Willa pana regenta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

C
Chcąc się dostać do Lasku, trzeba było z szosy zwrócić na lewo, na drogę boczną, piaszczystą, szeroką i nad potrzebę i nad zwyczaj.
Ziemia była licha, więc jej nie żałowano, a gdy podróżnym zdawało się, że środkiem drogi za głęboki jest piasek, zjeżdżali na bok, na skraj pola i znajdowali taki sam piasek, tylko jeszcze głębszy. I naprawdę rozróżnić było trudno, gdzie droga, a gdzie brzegi pola, gdyż rowy zasypały się i zarosły, garby zagonów wiatr porozdmuchywał, brózdy zasypał i zatarł wszelkie ślady sochy, którą niegdyś, niegdyś, para chudych wołów tędy ciągnęła.
Niegdyś, gdyż teraz wołów z sochami na tem polu nie ujrzy, wielki kawał ziemi folwarcznej, nędznej, zysków nie dającej, zapuszczono odłogiem — jałowiec na niej porastał, gdzie niegdzie sosenka karłowata sterczała, lub tez z ziarn, przyniesionych przez wiatr, wyrastały młode choinki.
Dalej, gdzie się chłopskie zaczynały grunta, znać już było walkę rolników z podróżnymi. Chłop praw swoich zrzec się nie chciał i własności swej bronił uparcie; podczas orki część drogi dla siebie zagarnął, żeby zaś wyjazd na zagonki utrudnić, rowy przekopywał szerokie, prostopadle do drogi. Pola sobie przez to jeszcze więcej psuł i zajmował, ale miał satysfakcyę prawdziwą, gdy nocną porą, gromada Żydów, wielką furą na jarmark dążących, w taką zasadzkę wpadła... Poznać to można było nazajutrz po licznych śladach stóp ludzkich i kopyt końskich, po uszkodzeniu nasypu nad rowem, resztkach słomy i siana, które się z przewróconego wozu wytrząsnęły.
Cieszył się chłop ze złej przygody szkodników, a szkodnicy po dawnemu pole mu psuli, bo rów w piasku wykopany długo nie trwa; nasyp, trochę siłą własnego ciężaru, trochę przez wiatr zdmuchnięty, do dołu się zsuwa, i po niedługim czasie ani poznać, że rydel ziemię w tem miejscu poruszał.
Szła taka droga szkaradna aż do samej Pokornicy, wsi dużej, coś ze sześćdziesiąt chałup liczącej, za Pokornicą zaś trochę twardziej już i mniej piaszczysto było, ale też nie rozkosznie. Ziemia licha, jałowa, wielkie miała grymasy, i trzeba było jej bardzo dogadzać, żeby trochę ziarna na chleb dała. Żyli jednak na niej ludzie i z głodu nie marli, a gdy lato nadeszło, to i te biedne zagonki ustroiły się w zieleń. Nie uświecił tam wprawdzie pszenicy, ale żyto było niezgorsze, i owies, i tatarka, i kartofle — wszystko co trzeba...

