Wojna światów/Księga I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wojna światów
Wydawca Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Wentz'l
Tytuł orygin. The War of the Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Jak wróciłem do domu.

Co do mnie z całej ucieczki pamiętam tylko uderzanie o drzewa i ciągłe potykanie się o poplątane wrzosy. Wciąż miałem przed oczyma ten bezlitosny miecz zagłady, ów promień tajemniczego żaru, który już, już miał mię dosięgnąć. Biegłem stale przed siebie. Wreszcie nie mogłem biedz już dalej i wyczerpany ucieczką i wzruszeniem, padłem przy drodze koło jakiegoś mostu i leżałem bez ruchu.
W stanie tym musiałem się znajdować dość długo.
Wreszcie wstałem zdziwiony, nie zdając sobie sprawy z tego co się stało. Strach opuścił mię, zgubiłem kapelusz, kołnierzyk miałem rozpięty. Kilka minut temu istniały dla mnie prawdziwie tylko trzy rzeczy: okropność nocy, nieskończoność przestrzeni w naturze, moja własna bezbronność, zgroza i blizka śmierć. Teraz mój punkt widzenia zupełnie się odmienił. Pomimo, iż nie odczułem żadnego wyraźnego przejścia z jednego stanu w drugi, byłem znów sobą samym, zwykłym porządnym obywatelem. Puste pole, szybka ucieczka, szalejące płomienie były czemś nakształt snu, pytałem sam siebie, czy to wszystko istotnie miało miejsce. Nie chciało mi się temu wierzyć. Podniosłem się i zacząłem wchodzić na pochyłość mostu. Umysł mój był jedną pustą kartą zdumienia, muskuły i nerwy bez wszelkiej energii, szedłem zataczając się jak pijany. Na moście ukazały się dwie postacie, był to jakiś robotnik z małym synkiem, pozdrowił mię, chciałem pomówić z nim, lecz zamiast tego mruknąłem tylko coś niewyraźnego i szedłem dalej.
W Maybury, jakiś pociąg niby długa wstążka dymu i wężowata linia oświetlonych okien, przebiegł mi przed oczyma, zaturkotał, zahuczał i poleciał dalej. W bramie pewnego domu stała gromadka rozmawiających ludzi; wszystko to było tak prawdziwe, tak dobrze znane a tamto, co za mną zostało jakżeż okropne, fantastyczne. Takie rzeczy, powtarzałem sobie, nie mogą się dziać w rzeczywistości.
Jestem może człowiekiem wyjątkowym, lecz czasem doznaję dziwnego oderwania się duszy od swego ja i otaczającego mię świata i obserwuję rzeczy te jak coś oddalonego w czasie i przestrzeni nie mającego nic wspólnego z napięciem i tragicznością rzeczywistego życia. Tego wieczora uczucie to było bardzo silnie rozwinięte.
Lecz jak pogodzić z sobą tę oto ciszę i spokój z szybko grasującą śmiercią zaledwie o dwie mile ztąd.
Słychać było pracę maszyn elektrycznych, wszystkie latarnie się paliły. Zatrzymałem się przy jednej gromadce ludzi.
— Jakież nowiny z błoń? — spytałem.
— Co takiego? — spytał jeden z nich odwracając się.
— Co słychać na błoniach? — powtórzyłem.
— Czyś pan tam nie był? — spytali mężczyźni.
— Ludzie coś powaryowali z temi błoniami, rzekła kobieta, o cóż to chodzi?
— Czy nie słyszeliście o ludziach z Marsa? — rzekłem. Istotach z Marsa?
— Aż nadto, rzekła kobieta. Dziękuję — i wszyscy troje śmiać się zaczęli.
Czułem się upokorzonym i zawstydzonym; próbowałem bezskutecznie opowiedzieć im, co widziałem. Poczem oni znowu śmiać się zaczęli z moich urywanych zdań.
— Usłyszycie więcej niezadługo — rzekłem i poszedłem do domu.
Wchodząc, przestraszyłem żonę moją zmienioną twarzą. Wszedłem do jadalni, napiłem się trochę wina i, jak tylko zdołałem nieco się uspokoić, opowiedziałem jej co zaszło. Nietknięty obiad stał na stole dopóki nie skończyłem mego opowiadania.
