Wills zbrodniarz/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
NASZYJNIK.

Pani Cathcart zdziwiła się wielce, otrzymawszy zaproszenie na obiad do domu córki i zięcia. Posłała tegoż rana Edycie czek na trzysta funtów, otrzymany od maklera. Sprawa ta jednak nie mogła być ze sobą w związku, gdyż listy minęły się w drodze.
Nie wiedziała dobrze zrazu, czy przyjąć zaproszenie. Rozmyślała, czy nie lepiejby było zachować dotychczasowy stosunek z Gilbertem.
W każdym jednak razie, mimo swych wad była dobrą strategiczką. Odrzucenie nie mogło przynieść żadnych korzyści, a z przyjęcia dało się coś może wyciągnąć.
Zdumiało ją też, że zastała tam Mr. Warrella, była zdziwiona i potrosze zmieszana. Ale teraz, kiedy córka jej wiedziała już wszystko, nie istniał właściwie powód, by miała się czuć nieswojo.
Swoim zwyczajem opanowała go od pierwszej zaraz chwili po powitaniu w małym saloniku przy St. Johns Wood.
Był to nader miły obiadek. Gilbert okazał się niezrównanym gospodarzem, a dawna wesołość i pogoda odżyły w nim poniekąd. Pamiętając o tem co mu powiedziała pani Cathcart, dawał Warrell pilne baczenie, czy nie odkryje jakichś oznak rozdźwięku pomiędzy mężem i żoną, że zaś był przedewszystkiem człowiekiem interesu, tem usilniej może jeszcze badał, by znaleźć potwierdzenie wzmianek pani Cathcart odnośnie do tego, iż stosunki domowe Gilberta nie były w porządku.
Leslie Frankfort, który brał także udział w przyjęciu, został wzięty na spytki przez swego starszego wspólnika, który atoli nie mógł zeń wyciągnąć żadnej wiadomości, zdolnej rozprószyć wątpliwości w duszy Mr. Warrella.
Leslie Frankfort, młody, wesoły światowiec, nie wiedział o tem nic a nic, podobnie jak jego towarzysz. Doznał wszakże pewnego uspokojenia, wymiarkowawszy, iż przynajmniej gospodarstwu domowemu przyjaciela nie zagraża bezpośrednia ruina.
Obiad miał przebieg doskonały, jedzenie było świetne, jakby przysposobione przez epikurejczyka, co istotnie miało miejsce, gdyż Gilbert pomógł żonie w ułożeniu menu.
Rozmawiano o sprawach ogólnych, powierzchownie, jak zawsze w ciągu tego rodzaju przyjęć towarzyskich. Tematy były dokładnie te same, jakie poruszają damy i mężczyźni u tysiąca innych stołów obiednych w całej Anglji. Zgoła bezwiednie zaczęto mówić o całym szeregu wstrząsających opinją włamań, jakie popełniono w czasach ostatnich, w Londynie. Było rzeczą oczywistą, że rozmowa potoczy się tą koleją, tembardziej, że sama pani Cathcart, z wielką śmiałością podjęła kwestie włamania do kasy firmy Warrella.
Nie, nie, — rzekł Mr, Warrell, potrząsając głową — muszę powiedzieć niestety, że nie posiadamy dotąd żadnej poszlaki. Wprawdzie policja wzięła sprawę w ręce, ale obawiam się, że nie schwytamy nigdy człowieka, czy ludzi, którzy dokonali zbrodni.
— Przypuszczam, że nie byłoby to panu wcale na rękę, gdyby ich schwytano! — powiedział Gilbert spokojnie,
— Nie wiem, doprawdy — odparł Warrell — ale możnaby w takim razie, sądzę, odzyskać klejnoty.
Gilbert Standerton roześmiał się, ale urwał zaraz, pytając.
— Klejnoty?
— Wszakże musisz pamiętać Gilbercie, — wmieszał się Leslie — mówiłem ci, że mieliśmy w trezorze naszyjnik, będący własnością klijentki, jednej z owych, spekulujących, które nas zaszczycają powierzaniem interesów swoich.
