mężczyzn po drodze swoją białą suknią gazową, przybraną nenufarami i trawami morskiemi — mężczyźni zresztą usuwali się pospiesznie aby jej zrobić miejsce, szła zwolna, cała lśniąca blaskiem pereł i brylantów, połyskiem włosów i oczów prześlicznych, alabastrową białością szyi i ramion, obnażonych jak tego wymagała toaleta balowa. Nie patrzyła właściwie na nikogo; uśmiechała się jednak do wszystkich. Zdawała się udzielać niejako prawa każdemu, podziwiania jej kibici wspaniałej, ramion toczystych, i biustu mocno odsłoniętego według mody ówczesnej. Helena była tak cudownie piękną, że nie miała w sobie cieniu zalotności. Czuła się przeciwnie prawie zażenowaną pięknością tak doskonałą i tryumfującą. Radaby była prawie osłabić tejże wrażenie, ale nie mogła tego dokazać.
— Jaka czarująca! Jaka piękna! — wykrzykiwano mimowolnie spojrzawszy na nią.
Hrabia drgnął nieznacznie i spuścił powieki, jakby nie mógł znieść blasku tej postaci uroczej, tego zjawiska nadziemskiego, gdy Helena siadała naprzeciw, oświetlając go swoim nieśmiertelnym uśmieszkiem.
— Jestem zupełnie onieśmielony — rzekł — podobnem audytorjum.
Z ramieniem opartem na stoliczku marmurowym, z główką na dłoni, Helena nie uznała za potrzebne odpowiedzieć cokolwiek na ten komplement. Uśmiechnęła się i czekała. Dopóki trwało opowiadanie, siedziała sztywnie wyprostowana; spozierając kiedy niekiedy to na piękną i pulchną rączkę, to na gors jeszcze ponętniejszy. Bawiła się przytem perłami na szyi, bransoletą brylantową, układając także suknię, aby nie zmięła się przypadkiem. W miejscach szczególniej dramatycznych spozierała ukradkiem na Annę Pawłównę, aby naśladować wyraz jej fizjonomji; poczem wracała czemprędzej do swojego spokojnego i bezmyślnego uśmieszku.
I malutka księżna Bołkońska wyszła z po za stołu herbacianego:
— Zaczekajcie chwilkę moi państwo... wezmę tylko moją robótkę. O czemże książe tak się zamyśliłeś? — rzuciła od niechcenia Hipolitowi Bazylewiczowi. — Ruszże się przecie i przynieś mi mój ridicule.
Księżna szczebiocąc i śmiejąc się głośno, spowodowała ogólne poruszenie.
— Bardzo mi tu dobrze — mówiła dalej usiadłszy na fotelu, który podsunął jej książę Hipolit, oddając torbeczkę jednocześnie.
„Czarujący Hipcio“, był uderzająco podobny do siostry „piękniejszą od najpiękniejszych“, pomimo że był znakomicie brzydkim. Rysy były prawie te same; tylko u siostry przeistoczone i opromienione uśmieszkiem rozkosznym, młodocianym, pełnym zadowolenia, i klasyczną doskonałością tak linji w twarzyczce, jak i w całej ciała budowie. Przeciwnie w brata fizjonomji, odbijał się prawie idjotyzm, połączony z humorem wiecznie kwaśnym i nadąsanym. Postać jego była wątła i chuda jak szczypka; oczy, nos, usta zdawały się łączyć w jedno skrzywienie nieokreślone i znudzone, podczas gdy jego długie nogi i ręce jeszcze dłuższe, skręcały się przybierając kształty iście niemożliwe.
— Czy to będzie historja o upiorach — spytał tonem nosowym, wkładając na nos lornetkę, jakby mu miała ułatwić czy to wysłowienie się, czy też zrozumienie przedmiotu, o którym będzie mowa.
— Bynajmniej — bąknął hrabia osłupiały.