Dawnymi czasy za Pokornicą ogromne się lasy ciągnęły, teraz niema już ich prawie; wycięte, wykarczowane, gdzie niegdzie tylko zieleni się kilka zagajników, rozrzuconych na płaszczyźnie.
Widać od jednego z nich wziął swoją nazwę o kilka wiorst za Pokornicą leżący folwark Lasek.
Stoi on samotnie na uboczu, wśród pól, ukryty w grupie drzew, a chcąc do niego drogę znaleźć, trzeba o nią w Pokornicy, w karczmie Żyda zapytać. Drożyna to polna, wązka, wyboista, kręcąca się niby wąż i z innymi takimiż wężami posplatana. Dobrą trzeba było mieć pamięć, żeby się nie omylić i dokładnie jechać według instrukcyi: od karczmy zaraz na lewo do figury, od figury dróżka na prawo, na tę nie zważać, tylko od kopca granicznego na lewo, i jeszcze na lewo, i znów na prawo do grobelki, do młyna — a od młyna już prosto, jak strzelił...
Okolica płaska, nie urozmaica jej najmniejszy nawet pagórek, tylko kępy drzew wioski i pas żywszej roślinności nad rzeczką — a rzeczka to także, żal się Boże, wązka, pokręcona, maleństwo. Jeszcze z wiosną, albo na jesieni, i to bardzo mokrej, wody bywa dość, — ale podczas lata, gdy słońce dobrze przypiecze, to ją spragniona ziemia tak wypije, że ledwie trochę na dnie pozostawi.
Psi los ma młynarz z tą wodą i ciągłe utrapienie; radzi sobie jak może, grobelki, zastawki różne wciąż buduje, ale i to niewiele pomaga, i jak suchy rok przyjdzie, to czasem przez kilka miesięcy młyn stoi, a młynarz, nie jak młynarz, ale jak zwyczajny człowiek, pychę z serca zrzuciwszy, na zarobek chodzi. Dobrze jeszcze, gdy mu się trafi przy cieślach, jako sprawnemu do siekiery, zatrudnienie, ale gdy budowli w okolicy nie stawiają, to na polu robić musi.
Ów młynek, bo młynem nazwać takiego maleństwa nie można, należał do Lasku; zaraz za nim rozciąga się łąka, a dalej pole, gaj i sam folwark.
Mało kto ową dróżką przejeżdżał, i to więcej do młyna, niż na folwark, gdzie gość bywał rządkiem zjawiskiem; to też i karczmarz pokornicki i chłopi dziwili się bardzo, ujrzawszy jakiś nieznany ekwipaż.


...Była to duża bryka na resorach, z budą skórzaną...

Była to duża bryka na resorach, z budą skórzaną, z fartuchem; ciągnęły ją trzy konie rosłe, nieźle utrzymane, a powoził chłop przysadzisty, z miną buńczuczną, nosem trochę czerwonym, ubrany w stary mundur pocztylioński.
Właśnie wieczór się robił i ludzie gromadami z pola wracali, gdy bryka przed karczmą stanęła. Powożący z kozia zeskoczył i do budy głowę wsadziwszy, tłómaczył jadącym, że musi tu się zatrzymać, ponieważ konie się zmęczyły, ponieważ trzeba je, gdy cokolwiek wytchną, napoić — i wreszcie, ponieważ trzeba się o dalszą drogę rozpytać.
O czwartej przyczynie, najgłówniejszej, to jest że chciał koniecznie wnętrze karczmy zwiedzić i gardło przepłukać — zamilczał dyskretnie.
Z karczmy wybiegł uprzejmy arendarz i przybyłych grzecznie pod dach zapraszał...
Podróżnych było czworo: mężczyzna, kobieta, chłopczyk pięcioletni i o rok młodsza dziewczynka.
— Niech państwo pozwolą, bardzo proszę — mówił, kłaniając się nizko, arendarz, — bardzo śliczna stancya jest, państwo odpoczną... Państwo pewnie zdaleka...
— Tak — odrzekł podróżny, — zdaleka.
— Ja zaraz poznałem po koniach.
— A wy skąd możecie znać moje konie? — zapytał zdziwiony woźnica.
— Ja i was znam! wiem, że się nazywacie Koguciński, żeście dawniej byli pocztylionem, że teraz utrzymujecie furmanki.
— Osobliwość! a ja was nigdy nie widziałem i po tej drodze jeszcze nie jeździłem.
— Widzicie, panie Koguciński, jak o was ludzie wiedzą. Żydowscy furmani płaczą, że im chleb odbieracie, no — ale każdy chce żyć... Może trzeba siana, może owsa, wszystko tu jest... Państwo do Lasku jadą, to niedaleko, ale po złej drodze koniom należy dać wytchnąć. W Lasku mogą państwo stanąć za godzinę.
— Pan arendarz ma dobre informacye — odezwał się pan Feliks, on to bowiem z żoną i dziećmi ekwipażem Kogucińskiego przybył.
— To nie wielka rzecz wiedzieć — odparł Żyd; — pachciarz z Lasku mówił mi, że pani spodziewa się gości. Pan dobrodziej z dużego miasta... tam lepsze życie, niż na wsi. Pan dobrodziej pewnie urzędnik jest?...
— Nie.
— Pan dobrodziej pewnie kamienicę ma?
— Nie mam, niestety!...
— No, to pan dobrodziej pewnie dla wesołości w mieście mieszka i z kapitału żyje...
— Zapewne.
— Ja to odrazu poznałem na pierwsze wejrzenie. Państwo wyglądają na bogate państwo. Dobry jest urząd, dobra kamienica, dobry folwark, ale kapitał najlepszy. Człowiek ma spokojne życie: obetnie kawałek kupona i więcej nic go nie obchodzi.
— Masz pan słuszność — odrzekł pan Feliks, — i widzę, że posiadasz pan bystry umysł.
— Oj, oj, dlaczego nie! W naszym fachu trzeba mieć dobrą głowę.
Państwo Feliksowie nie chcieli wejść do izby, usiedli przed karczmą na ławce, arendarz poszedł obsłużyć Kogucińskiego, którego na widok flaszek szczególne napadało pragnienie, dzieci zaś chodziły koło bryczki, przypatrując się kurom, dziobiącym resztki obroku, oraz pyzatym dzieciakom wiejskim, które z nieufnością, z obawą i z wielką ciekawością zarazem, wychylały głowy z poza węgłów budynku.
Takich dzieci miejskich, elegancko ubranych, nie widziały one jeszcze nigdy w życiu; szczególnie intrygował je wielki kapelusz dziewczynki.
— Ni sito, ni przetak, — szeptały między sobą.
— Musi capka...
— Ale...
Chłopczyk miejski, więc śmielszy, zbliżył się do bosego, opalonego dzieciaka.
— Nie bój się — mówił, — chodź do nas, coś ci damy.
Dzieciak spoglądał wystraszonemi oczyma, ale nie ruszył się z miejsca.
— Chodź, chodź, dostaniesz karmelek... nie bój się...