Ostrzegawcze spojrzenie kompanjona zamknęło mu usta, zaś spekulująca dama błysnęła ze złością oczyma na niedyskretnego młodzieńca.
— Naszyjnik był mój! — rzuciła ostro.
— Oo! — powiedział Leslie przeciągle i cała ta rozmowa utraciła dlań wszelkie zainteresowanie. Gilbert się uśmiechnął, widząc kłopot przyjaciela.
— Naszyjnik? — powtórzył — własność pani? To dziwne...
— Tak, mój naszyjnik! — potwierdziła. — Złożyłam dla bezpieczeństwa w firmie Mr. Warrella. I oto okazało się, jakiego rodzaju było to bezpieczeństwo.
Mr. Warrell jął się usprawiedliwiać na wszelkie możliwe sposoby. Sprawa była dlań bardzo przykrą z rozmaitych powodów. Zawrzał gniewem wielkim na niedyskretnego młodzieńca, który swe uprzywiljowane stanowisko we firmie zawdzięczał raczej udziałowi akcyjnemu swego zmarłego ojca, niż jakiemukolwiek sprytowi, czy działalności osobistej.
— Jakiegoż to rodzaju był naszyjnik? — spytał Gilbert. — Nie czytałem nigdzie opisu,
— Opis nie został opublikowany! — rzekł Mr. Warrell, spiesząc z pomocą kljentce, która, jak to widział z oznak niewątpliwych bliską była utracenia panowania nad sobą. — Chcieliśmy, by rzecz została między nami i by jej nie pochwyciły dzienniki.
Z wielkim taktem nadała Edyta inny tok rozmowie i po kilku minutach zaczęto zapalczywie dysputować w kwestji, która nigdy nie chybi w wywołaniu wielkiego zainteresowania. Podjęto wzniosły problem religji.
Przy tej sposobności należy zaznaczyć, że pani Cathcart odgrywała rolę przywódczyni w pewnych kołach i była zdecydowaną zwolenniczką Kościoła oficjalnego. Jeśli dodamy, że Mr. Warrell wyznawał poglądy liberalniejsze, a Leslie był jawnym wolnomyślicielem, to łatwo zrozumieć, że były tu wszystkie elementy nader gorącego sporu, który w sferze mniej kulturalnych ludzi mógł przybrać nader ostre formy.
Chociaż droga wyjścia, obrana przez Edytę była wielce drastyczna, młoda kobieta doznała wielkiej ulgi, gotowa raczej pozbawić praw państwowości Kościół....., lub w razie potrzeby, nawet sam Kościół anglikański, niżby stawiano pod pręgierz zły czyn matki.
Mimo nieugiętego stanowiska pani Cathcart, wojowniczych występów Lesliego i dobrodusznej tolerancji Mr. Warrella, którego zapatrywania były nader trudne do zwalczenia, obiad miał do końca przebieg miły, potem zaś udali się goście do małego saloniku na piętrze.
— Niestety, muszę kochanych państwa opuścić! — powiedział Gilbert.
Dochodziła dziesiąta, a on naprzód już zawiadomił żonę, że o tej porze właśnie ma coś do załatwienia.
— Zdaje się, drogi przyjacielu, — rzucił Leslie — żeś pan przystał do cechu dziennikarzy! Przed kilku dniami widziałem cię wieczór w Fleet-Street.
— Nie byłem tam! — odparł Gilbert krótko.
— Musiał to być zatem sobowtór! — rzekł Leslie,
Edyta nie poszła na górę wraz z towarzystwem. Tuż przed przyjęciem poprosił ją Gilbert z pewnem wahaniem, by mu przyrządziła pakiet zakąsek.
— Możliwe jest, — powiedział — że znaczną część nocy spędzę poza domem. Pewien człowiek ma mnie zawieźć autem do Brightonu, gdzie mam spotkanie z kimś.
— Czy przez całą noc będziesz nieobecny? — zapytała z pewnem zaniepokojeniem.
Zaprzeczył gestem głowy.
— Nie, wrócę około czwartej.
Pomyślała w duchu, że jest to zgoła dziwna pora spotykania się z ludźmi, ale nie uczyniła żadnej uwagi.