— Bo podobnych rzeczy nie znoszę! — dodał Hipcio z miną, z której można było poznać, że odczuł po niewczasie całą doniosłość słów swoich. Mówił jednak zawsze z taką pewnością i naciskiem, że pytano się za każdym razem, gdy się z czem wyrwał, czy to było proste głupstwo, czy też głupstwo dowcipem zręcznie przysłonięte? Młody książę był ubrany we frak ciemno-zielony z długiemi połami, w pantalony koloru ciała nimfy wzruszonej (jak sam się o nich wyrażał;) na nogach miał płytkie trzewiki ze sprzączkami brylantowemi.
Hrabia opowiadał gładko i przyjemnie anegdotę powtarzaną w Paryżu z ust do ust, o księciu d’Enghien. Miał on się udać potajemnie do Paryża na schadzkę z panną George i spotkał się tam z Bonapartem, dla którego artystka znakomita była również łaskawą... Wskutek tego nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, Napoleon dostał był jednego z owych ataków nerwowych, którym czasem podpadał, a które ubezwładniały go na przeciąg kilku godzin. Był więc rzucony na pastwę swojemu rywalowi. Książę jednak nie korzystał z tej sposobności; Bonaparte zaś następnie tak odwdzięczył mu się za jego wspaniałomyślność, że kazał go najnikczemniej zamordować. Opowiadanie prowadzone zręcznie, stawało się szczególniej dramatycznem w chwili spotkania dwóch rywali u sławnej aktorki. Damy słuchające, były do głębi wzruszone.
— Cudownie! — szepnęła Anna Pawłówna, badając spojrzeniem małą księżnę.
— Niesłychanie zajmujące! — powtórzyła Liza niby echo, wpinając igłę w robotę na znak, że czar opowiadania tak jej myśl przykuwa, iż nie jest w stanie dłużej haftować.
Hrabiemu pochlebiało niezmiernie to nieme uznanie i gotował się mówić dalej, gdy Anna nie spuszczająca z oka „strasznego“, zbiegającego się Piotra, widząc go, jak o czemś żywo i głośno rozprawia z księdzem Morio, podbiegła ku nim, aby zażegnać wcześnie możliwe niebezpieczeństwo. Udało się Piotrowi rzeczywiście wciągnąć księdza w rozmowę o równowadze politycznej, i księżunio zachwycony naiwnym zapałem młodego słuchacza, rozwijał przed nim szeroko i długo projekt czule przezeń upieszczony. Obaj mówili głośno z żywością i uniesieniem, co właśnie niepodobało się pannie Scherer.
— Jakim sposobem, pytasz hrabio? Ależ równowaga polityczna, toć odwieczne prawo ludzkości! — ksiądz zapalał się coraz bardziej. — Jedno państwo silne jak Rosja, używająca sławy zacofanej i barbarzyńskiej, niech stanie uczciwie i szczerze na czele przymierza mającego na celu równowagę Europy, a świat będzie uratowany.
— Jakżeby jednak było możliwem ugruntować ową równowagę? — zauważył Piotr w tej samej chwili, kiedy Anna Pawłówna zmierzywszy go wzrokiem surowym, spytała nagle Włocha, o ile znosi mroźny klimat Północy? Twarz księdza zmieniła się natychmiast; przybrał wyraz słodziutko-czułostkowy, który go nigdy nie opuszczał gdy mówił z kobietami.
— Odczuwam nadto żywo czar inteligencji i rozumu towarzystwa pań, do którego mam zaszczyt należeć, abym miał czas zastanawiać się nad ostrym tutejszym klimatem — odrzucił najuprzejmiej, podczas gdy panna Scherer usiłowała zbliżyć obu i wcielić niejako do swego kółka, aby nie tracić ich z oczu.