— Jedna jest tylko w tem wszystkiem pociecha, rzekłem, chcąc zatrzeć przykre wrażenie, są to najpowolniejsze istoty jakie kiedykolwiek widziałem. Mogą więc pozostać w tym dole i zabijać ludzi, którzy się do nich zbliżą; ale nie będą mogły z niego wyjść... Lecz ten okropny ich wygląd!
— Nie mów już więcej, rzekła żona moja, kładąc rękę na mojem ramieniu.
— Biedny Ogilvy! i pomyśleć że on tam może leży nieżywy!
Żona moja przynajmniej uwierzyła memu opowiadaniu, skoro zaś spostrzegłem jak blednie, urwałem nagle.
— Oni mogą tu nadejść — powtarzała nieustannie.
Namówiłem ją by się pokrzepiła winem i starałem się uspokoić.
— Oni mogą się zaledwie poruszać — rzekłem.
Dla uspokojenia jej i siebie, zacząłem powtarzać wszystko, co mówił niegdyś Ogilvy o niepodobieństwie utrzymania się mieszkańców Marsa na ziemi, szczególny nacisk kładąc na trudności, wynikające z szybszego obrotu ziemi naokoło swej osi. Na powierzchni ziemi siła ciążenia powszechnego jest trzy razy większa niż na Marsie. Mieszkaniec Marsa zatem u nas ważyć będzie trzy razy więcej niż u siebie, podczas kiedy siła jego muskułów pozostanie ta sama. Jego własne ciało stanie się więc dlań najcięższą przeszkodą. Takiem zaiste było ogólne mniemanie. Zarówno „Times“ jak „Daily Telegraph“ n. p. utrzymywały dnia następnego to samo z największą pewnością siebie, zapomniały tylko razem ze mną o dwóch wpływach neutralizujących.
Atmosfera ziemska zawiera, jak nam już wszystkim wiadomo, znacznie mniej argonu, a więcej tlenu niż Mars. Ożywczy wpływ tlenu niewątpliwie przeciwważył zwiększony ciężar ich ciał. Drugą zaś zapoznaną przez nas okolicznością było, że tak wysoko posunięta wiedza mechaniczna, jaką posiadali Marsyjczycy, przezwyciężyć mogła trudność tę w razie potrzeby.
Wówczas wszakże nie brałem tego wszystkiego w rachubę, pewny byłem przeto, że jesteśmy zupełnie bezpieczni od napaści obcych przybyszów. Z pomocą posiłku i wina oraz z potrzeby dodania odwagi żonie, uczułem się niezadługo śmiałym i bezpiecznym.
— Jest to jednak bardzo lekkomyślnie z ich strony i uczynili to zapewne dlatego, że stracili głowę ze strachu. Może nie spodziewali się zastać tu istot żyjących — a szczególniej istot inteligentnych, rzekłem. Jedna bomba, rzucona do dołu, wszystkich ich zabije.
Szczególne podniecenie dnia tego sprawiło, iż umysł mój nadzwyczaj dobrze zapamiętał najdrobniejsze szczegóły. Dziś jeszcze doskonale przypominam sobie nasz stół jadalny, słodką a zaniepokojoną twarz mojej drogiej żony, patrzącą na mnie z pod różowego abażuru, biały obrus ze srebrnem i kryształowem nakryciem (bo w owych czasach nawet filozofowie posługiwali się pewnym komfortem) — czerwone wino w kieliszku — wszystko to jest niby odfotografowane w mej pamięci.
Przeplatając deser papierosem, siedziałem tak w końcu stołu, żałując nieoględności Ogilvyego i przedstawiając krótkowidzące tchórzostwo mieszkańców Marsa.
Tak też zapewne mówił do swej samicy zacny dodo na wyspach Ś­‑go Maurycego, kiedy, wygodnie rozparty na gnieździe ujrzał poraz pierwszy zawijający do brzegu okręt pełen zgłodniałych i nielitościwych marynarzy. „Jutro zadziobiemy ich na śmierć, moja kochana.“
Nie wiedziałem tego wówczas, lecz to był ostatni cywilizowany obiad, jaki spożyłem w ciągu wielu, wielu strasznych dni.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Maria Wentz'l.