Gdy małe towarzystwo udało się na górę, przypomniała sobie o zakąskach i poszła do kuchni zobaczyć, czy kucharka przyrządziła je należycie.
Zawinęła to potem w papier i wsunąwszy o płaskiej puszki wycieczkowej, wróciła na kurytarz.
Płaszcz Gilberta wisiał na wieszadle. — W chwili, gdy wkładała puszkę w kieszeń, przeszkodził jej dziennik. Wyjąwszy go, uczuła od palcami coś ślizkiego, luźnego.
Uśmiechnięta z powodu niedbalstwa męża, sadziła w kieszeń rękę, chcąc usunąć przedmiot.
Twarz jej przybrała wyraz napięcia.
— Cóż to było?
Palce objęły bezwiednie przedmiot spoczywający na dnie kieszeni i dobyły go.
Miała na dłoni, oświetlony jasno elektryczną lampą sufitową lśniący naszyjnik z djamentów.
Przez chwilę czuła, że mały kurytarzyk tańczy jej pod stopami, ale zaraz opanowała się.
— To był jej naszyjnik.
Nie ulegało żadnej wątpliwości. Obracała go w rękach drżących.
W jakiż sposób posiadł go? Skąd wziął?
Błysła jej w głowie myśl zbyt straszna, by ją mogła śledzić do końca.
Gilbert włamywaczem? To głupstwo oczywiste! Spróbowała uśmiechnąć się bezskutecznie. Każdej niemal nocy wychodził z domu. Był nawet nieobecny przez wszystkie noce tygodnia, w którym dokonano kradzieży.
Posłyszawszy kroki na schodach, wetknęła naszyjnik w wycięcie sukni.
Był to Gilbert. Nie zauważył wyrazu jej twarzy.
— Gilbercie! — zawołała, a na ton jej głosu nastawił uszy.
Potem obrócony ku niej, ogarnąwszy ją spojrzeniem, spytał.
— Co ci się stało?
— Chodź ze mną na chwilę do jadalni! — powiedziała, a głos własny dochodził ją, jakby zdała, przytem były to niejako słowa osoby innej.
Otwarł drzwi jadalni i weszli. Na stole widniały jeszcze resztki skończonego właśnie obiadu, a różowawy blask sufitowej lampy oświecał powabny nieład kwiatów, srebra i szkła.
Zamknął za sobą.
— Cóż się stało? — spytał.
— To! — odrzekła spokojnie, dobywając z za gorsu naszyjnik.
Spojrzał na klejnoty, a żaden mięsień twarzy jego nie drgnął nawet.
— To? — powiedział. — A cóż to jest?
— Mój naszyjnik!
— Twój naszyjnik? — powtórzył głucho. — Czy jest to może naszyjnik, który utraciła matka twoja?
Nie mając sił, by mówić, skinęła tylko głową.
— To niezmiernie dziwne! — powiedział wyciągnął dłoń i jął oglądać brylantową agrafę.
— To jest twój naszyjnik? — rzekł. — Cóż za dziwny zbieg okoliczności!
— Skąd go wziąłeś? — spytała.
Nie dając odpowiedzi, patrzył na nią tępym wzrokiem, w którym wyczytać nie mogła an rozmysłu, ani żadnego dobrego znaku.
— Skąd go wziąłem? — powtórzył spokojnie. — A któż ci powiedział, żem go wogóle wziął?
— Znalazłam w twojej kieszeni! — powiedziała, dysząc ciężko. — O, Gilbercie, niema celu zapierać się, że tam był i że wiedziałeś o nim. Mów, skąd go wziąłeś?
Po dłuższej pauzie, powiedział.
— Znalazłem.
Brzmiało to niezręcznie i uświadamiał sobie ten fakt dobrze.
Powtórzyła pytanie.
— Nie mogę ci tego dziś powiedzieć! — odparł swobodnie. — Sądzisz pewnie, że skradłem te klejnoty? Wyobrażasz sobie niezawodnie, że jestem włamywaczem?
Mimo uśmiechu, usta jego ściągnięte miały wyraz twardy.