Wszedł jeszcze jeden gość do Anny salonu: był nim młody książę Bołkoński, mąż milutkiej Lizy; przystojny mężczyzna, wzrostu średniego, z rysami wybitnemi, z wyrazem twarzy ostrym i surowym. Wszystko w nim, zacząwszy od wzroku wiecznie zamglonego i zmęczonego, a skończywszy na chodzie równym i spokojnym, stanowiło kontrast w oczy uderzający z jego drobniutką żoneczką, tak żywą i ruchliwą. Znał całe towarzystwo w salonie zgromadzone. Wszyscy nudzili go na śmierć, i byłby drogo opłacił możliwość niewidzenia i niesłyszenia nikogo z pomiędzy nich, nie wyłączając nawet własnej żony. Zdawać się mogło, że do niej cierpiał szczególniejszą antypatję, odwrócił się bowiem od niej z takiem skrzywieniem, że prawie zbrzydła jego twarz wcale piękna i wyrazista. Pocałował w rękę Annę Pawłównę, spojrzawszy w koło chmurnie z brwiami ściągniętemi.
— Gotujesz się książę do wojny? — spytała.
— Jenerał Kotuzow raczył przyjąć mnie na swego adjutanta — odrzucił Bołkoński, akcentując mocno, rosyjską sylabę „zow“.
— A twoja żona?
— Pojedzie na wieś.
— Że też nie wstydzisz się książe, pozbawiać nas towarzystwa twojej najmilszej, zachwycającej żoneczki.
— Jędrusiu! — zawołała malutka księżna, tak samo kokietująca męża, jak i wszystkich zresztą — gdybyś wiedział, jaką nam tu opowiadał interesującą historyjkę wicehrabia o pannie George i Bonapartem.
Książę Andrzej skrzywił się znowu niemiłosiernie i odszedł nie oglądnąwszy się nawet.
Piotr czatujący na niego odkąd wszedł i ścigający go wzrokiem wesołym a pełnym przychylności, zbliżył się teraz aby mu podać dłoń do uścisku. Teraz dopiero, gdy spojrzał w twarz uśmiechniętą i poczciwą Piotra, rozchmurzyło się księcia czoło i jego twarz nagle wypiękniała, opromieniona również uśmiechem szczerym i serdecznym.
— Ejże! i ty zatem należysz do naszego świata wielkiego.
— Wiedziałem że ty tu będziesz. Radbym pójść do ciebie na kolacją, czy mogę? — dodał Piotr cichuteńko, żeby nie przeszkadzać wicehrabiemu, który dotąd jeszcze nie skończył opowiadania.
— Nie, nie możesz! — roześmiał się w głos Bołkoński, dając mu do zrozumienia ciepłym ręki uściskiem, jak niepotrzebnem wydało mu się owe pytanie ceremonjalne ze strony przyjaciela.
Chciał mu jeszcze coś powiedzieć, gdy powstali książę Bazyli i jego córka. Zaczęto usuwać się, aby im do drzwi głównych drogę utorować.
— Chciej nam wybaczyć, kochany wicehrabio — przemówił książę Bazyli zmuszając ugrzecznionego Mortemart’a, żeby nie ruszał się wcale z fotelu. — Ten nieszczęsny bal w poselstwie Angielskiem, pozbawia nas największej przyjemności i musimy przerwać twoje tak zajmujące opowiadanie. Ze szczerym żalem opuszczamy twój najmilszy wieczór, kochana Anno Pawłówno!
Jego córka potrafiła przesunąć się pomiędzy krzesłami, przytrzymując suknię jedną ręką, i z uśmiechem wiecznym na ustach. Piotr wytrzeszczył oczy na tę piękność olśniewającą, z zachwytem pomięszanym z rodzajem trwogi zabobonnej.
— Prześliczna! — bąknął książę Andrzej od niechcenia.
— Bezwątpienia! — odrzucił Piotr.
Książę Bazyli uścisnął dłoń obu, obok nich przechodząc.
— Zlituj się pani! — zwrócił się błagalnie do Anny Pawłówny — okrzesaj mi trochę tego niedźwiadka. Mieszka u mnie rok blisko, a raz pierwszy widzę go w porządnem towarzystwie. Nic zaś tak nie kształci i nie cywilizuje młodego człowieka jak towarzystwo dam dystyngowanych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.