— Ady, raku jeden, idź!...

W tej chwili ukazała się kobieta, widocznie matka małego, i pchnęła go dość energicznie, mówiąc:
— Ady, raku jeden, idź, kiedy grzeczne państwo chcą ci coś dać.
Dzieciak zbliżył się o kilka kroków, zatrzymał się, znów zbliżył z wyciągniętemu rączętami, wreszcie pochwycił karmelek, uciekł i zniknął w konopiach, które rosły przy karczmie.
Niezadługo jednak pokazał się znowu, tym razem śmielszy trochę, ale jeszcze zdaleka się trzymał, za nim zjawił się drugi, trzeci i dziewczynka. Po kilku chwilach wahania się i boczenia, nieufność zniknęła, i bose dzieci w najlepszej harmonii zaczęły się bawić z wystrojonemi. Tymczasem Koguciński konie napoił i oświadczył, że jest do dalszej drogi gotów.
Bryczka, stosownie do informacyi arendarza, potoczyła się na lewo i zniknęła w tumanach kurzu. Przed karczmą pozostał arendarz i kilku chłopów.
— Jakieś porządne państwo i ludzkie — rzekł jeden.
— A jeno, wiadomo, że swój swojego szuka; do Lasku co nieporządne nie pojedzie, według tego, że i pani porządna.
— Prawda, kumie, że porządna, to porządna i gospodyni dobra. A pamiętacie, jak tu w nasze strony przybyła? Boże miłosierny! marne to było; ja jenom spojrzał, zaraz rzekłem, że jej trzy ćwierci do śmierci — a i one dzieci też zabiedzone były, bladziuchne, jak woskowe... No i chwalić Boga, odgryzła się...
— Skrzypiącego drzewa najdłużej, i ona się odgryzła i dzieci...
— Bogać ta dzieci! Paniczowi wąs się sypie, a panna, tylko patrzeć, jak wesele będzie. I chleba ona pani ma dość, i nic nikomu nie winna, i trzyma się w swojem gospodarstwie dobrze...
— Moi kochani gospodarze — odezwał się arendarz, — prawdę powiedzieć nie dziw, że ona mocno się trzyma, bo to zawzięta kobieta jest.
— Niby jakże zawzięta, marnego słowa nikomu nie powie...
— Zawzięta jest na swoje spekulacye. Ja tyle lat na to patrzę, to widzę. Ona jeżeli zarobi trzy grosze, to dwa wyda, i to z wielkim rozmysłem, a trzeci schowa. Ona lubi, żeby wszystko było porządnie zrobione; to też zawziętość jest. Ona powiada mi tak: „Mój Abramie, ja sama jestem ekonom i sama dziedziczka, więc mogę swemu ekonomowi wierzyć — ten mnie nie oszuka i nie okradnie.
— Prawdę mówi, sprawiedliwie, prawdę.