— Czytam to w oczach twoich! — ciągnął dalej. — Tłumaczysz sobie moją częstą nieobecność w domu i wystąpienie z urzędu tem, że jąłem się zawodu bardziej lukratywnego?
Roześmiał się w głos.
— Tak uczyniłem istotnie! — dodał. — Ale nie jest to zawód włamywacza. Zaręczam ci — tu głos jego nabrał szyderczej powagi, — że nigdy, w całem życiu nie rozbiłem kasy. Daję także słowo honoru, iż nie ukradłem nigdy najdrobniejszego nawet przedmiotu.
Urwał nagle, może by nie powiedzieć zbyt wiele. Ona zaś pochwyciła chciwie tę nikłą słomkę, jaką jej podał.
— Czy tak? Czy naprawdę? — rzekła porywczo, kładąc mu dłoń na piersi, — Czy tak jest istotnie? O, wiem dobrze, iż jestem głupia, szalona, niesprawiedliwa, ordynarna... wszystko, co chcesz! Jakże mogłam powziąć owo straszne podejrzenie względem ciebie? Ale przyznaj, mogło się tak wydawać? Nieprawdaż? Mogło?
— Istotnie, mogło się tak wydawać! — potwierdził z powagą.
— Powiedzże mi, w jaki sposób wszedłeś w posiadanie tych klejnotów! — nalegała.
— Powtarzam, znalazłem je i to jest prawdą zupełną. Nie miałem zamiaru... — urwał znowu. — Znalazłem to poprostu na ziemi.
— Czyż nie byłeś niezmiernie zdziwiony i czy nie doniosłeś zaraz policji?
Potrząsnął głową.
— Nie! — powiedział. — Nie byłem zdziwiony i nie doniosłem policji. Miałem zamiar zwrócić to, bowiem klejnoty nie mają dla mnie ostatecznie wartości.
— Nie rozumiem cię dobrze Gilbercie — powiedziała z pewnym smutkiem. — Czyż wartość ma dla nas tylko to co posiadamy?
— Zależy od okoliczności — odrzekł swobodnie. — W tym atoli specjalnym przypadku, mogę ci zaręczyć, że przyniosłem ten naszyjnik dziś wieczór do domu, z zamiarem włożenia go w małą puszkę i posłania do prezydjum policji. Wierz, czy nie. Toteż z tego powodu zdziwiłem się wielce w czasie obiadu, gdyście mówili o stracie naszyjnika matki twojej, podczas gdy ja właśnie znalazłem naszyjnik.
Patrzyli na siebie, a Gilbert trzymał klejnoty na dłoni, jakby ważąc i potrząsał nimi mechanicznie.
— Cóż teraz z tem począć? — spytała bezradnie. — Nie widzę wyjścia. Może najlepiej będzie, jeśli trzymając się pierwszego zamiaru, odeślesz to policji? — dodała z wahaniem. — O, — przypomniała sobie nagle z pewną niechęcią — przywłaszczyłam sobie niesłusznie trzysta funtów.
— Trzysta funtów?
Obejrzał ponownie klejnoty.
— To warte dużo więcej, niż trzysta funtów!
W kilku słowach opowiedziała mu, w jaki sposób naszyjnik zginął i dlaczego znalazł się w trezorze Warrella jako zastaw.
— Cieszę się, słysząc, że winę ponosi matka, nie zaś ty sama. Miałem obawę, że wdałaś spekulacje giełdowe.
— Czyby ci to było nieprzyjemne? — spytała żywo.
— Tak, potrosze, — odparł — dość, gdy jedna część rodziny spekuluje.
— Czy ty spekulujesz na wielką skalę, Gil-bercie? — spytała z powagą.
— Potrosze! — odrzekł.
— Nie potrosze! — poprawiła. — Interesy giełdowe, to spekulacja.
— Staram się zyskać pieniądze dla ciebie! — rzekł szorstko.
Były to słowa najtwardsze, jakie wyrzekł przez czas krótki ich małżeństwa i spostrzegł, iż ją zraniły boleśnie.
— Przebacz, — powiedział łagodnie — wiem, że było to brutalne, ale nie miałem zamiaru obrażać cię. Oburzyłem się tylko w duchu własnym na niesprawiedliwość losu. Czy chcesz wziąć ten naszyjnik, czy ja mam go przechować?
— Wezmę go! — przystała. — Ale czyby nie donieść policji, gdzieś to znalazł? Leży tam może w pobliżu więcej jeszcze łupów z innych rozbojów.
— Nie jestem tego zdania! — odparł z lekkim uśmiechem. — Nie mam zgoła ochoty sprowadzić sobie na kark wściekłości osławionej bandy opryszków. Wiem i tak doskonale, że zalicza się do najniebezpieczniejszych i najbezwzględniejszych, jakie istnieją w świecie. Ale już dochodzi pół do jednastej — dodał, muszę jechać niezwłocznie.
Podał jej rękę, ona zaś przyjęła ją, trzymając nawet dłużej w swej dłoni, niż to było jej zwyczajem.
— Bądź zdrów! — powiedziała. — Bez względu na rodzaj twego zawodu, niech ci sprzyja szczęście.
— Dziękuję ci! — odparł.
Wróciła powoli do gości, nie orjentując się lepiej w sytuacji. Wierzyła mężowi, atoli w tem co mówił tkwiła jakaś rezerwa, która na równi z ostrożnie odważanemi słowami świadczyła wyraźnie, że mógłby był, gdyby tylko zechciał, powiedzieć znacznie więcej.
Nie wątpiąc w słowo jego, że nigdy niczego nie ukradł, tembardziej silnie postanowiła jeszcze rozwiązać zagadkę i po odejściu gości, zajęła się gorliwem pisaniem listów. Zaledwo, o późnej porze legła na spoczynek, posłyszała kroki na schodach. Jęła nadsłuchiwać z napięciem.
Mijając jej drzwi, zapukał zlekka, mówiąc:
— Dobranoc!
— Dobranoc! — odrzekła.
Słyszała, jak zamyka zcicha drzwi swego pokoju i przeczekawszy około pół godziny, wy-wnioskowała z trzasku tastra elektrycznego, że zgasił światło i legł spać.
Wówczas wyśliznęła się cicho z łóżka, zarzuciła peniuar i zeszła powoli do kurytarza dolnego, przypuszczając, że wisi tam jego płaszcz.
Powzięła myśl fantastyczną i dziką zgoła, że w płaszczu tym znajdzie może jakieś dalsze poszlaki, mogące jej posłużyć w przedsięwziętem poszukiwaniu prawdy. Ale kieszenie były puste.
Uczuła coś mokrego na rękawie i wywnioskowała stąd, że deszcz pada. Potem wróciła do swej sypialni, otwarła bez szelestu drzwi i podszedłszy do okna, wyjrzała w ulicę. Ranek był pogodny, a ulice suche. Spojrzała na dłonie swoje. Były pokryte krwią!
Zbiegła ponownie schodami i zakręciła światło w kurytarzu.
Na rękawie płaszcza i na chodniku schodów, hen aż w górę, widniały wyraźnie małe krople krwi. Bez namysłu pobiegła do jego drzwi i zapukała.
Odpowiedział zaraz.
— Kto tam?
— To ja, chcę z tobą pomówić!
— Jestem trochę zmęczony! — oświadczył.
— Wpuść mnie, proszę! Muszę koniecznie widzieć się z tobą!
Spróbowała naciskać klamkę, ale drzwi były zaryglowane z zewnątrz. Po chwili łóżko zatrzeszczało, rozebrzmiały kroki, odsunięto rygiel, a przez szybę ponad drzwiami błysło światło.
Zauważyła, że był niemal ubrany.
— Co ci się stało w ramię? — spytała.
Było troskliwie obandażowane.
— Lekkie skaleczenie! — powiedział. — Rzecz bez znaczenia.
— Skądże się to wzięło? — zapytała z niecierpliwością.
Opadała niemal z sił. Radaby usłyszeć choć by o zderzeniu automobilów, czy innym wypadku ulicznym, na jakie narażeni bywają mieszkańcy wielkich miast. Ale Gilbert nie dawał żadnego objaśnienia.