— Ona trzyma karbowego; nawet na dobry porządek, to ten karbowy nie jest karbowy, tylko starszy parobek. On idzie orać, idzie kosić, jak każdy inny, cały jego honor w tem, że pilnuje przy młóceniu w stodole i że przerabia zboże w śpichlerzu. Ona prawdę mówi, że sama ekonomem jest; ona dwadzieścia razy na dzień zagląda do budynków, ona wie ile obroku zjada każdy koń, ile paszy ma każda krowa — i dla tego ja mówię, że ona zawzięta kobieta jest...
— Sprawiedliwie ludzie powiadają — rzekł chłop — że pańskie oko konia tuczy...
— Dobrze mówicie, Michale — odrzekł drugi gospodarz, — to jest prawda; żeby wszyscy panowie robili, jak ta pani, toby na świecie było dobrze...
Arendarz głową pokręcił.
— Wszyscy panowie? — rzekł: — to właśnie byłoby niedobrze, to żaden interes!
— A to dlaczego?
— Dlatego, moi ludzie, że pan powinien być panem, żeby przy nim biedni zarobili.
— Jacy biedni?
— Choćby nasze Żydki; alboż oni nie biedni? nie potrzebują żyć? Ta pani z Lasku skąpa jest, no, ale ona była w wielkich kłopotach, ona nie mogła prowadzić interesów inaczej, gdyż byłaby zginęła. To co innego; jej się nikt nie dziwi, ale żeby wszyscy panowie, którzy mają folwarki, tak samo robili, jak ona, to świat do resztyby się zepsuł.
Rzekłszy to, pan arendarz powrócił do karczmy, a i chłopi także ruszyli do swoich siedzib.
— Mądry on, kumie, — rzekł jeden.
— Kto?
— A jużci Żyd. Dla siebieby wszystko chciał zagarnąć...
— Zawdy to tak, mój kumie, bywało i pewnie będzie tak dalej na świecie; każdy na swój młyn wodę ciągnie, a one Żydziska najbardziej. Bywajcie zdrowi, czas spać...
— Dobranoc... Teraz dzień taki krótki, że ledwie się zmierzchnie, już wnet i świta...
Chłopi weszli do swoich chałup, we wsi zrobiła się cisza zupełna, a na polach przy bladem świetle księżycowem kołysały się, niby fale rzeczne, dojrzewające zboża. Cicha noc ciepła, łagodna, otuliła mrokami całą okolicę, drzewa szumiały, niby pacierze szepcąc, czasem daleko, na bagnie odezwał się ptak błotny, o północy koguty drzeć się we wsi zaczęły. A w kilka godzin później, już się złociło i różowiło na wschodzie, już słońce błysnęło z poza lasu i przeglądało się w niezliczonych kroplach rosy, już zaczęły skrzypieć wrota obór, studzienne żórawie, ruch się we wsi zrobił, gwar... Wesołe gromadki na pola z sierpami ciągnęły. Gdzie indziej jeszcze o żniwach nie myślano, ale na takich piaskach żyto wcześnie dojrzewa, i trzeba z pola rychło je chwytać, by ten niewielki plon nie wykruszył się z kłosów i nie wysypał na ziemię.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.