Poprosiła, by jej pokazał ranę. Wzbraniał się, ale ona nastawała. W końcu rozwinął bandaż i pokazał brzydką małą, otwartą ranę na przedramieniu. Miała brzegi szarpane i nie dość gładkie, jak na skaleczenie nożem, lub odłamkiem szkła.
Odnalazła drugą jeszcze ranę wielkości pół — złotówki, tuż przy łokciu.
— Wygląda to na ranę postrzałową! — zaopiniowała. — Kula prześliznęła się wzdłuż mięśni ramienia i wyszła w okolicy łokcia.
Nie rzekł nic.
Przyniosła z łazienki ciepłej wody, obmyła ramię, potem zaś przyłożywszy chłodzącą maść, zbandażowała jak się dało.
Nie wróciła już do pytań, w jaki sposób poniósł owo skaleczenie. Nie był to czas, ni miejsce odpowiednie.
— Zmarnowała się w twej osobie świetna pielęgniarka! — zauważył, gdy skończyła.
— A w twej osobie zmarnował się świetny człowiek — odparła — i mam wrażenie właśnie z mojej winy.
— Proszę cię, wybij sobie te myśli z głowy! — powiedział szorstko niemal. — Mężczyzna jest tem, co ze siebie zrobi. Znasz, chyba przysłowie: ...Jeśli dwaj ludzie razem czynią coś złego, pokutować za to musi każdy z osobna... Tedy, choćbyś nawet wywarła na moje życie wpływ niekorzystny, ja ostatecznie ponoszę za to odpowiedzialność.
— Nie jestem o tem w pełni przekonana! — rzekła.
Zrobiła mu lekki temblak, w którym mogło spoczywać wygodnie zranione ramię.
— Poślubiłeś mnie z miłości, dając wszystko, coby każda, normalnie czująca kobieta znać musiała za cenne i święte. Ja zaś nie odpłaciłam ci niczem. Od samego zaraz początku upokorzyłam cię, mówiąc, dlaczego wyszłam za ciebie. Masz tylko tę, wątpliwą satysfakcję, że noszę twoje nazwisko. Nieustannie żywisz niejaką urazę, żyjąc obok kobiety, która patrzy ciągle na twe czyny i zamiary w sposób krytyczny. Czyż nie ponoszę za to odpowiedzialności?
Nastała długa cisza, potem zaś powiedziała ona.
— Uczynię wszystko, czegobyś zażądał odemnie.
— Pragnę tego tylko, byś była szczęśliwą! — odrzekł.
Głos jego miał znowu to metaliczne, twarde brzmienie, jakie słyszała już nieraz przedtem.
Zarumieniła się zlekka. Wyrzeczone słowa kosztowały ją dużo, on zaś odrzucił je. I miał słuszność, musiała przyznać w duchu.
Opuściła go i spotkali się dopiero przy śniadaniu porannem. Zamieniwszy kilka słów powitania, skierowali uwagę na dzienniki. Edyta czytała swój w milczeniu, powtarzając czasem którąś ze szpalt, budzącą w niej większe zainteresowanie. Potem złożywszy pismo na stole, powiedziała, nie podnosząc oczu.
— Dowiaduję się właśnie, że włamywacze nasi splądrowali wczoraj w nocy Bank Północno-Prowincjonalny.
— Czytałem to również! — odrzekł — także nie podnosząc oczu.
— Jeden z nich został postrzelony przez uzbrojonego strażnika banku.
— I o tem czytałem! — rzekł Gilbert.
— Postrzelony! — powtórzyła, spoglądając na jego zbandażowane ramię.
Skinął głową.
— Dziennik mój zda się jest świeższem, niż twój wydaniem! — rzekł tonem uprzejmym. — Postrzelony zmarł skutkiem odniesionej rany. Zwłoki jego znaleziono w dorożce automobilowej. Nie podano tu jego nazwiska, ale wiem,... przypadkowo, że był to nader miły, okazały człowiek, nazwiskiem Persh. Biedaczysko — zakończył w zadumie. — Było to coś w rodzaju poetycznej sprawiedliwości.
— Jakto? — spytała,
— Ma to właśnie na sumieniu! — powiedział Gilbert, wskazując z gniewnym uśmiechem ramię swoje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.